Okręty zbłąkane/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Okręty zbłąkane |
Wydawca | Udziałowa Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na północy wszystko ma wygląd odmienny i żyje odmiennem życiem.
Lato — w tej krainie niebytu i śmierci — rozszalałe, roześmiane, zwycięskie. Każde drzewo, każde nikłe zdziebełko w pośpiechu rozkwita i roni ziarno do rozmiękłej ziemi, aby niemal w jednej chwili wybujało i spotężniało w roślinę odporną na złe podmuchy wichrów północnych, na tchnienie Białej Śmierci. Brzozy, cedry i modrzewie o konarach i pniach wygiętych, potrzykroć poskręcanych, płaszczące się w szczelinach skalnych, czepiające się rozpaczliwie zaledwie naskórka ziemi, gdyż głębiej kryje się nigdy nie odmarzająca opoka, z piachów, granitowych osypów i torfów złożona. A i te krzewy, upośledzone i do ziemi przytłoczone, doznają pieszczoty natury. Ona zsyła im nie gasnące ani w dzień ani w nocy światło słońca — to złociste, to szkarłatne. W jego promieniach odżywają uśpione pod grubą powłoką śnieżną drzewa, krzaki i młode pędy roślin różnorakich, budzą się do życia i z wybuchem namiętnego szału rodzą nowe pokolenia. Owady liczne i chyże roznoszą pyłek rozrodczy od kwiatka do kwiatka, od jednego gaju do drugiego. Ptactwo nie płochliwe, spokojne o byt, wije gniazda na miejscach otwartych, na łachach nagich, na goliznach żwirowych. Wszelaki zwierz gzi się w krzakach w gonitwie miłosnej, gwiżdże, porykuje rzewnie, wyje — namiętnie. Spieszy wszystko, co żyje, daninę złożyć obfitą na ołtarzu natury, wydać młódź silną, zahartować i przysposobić ją do walki o życie.
Od wiosny zaczynają się na północy dziwne, urocze zjawiska.
Oto jeszcze dmie północno-wschodni „szarbagaj“, jeszcze miotają śnieg zamiecie wściekłe, jeszcze nie zczerniał śnieg w jarach, nie popękała lodowa zbroica jezior i rzek, jeszcze nie zatrąbiły przelotne klucze żórawi i sznury łabędzi i gęsi, a już niewiadomo — jak i skąd — dzwonią strumyki, wybiegające z pod białego całunu, już tam i sam bzyka mucha zielona i groźnie brzęczy komar drapieżny, już wykwitają, przebiwszy zlodowaciałą skorupę śniegu żółte, kosmate, puchem porosłe anemony, a na bagniskach występują na lodzie brunatne plamy — to wodorosty i rzęsy przełomem rwą się na światło dzienne... Gasną ostatnie zorze polarne, walczące o zmierzchu i o północy z pożegnalnemi błyskami słońca, które zachodzi i po chwili już wschodzi, jakgdyby poto tylko pogrążyło się do morza, aby umyć złote oblicze swoje.
Trwa to niedługo, zaledwie dni kilka... do sygnału.
A sygnał to potężny — huk przerażający, zgrzyt i trzask, dzwonienie nieustające, łoskot, plusk i warkot.
Pęka lód na jeziorze i rzece, kruszy się, party powodzią, mknącą od południa, skąd pędzą coraz to cieplejsze potoki wody. Wiatr miota tafle lodowe aż na szczyt wysokich spychów, rozpryskując je o kamieniste zdziary, na miał dzwonny rozciera na łachach, gromadzi na brzegach łańcuchy pagórków białych, osypujących się z pluskiem „torosów“; występuje woda z łożysk, zatapia wyspy i nizinne doliny pobrzeżne, zrywa darninę i całe połacie torfowe, unosi drzewa i kamienie.
Wściekły pęd, szaleństwo mocy nieznanej, dziki obłęd wolności, radość rozśpiewana, rozchełstana, rozmiotana z nadmiaru sił przepotężnych!
A ludzie? Ci ludzie północy, co w szczęściu dnia i złocistego lata dłonie ciemne, od mrozu popękane, wyciągają ku południowi, gdzie siedzibę ma Wielki Miłościwy Duch, a w noc polarną spoglądają na północ, czy czarną jak kir, czy płonącą, jak łuna ogarniającego świat ognia, i ustami drżącemi szepcą imiona „Bezeb, Alzeb, Suzeb“ — trzech szatanów, służących Białej Śmierci — władczyni okrutnej.
Lecz — czy w zimie, czy w lecie, w dzień, czy w nocy, nie znają ci ludzie ani zawiści i walki bratobójczej, ani obłędu gromadzenia bogactwa. W ich okrągłych, mocnych głowach tkwi wielka prawda. Uczy ona, że praca pod promieniami słońca da wszystko, aby przetrwać straszliwą zimę i doczekać nowego lata. Uczy ta prawda, że nadmiar dobytku porwie powódź, lub mrozy poniszczą, albo zabierze ze sobą mór nielitościwy, lub dziki, głodny zwierz.
Żyją więc społem w swoich „czumach“ ze skór lub kory modrzewiowej, dzielą się wszystkiem chętnie, biegną sobie nawzajem z pomocą, chociaż od szałasu do szałasu — kilka godzin dobrej jazdy...
I oto przybyli na Północ surową i upiorną ludzie cywilizowani.
Dopóki przebywali na tundrze ci, których męka codzienna, nędza i brzemię życia przygnało tu, — nic się nie zmieniło na pozór. Przekształcały się niewidzialne, przetapiały się i przekuwały dusze znękane i serca zgnębione.
A teraz przyszli tu i osiedli wśród nich inni. Przynieśli oni ze sobą truciznę wielkich miast i rozdęli nozdrza, ujrzawszy jedynego bożka, przed którym kornie chylili czoła.
Złoto...
Było ono dla nich ziarnem o potężnej sile twórczej, ziarnem, co buduje z okruszyny niebotyczną górę złotą, przytłaczającą swym ciężarem życie setek i tysięcy braci...
Braci?
Nie masz brata, skoro chciwe ręce ciągną cię do złota!
Bratem jest ten, który posiada równą miarę jego.
Kto ma mniej — staje się niewolnikiem, kto zagarnął więcej — wrogiem...
Taki podmuch trujący przemknął przez „Krainę Wielkiej Odmiany“ przy pierwszem tchnieniu wiosny.
Inżynier Gérome zakończył przez zimę pogłębienie głównego szybu „Złotej Studni“, zdążył przebić kilka bocznych galeryj, ogarniających najbardziej wydajną część terenu i przygotował rozległe place dla eksploatacji.
Był zadowolony ze swej pracy. Spodziewał się do przybycia „Witezia“ wydobyć znaczną ilość złota.
Kapitan Pitt Hardful żył, ogarnięty nieznanem mu dotąd uczuciem. Zdawało mu się, że po szalonej, wściekłej burzy, po beznadziejnej, mrocznej nocy sztormowej, pełnej zgiełku i odgłosów zbliżającej się śmierci, wypłynął nagle na lazurową, spokojną, roziskrzoną miljardami błysków i plam słonecznych przestrzeń morza — gładkiego niby wielkie, złotem i szafirami usiane zwierciadło. Dusza jego, ujęta w twarde karby surowego posłuchu, przytłoczona twardym nakazem woli, rozjaśniona i podbudzona jedyną władającą nią ideą, nagle się rozprężyła. Z głębi jej szły teraz powiewy łagodne i radosne, biło światło niemal nieziemskie. Odczuwali to wszyscy wokół i z uśmiechem przychylnym spotykali dobrotliwy wzrok kapitana, opromieniony wdzięcznością dla całego świata.
Patrząc na Elzę Tornwalsen, zagłębiając spojrzenie w jej oczach szafirowych i płomiennych, Pitt wstrzymywał oddech, a wtedy wydawało mu się, że jakaś tajemnicza, przepotężna istota, dobrotliwa dla niego bezmiernie i miłosierna, zesłała na ziemię świetlane wcielenie swoje, jako zapowiedź nieogarnionego rozumem szczęścia bez kresu, bez początku i bez końca. W takich chwilach przymykał oczy i przysięgał w porywie modlitewnym, że nie zatrzyma się na wytkniętej przed sobą drodze, że nadal służyć będzie ludzkości, w której wyczuwał utajoną na dnie jej niezbadanej nigdy duszy — tlącą się iskrę przedwiecznej i nieśmiertelnej Prawdy.
Elza rozumiała i podzielała nastrój Pitta Hardfula. Pracowała jak zwykle, a, spotykając się z kapitanem, stawała się cichą, łagodną, jak matka kochająca i mądra, czując, że otaczają ją ciepłe, tkliwe promienie, któremi, jak światłem słońca jaśniały serce i dusza Pitta.
Nieraz brała go za rękę i szeptała:
— Oto jestem, jak przysięgłam przed laty! Przyszłam do ciebie i zapytałam o swój i nasz los. Tyś odparł, że miejsce moje — w sercu twojem... Idziemy teraz obok siebie...
Kapitan przycisnął dłoń Elzy do piersi, przepełnionej miłością i nową, nieznaną siłą, powtarzając cicho i rzewnie:
— Tak! Tak! Idziemy obok siebie... już na zawsze!...
Jednak na tym jasnym horyzoncie „Krainy Wielkiej Odmiany“ błąkały się już oddawna czarne chmurki.
Gérome zwierzał się z tem kapitanowi, Elzie i Swenowi.
Inżynier uważnie się przyjrzał wszystkim osadnikom, poznał ich dobrze przy pracy w szybie. Z trzeźwością umysłu francuskiego podzielił wszystkich na dwa rodzaje.
Jedni z kolonistów, — a tych, na szczęście, była znaczna większość, — pracowali z zapałem i zaparciem się, robili wrażenie zadowolonych, oddanych swemu przedsiębiorstwu ludzi; drudzy — mieli ponure, tajemnicze spojrzenia i, mogło się wydać, że są zaledwie czasowymi pracownikami, wyczekującymi chwili zwolnienia lub...
— Proszę dokończyć swoją myśl! — prosił kapitan.
Gérome uderzył pięścią w stół i odparł:
— Ci ludzie coś zamyślają... Co? Gdybym wiedział! W każdym razie czytam w ich oczach utajoną i wrogą myśl... Ech, kapitanie! Dobrze było panu rządzić na początku, kiedy osiadła tu nieduża kupa ludzi, zbiegłych od życia z jego ciężkiemi i nieznośnemi warunkami, lecz teraz tak nie można... Nie można, bo sporo z nowych kolonistów marzy o powrocie do tegoż życia z workiem złota pod pachą, aby robić dalej to, co robią ci, których oni nienawidzą, którym zazdroszczą, — słowem — naśladować bogaczy...
— Jeszcze rok, jeszcze dwa, a zmienią się, opamiętają... — rzekł Pitt.
— Boję się, że pan się pomyli — szepnął inżynier, — bo to nie tacy ludzie! Oni tu nie po opamiętanie przybyli, tylko po złoto, które dla nich nie jest środkiem, lecz celem — jedynym, wymarzonym!
— Cóżby pan zrobił na mojem miejscu? — zapytał Pitt.
— Cobym ja zrobił? — powtórzył Gérome. — Jabym pokazał im swoją siłę i przekonał, że zmuszę ich, aby się zmienili i opamiętali, nie czekając, aż oni sami zechcą dokonać na sobie tej operacji!
— Pan Gérome ma słuszność! — odezwała się Elza.
— Nie chcę stosować u nas żadnego przymusu! — odpowiedział Pitt, marszcząc czoło.
— Rozumiem pana! — zaczął mówić inżynier. — Rozumiem jego ideologję... Mógłby pan nawerbować nędzarzy, żebraków, zbiegłych więźniów, a ci, widząc w panu jedyną swoją obronę i ratunek, służyliby sprawie wiernie... Pan tego nie chciał i przywiózł ze sobą ludzi niezamożnych (chociaż mamy z sobą miljonera Gradaza i wysłańca kapitalistów — Bluehma!), lecz bądź co bądź niezależnych. Spodziewa się pan, że wyzbędą się oni swego ideału — prawdą czy nieprawdą dojść do bogactwa?... czy pan wierzy w to na serjo? A może to eksperyment tylko?
Pitt, słuchający z opuszczoną głową nagle się ożywił.
— Pan zgadł moją myśl! — zawołał. — Istotnie, robię eksperyment! Zamierzam przekonać się, o ile cywilizacja materjalna zawładnęła duszą ludzką? Wstrętnem mi było opierać mój plan na najnędzniejszych, najbezbronniejszych i zupełnie po bydlęcemu biernych! Chcę spróbować doświadczenia swego na typach średnich, najpospolitszych... Chcę działać dawnemi metodami i wychować ich tak, jak to uczyniłem z byłymi aresztantami, bandytami, złodziejami i bezdomnymi łazikami, jak Kula Bilardowa lub Falkonet. Jeżeli mój eksperyment weźmie w łeb — zrobię jeszcze inną próbę, a w razie niepowodzenia — powrócę do Szkarłatnego Pedro, Cepów, Szubertów, Larków i innych zbrodniarzy, chociaż, powtarzam, czuję wstręt do odnowienia ludzkości z pomocą charakterów zbrodniczych, ciemnych, jak noc!
Wszyscy umilkli.
Pierwszy odezwał się Gérome.
— Chodzi jednak o powodzenie pańskiego eksperymentu, a więc należy wybrać najodpowiedniejsze metody jego urzeczywistnienia! Jedyną, racjonalną metodą jest poparcie swojej myśli i planu siłą. Innej — niema, takie jest moje najgłębsze przekonanie!
— Inżynier Gérome ma słuszność! — z naciskiem powtórzyła Elza Tornwalsen.
— Może przyjdę z czasem do tego wniosku, — rzekł Pitt. — Tymczasem chcę prowadzić dalej swój eksperyment... wychowawczy... bez bata i więzienia.
Więcej już o tem nie mówili, widząc upór kapitana, a może wyczuwając jakąś ukrytą, niedopowiedzianą myśl jego.
Życie jednak ma swoje prawa, których zmienić gwałtownie nie może najsilniejsza nawet jednostka.
Życie to przemówiło niespodziewanie.
Już śnieg stopniał na szczytach gór i utworzył w wąwozie, zamkniętym wysoką cementową tamą, duży staw nad „Złotą Studnią“; jezioro i rzeka oczyściły się z lodu, a woda, rozlana na nizinie, ustępowała powoli, wylewając się do koryta Tajmyru.
W szybie pracowano energicznie. Dymiła i warczała winda, podnosząca żelazne kosze z rudą, turkotały wagonetki, wiozące złotodajną ziemię na maszynę.
Pitt Hardful powrócił był do siebie z dyżuru przy budowie nowych domków, gdy nagle rozległ się tupot nóg na ganku i do izby wpadł zasapany, zdyszany i rozjuszony Esuperanzo Gradaz.
— Capitano! — wrzasnął. — Uciekaj i ukryj się! Te „carronas pestilentes“, te „animales“ postanowili napaść na capitano, zabić go, ograbić skarbiec, aby się podzielić złotem, i zagarnąć „Złotą Studnię“... Vamos! Uciekaj, ratuj się! En seguida!
Kapitan wpatrywał się w wybałuszone, czerwone oczy Hiszpana.
— Czy jesteś pewny tego? — zapytał.
— En efecto, es verdad! — zawołał Gradaz.
— Dobrze — rzekł spokojnie Pitt. — Biegnij teraz i uprzedź inżyniera.
Nie zdążyły jeszcze zamilknąć ciężkie kroki Gradaza, gdy obok domu kapitana rozległa się salwa, po niej — druga, a potem częstotliwy trzask karabinów.
Pitt schwycił rewolwer i wybiegł na ganek.
W tej chwili rozległo się kilka strzałów i kapitan, nie wydawszy okrzyku, padł nawznak i stoczył się ze stopni.
Nie słyszał już, że od strony szybu i od środkowych domków, zajętych przez starych osadników, zaczęły grzmieć regularne salwy, nie widział, że ciała umierających ludzi miotały się i drgały na ziemi, a krew powoli wsiąkała w twardą, zimną ziemię.
Walka trwała przez cały dzień i dopiero przed zachodem słońca buntownicy poddali się i złożyli broń.
Powiązanych odprowadzono przed dom rady, gdzie tłum i aresztowani koloniści długo oczekiwali wyroku sądu.
Wreszcie na ganek wyszedł Gérome blady, o oczach posępnych.
— Dziś po raz pierwszy w dziejach „Krainy Wielkiej Odmiany“ polała się krew, — zaczął inżynier. — Niegodni, nędzni ludzie, obłudnie głoszący sprawiedliwość i równość socjalną, przelali ją, chcąc zagarnąć złoto, należące do wszystkich osadników, i zniweczyć plan kapitana Hardfula. Złoczyńcy podnieśli rękę na twórcę „Złotej Studni“, twórcę dzieła, które miało wychować nowe społeczeństwo. Kapitan, trafiony dwiema kulami, walczy ze śmiercią... Rada przyszła do przekonania, że wilków i hien nie można żywić cukrem, nie można też stosować do nich humanitarnych metod rządzenia...
W tłumie, otaczającym więźniów wybuchnęły krzyki:
— Zaledwie stu ludzi podniosło ten bunt! My nie szliśmy z nimi, chociaż namawiali nas!
— Dość! — krzyknął groźnie Gérome, a trzystu uzbrojonych kolonistów podniosło karabiny do ramienia. — Nie szliście z nimi, lecz nie potrafiliście przeszkodzić im i udaremnić zamachu. Tu nie potrzebujemy biernych ludzi, obojętnych dla zbrodni! Zresztą są wśród was jeszcze inni, którzy knują swoją zdradę. Wyjdzie i ona na jaw i będzie surowo ukarana! Od dnia dzisiejszego prawo, działające w „Krainie Wielkiej Odmiany“, zostaje z całą stanowczością i bezwzględnością bronione siłą! Broń, którą posiadają koloniści, ma być w ciągu dwu godzin złożona w radzie, formuje się oddział zbrojny, w sile trzystu karabinów, i wyznacza się sąd doraźny w wypadkach nadzwyczajnych. Sąd wyniósł swój pierwszy wyrok. Niestety! Przywieźliście ze sobą zgniłą moralność, a z nią razem niezbędne okrucieństwo sądu. Wyrok głosi: dwudziestu najbardziej winnych osadników zostało skazanych na rozstrzelanie, inni na rok więzienia, bez wydziału im części złota. Myśleliście, może, że pozwolimy wam wyjechać spokojnie? O, nie! Nie chcieliście, aby „Kraina Wielkiej Odmiany“ stała się dla was matką uszlachetniającą, będzie więc dla was macochą surową! W pracy, pozbawieni wolności, zmuszeni będziecie wykreślić cały rok ze swego życia!
Tego dnia z przelanej w imię chciwości krwi, zrodziło się ciężkie prawo, poparte siłą zbrojną i nie znającym litości wyrokiem sądu.
Wiatr z Europy zaniósł aż tu, nad Tajmyr, jadowite ziarna.
Jak zawsze daje się zauważyć, surowe rządy wywołały protest.
Rozległy się głosy namiętne:
— Porzuciliśmy Europę, gdzie gnębiła nas twarda ręka rządu burżuazyjnego, nielitościwego dla ludzi niezamożnych, biednych, nie należących do jakiejbądź partji politycznej, która mogłaby się ująć za nich. Cóż spotykamy tu? Stan niemal oblężenia. Życie i praca pod bagnetami?! Jakim prawem wprowadzono podobne rządy, na mocy jakiego kodeksu?
Z taką skargą w kilka dni po krwawych zajściach stanęła przed radą „Złotej Studni“ delegacja nowych osadników.
Przyjął ją młody Ernst Swen i objaśnił, że kolonja posiada własne prawo, w niczem niepodobne do kodeksów istniejących, gdyż na innych oparte zasadach. Formy życia i cele „Krainy Wielkiej Odmiany“ zostały wyjaśnione szczegółowo przy spisaniu kontraktów z nowymi osadnikami i w pogadankach podczas podróży. Gdy, jednak, część kolonistów, a niewiadomo, czy niema jeszcze innych, pogwałciła prawo osady i wystąpiła zbrojnie, rada uznała za stosowne i konieczne wprowadzenie rządu silnej ręki. Będzie on trwał tak długo, aż nie wygasną ostatnie iskry buntu i zamachów.
Delegacja odeszła zgnębiona i zbita z tropu.
Zrozumieli bowiem nowi mieszkańcy osady „Złotej Studni“, że sami spowodowali tak wielką zmianę w jej życiu i na długo odsunęli wykonanie humanitarnej, wychowawczej idei założycieli.
Pozostali na wolności socjaliści pokryjomu szerzyli niezadowolenie i podjudzali masę nowych kolonistów, chociaż nikt, po straceniu wodzów pierwszego buntu, nie odważał się już na nowe, energiczne wystąpienie przeciwko radzie.
Przygnębienie i zniechęcenie ogarnęło ludzi.
Skorzystał z tego obrotny Henryk Bluehm, wysłaniec związku przemysłowców i bankierów. Zwołał on potajemny wiec „przedstawicieli setek“, i przedstawił im w zgęszczonych barwach nowy obraz życia osady. Dowodził w dosadnych i energicznych słowach, że zamach socjalistyczny nie udał się, z czego skorzystała rada i wprowadziła rząd silnej ręki, tworząc coś nakształt przedsiębiorstwa państwowego.
— Dziś mamy sąd doraźny, pierwszych więźniów i pierwsze ofiary terroru rządzącej bezprawnie grupy, jutro — oznajmią nam, że musimy pracować wyłącznie dla rady, nic nie pobierając za naszą pracę i mękę na tej przeklętej północy! — krzyczał.
— Prawda! Prawda! — podtrzymali mówcę stronnicy jego.
— Quelle canalla! — rozległ się szyderczy głos Esuperanzo Gradaza.
Bluehm rozwijał dalej swoją myśl, coraz bardziej przerażając słuchaczy możliwością wyzysku i gwałtu ze strony rady, aż wkońcu przeszedł do tego, co było celem jego wystąpienia.
— Obywatele! — wołał. — Zdaje mi się, że niema wśród nas człowieka, któryby nie zrozumiał, do czego prowadzą nowe rządy „Złotej Studni“? Korzystając z bezkarności, zamierzają one wprowadzić pańszczyznę, niewolnictwo, aby kierownicy rady mogli się jaknajrychlej wzbogacić i drapnąć do Europy, pozostawiając nas na pastwę losu...
— Que canalla! Trzymać mocno Esuperanzo Gradaz, bo... — ryknął Hiszpan, lecz natychmiast umilkł.
— Obywatelu Gradaz, jeżeli panu się nie podobają moje słowa, nikt nie zmusza pana pozostawać na tem zebraniu!... — rzekł zuchwałym głosem Bluehm, ufny w sympatje obecnych.
— Gradaz, „obywatel“ Gradaz nie mówić, że mu się niepodobać słowa „obywatel“ Bluehm... „Obywatel“ Gradaz stwierdzić tylko, że „obywatel“ Bluehm jest canalla, mas que canalla, to znaczy... sprytny człowiek... es verdad! Lo siento mucho!
Trochę zmieszany Bluehm z pozorną obojętnością wzruszył ramionami i dalej ciągnął swoje przemówienie, przekonywując zebranych, że najrozsądniej uczynią, gdy wprowadzą, czy to drogą porozumienia z radą, czy nawet strajkiem lub walką czynną dobry, stary, wszystkim znany kapitalistyczny ustrój przedsiębiorstwa. Mówca obiecywał, że znajdzie potężnych kapitalistów, którzy ujmą ster w swe wprawne ręce i gwarantował kolonistom wysoki procent udziału w przedsiębiorstwie.
— Kto jest za kapitalistycznym systemem, — niech podniesie rękę! — zawołał Bluehm.
— O, przepraszam, senor! — przerwał mu Gradaz. — Taka ważna sprawa zasługuje na omówienie, Dios mio!
To mówiąc wgramolił się na krzesło i jął mówić, gestykulując, bryzgając śliną i wykrzywiając twarz:
— Per Madonna! Był teatr... dobry teatr, gdzie grano czyste, szlachetne sztuki, za które ani dyrektor, ani reżyser, ani autor wstydu nie mieli! Coraz więcej publiczności przybywało, aż nagle, que maldad, wszyscy zechcieli być dyrektorami! Ha-ha-ha! Towarzysze socjaliści, co to prawią o równości i sprawiedliwości, łapy zechcieli zapuścić do kasy podczas przedstawienia pięknej, czystej sztuki! Strzelanina, zbrodnia, krew!... kto tego chciał? Towarzysze-socjaliści, estupidos animales! Miałaż dyrekcja ustąpić bandytom — zwykłym bandytom? O, nie! Albo jest dyrekcja, albo jej niema! Dyrekcja pozostała, bo widzowie podtrzymali ją, chcąc, aby piękne przedstawienie zakończyło się jeszcze piękniejszym aktem! No, więc? Dyrekcja wystrzelała hersztów — tych carronas pestilentes, a ich głupich pachołków wpakowała do ciupy! Dobrze, sprawiedliwie zrobiła, bo to nie o dyrektora chodziło, ale o cały teatr, es horroroso!
— Dobrze gada stary! — zawołał ktoś z tłumu słuchaczy.
— Nie przerywać! — krzyknęli inni.
— Ha-ha-ha! — ryczał Gradaz, wymachując kosmatemi łapskami. — Potem inni perros zażądali dyrektorskiego fotela. To już tu obecny „obywatel“ Bluehm... Rzewnie nam tu śpiewa ten ptaszek o dobroczynnym wpływie kapitalizmu! Estoy furioso! Jestem sam kapitalistą, a takich Bluehmów na dziesiątki liczyć mogę. Byli lokajami moimi, bo sprzedali mi swoją duszę! Perra, mas que perra! Ja wiem, co uczyni kapitalista, gdy się dorwie do „Złotej Studni“! Ho-ho-ho! On wie, że tu na północ zwykły robotnik nie pojedzie. Tu — śmierć go czeka przy rządach „obywatela“ Bluehma i jego panów! Kapitał przyobieca wam duży procent od zysku, a, gdy się dobrze rozsiądzie i rozpanoszy, gdy bacznie się rozejrzy i skombinuje, co i jak, ha, wtedy inaczej wam zaśpiewa! Que se pudre! Po trzech miesiącach zaproponuje wam zwykłe płace robotnicze, a gdy odmówicie, powie — idźcie sobie, estupidos, na cztery wiatry!... Dokąd pójdziecie wtedy? Pieszo przez ocean, powietrzem nad Azją? Zostaniecie — biali niewolnicy, albo zginiecie w tundrze, perros! Ha-ha-ha! „Obywatelu“ Bluehm, ja się znam na szacherkach!...
Zaniepokojony agitator kapitalistyczny usiłował się bronić, więc jął krzyczeć:
— Ten obywatel operuje niedorzecznemi dowodami! Powiedział przed chwilą, że kapitaliści nie mogliby dostarczyć tu innych robotników, a teraz powiada, że po trzech miesiącach wyrzuci was lub zmusi do pracy na innych, niedogodnych warunkach. Gdzież tu logika? Kto panu uwierzy, obywatelu Gradaz!
— Ha-ha-ha! — szalał Hiszpan. — Tu cię mam, senor Bluehm! Powiedziałem ci, że jesteś canalla — spryciarzem, chociaż wogóle jesteś canalla! Estoy fuera de mi de alegoria! Czyż ja nie wiem, że już się naradzasz z Samojedami? O, Dios mio! Kapitaliści załatwią się z wami, jak z królikami, albo morskiemi świnkami. Jesteście tu tak, jak one, bezbronni! A tymczasem „Bluehmy“ przyślą tu kilku dobrze płatnych majstrów, wygonią was na śmierć głodową, a na wasze miejsce spędzą tanich robotników, prawdziwe bydło robocze — Samojedów!... Kilka tysięcy tych ciemnych biedaków włóczy się po równinie Tajmyrskiej... znajdą się też inni... O, animales! Przejrzałem ja ciebie, Bluehm! Chciałeś zgubić „Krainę Wielkiej Odmiany“, zamordować ideę jej, zagarnąć „Złotą Studnię“, bezwstydnie uciemiężyć wszystkich osadników i otrzymać nagrodę od swoich drapieżnych kapitalistów! Widzę wszystko, jak na dłoni! Czytam w twoich przebiegłych oczach, a was ostrzegam przed wielką zdradą, groźnem niebezpieczeństwem! Musicie działać natychmiast energicznie! Tylko „Biały Kapitan“, tylko rada mogą dać wam to, po co tu przybyliście: złoto w rękach i złoto w sercach! Wybierajcie to, albo śmierć! Nada hay mas cierto!
Zebranie zrozumiało wszystko i uznało dowody Hiszpana. Oburzenie i gniew opanowały tłumem.
— Precz ze zdrajcą! Precz z Bluehmem! Chciał sprowadzić na nas nowe nieszczęście! Śmierć zbrodniarzowi!
— En nombre de amor! — wrzasnął Hiszpan. — Co robicie?! Poco takie pogróżki? Najlepiej uczynicie, jeżeli ucapicie Bluehma za kołnierz, zaprowadzicie do rady, no i, Dios mio, opowiecie tam, poco go sprowadziliście... Cha, cha, cha! Que canalla!
Tegoż dnia do więzienia „Złotej Studni“ przybyło trzech nowych lokatorów: Henryk Bluehm i dwóch jego pomocników.
Winowajcy byli bardzo przerażeni i wyśpiewali wszystko, co wiedzieli o zamiarach związku przemysłowców, marzących o „Złotej Studni“.
O wypadkach, wstrząsających życiem „Krainy Wielkiej Odmiany“, nic nie wiedział „Biały Kapitan“.
Dwie kule przebiły mu poranione przed laty płuca, więc leżał nieprzytomny, miotał się, płonął w gorączce i walczył ze śmiercią.
Stary chirurg i dwaj młodzi lekarze nie odstępowali chorego. Pochylali się nad nim posępni i zatroskani, kiwali głowami i wzdychali.
— Natura czy Bóg — w nich jedyna nadzieja — szeptali, bezradnie patrząc na siebie.
Prócz nich jeszcze innych troje nie odchodziło od łoża kapitana.
Elza Tornwalsen — milcząca, o oczach płonących, szeroko rozwartych, twarzy bladej, którą nagle pobruździły głębokie zmarszczki rozpaczy i niepokoju; rudy Miguel — półobłąkany i drżący; Szymon Rouvier o jeszcze bardziej skamieniałej twarzy, po której toczyły się rzadkie, ciężkie łzy, — ani na chwilę nie opuszczali pokoju chorego, pomagając lekarzom.
Kapitan leżał całemi dniami nieruchomy, rzężący, z krwawą pianą na zsiniałych wargach, to znów prężył się i miotał, kurcząc twarz i coraz mocniej zaciskając powieki, jakgdyby bał się ujrzeć coś strasznego i nieodwołalnego.
— Agonja? — pytali siebie trwożnym wzrokiem lekarze, badając puls chorego.
Po tygodniu, podczas bolesnego opatrunku ran, kapitan nagle syknął i, nie otwierając oczu, poruszył wargami, jakgdyby chciał pić lub przemówić.
Podano mu orzeźwiający napój, lecz ranny zacisnął zęby i zlekka potrząsnął głową.
Wtedy pochyliła się nad nim Elza Tornwalsen i szepnęła:
— Eryku... To ja — Elza... słucham ciebie.
Kapitan na jedno mgnienie oka podniósł ciężkie powieki, a z ust jego padło jedno słowo:
— Księdza...
Ojciec Seweryn Leduc od dawna czekał na wezwanie, więc stawił się za chwilę z Sakramentami.
Wszyscy wyszli z izby, a kapłan przystąpił do spowiedzi.
Wzdychając, jęcząc i rzężąc, Pitt długo robił rachunek sumienia.
Wszystko wyznał słudze Bożemu — dzieje swoich lat młodzieńczych, obojętność dla bólu i nędzy ludzkiej, występek lekkomyślny i wstrętny, gorzkie myśli więzienne i te, które kierowały nim na „Witeziu“, żądza zemsty za hańbę i poniewierkę, a potem zapomnienie wszystkich uraz i pragnienie, aby doprowadzić ludzi do jasnego, sprawiedliwego życia, walkę o swoją ideę, miłość do Elzy i swoje nadzieje nieziszczone, bo oto stanęła przy nim śmierć...
Gdy wyczerpany straszliwie opadł na poduszki i blady, zimnym potem zlany ciężko oddychał, z trudem łapiąc powietrze poranionemi płucami, ksiądz Leduc ukląkł, modlił się gorąco, dał rozgrzeszenie, udzielił sakramentów i, położywszy dłoń na czole chorego, mówić zaczął:
— Zaiste, zaiste bez grzechu ciężkiego żyjesz i, gdy Bóg tak osądzi, że staniesz przed obliczem Jego, nie ujrzy On zmazy na tobie, synu mój! Winy swoje odkupiłeś męką palącą i ciężką... Lecz oto ja, sługa Najwyższego, rzucam ci słowo pociechy i nadziei, że żyw będziesz, albowiem bezgraniczne jest miłosierdzie Boże i nieogarnięta rozumem ludzkim potęga Jego cudowna!
Tu znowu uklęknął ojciec Leduc i, oczy wzniósłszy ku niebu, modlił się namiętnym, przenikliwym szeptem:
— Ojcze w niebiesiech, Synu Boży, Ukrzyżowany za nas, zwróćcie wzrok Wasz na człowieka tego, który bez słów gromkich i szumnych, w cichości, w wierze niezłomnej w boską naturę duszy ludzkiej — zbożną, szlachetną sprawę dźwigał na barkach swoich, nie sławy szukając, nie uciech życiowych, ino ku światłości i prawdzie prowadząc braci swoich! Zlitujcie się nad nim wy — Wielkie, Najwyższe Moce, i podźwignijcie go z łoża boleści.
Długo jeszcze modlił się kapłan rozrzewniony, błagał Stwórcę ze łzami w oczach i drżącemi ustami powtarzał:
— Uratujcie go, wzmocnijcie, otoczcie opieką swą, Boże, Chryste Zbawicielu!
Przez długi, przerażająco długi szereg dni i nocy śmierć domagała się swej ofiary.
Po chwilowem polepszeniu następowały dnie całe gorączki i krwotoków nagłych, wyczerpujących, strasznych, zdawało się — ostatnich już.
Jednak coraz częściej kapitan bywał przytomny.
Wtedy brał w wychudłą dłoń rękę Elzy i przyciskał ją do czoła, niby pogrążony w modlitwie.
Gdy podnosił na Elzę oczy, szkliły się w nich łzy i jakaś namiętna prośba.
— Boże! — szeptał. — Jakżebym chciał żyć...
— Będziesz żył! — odpowiadała z mocą kobieta i starała się włożyć w głos swój wszystką potęgę gorącej, niezłomnej wiary.
Przez całe dwa miesiące, długie miesiące rozpaczliwej walki, nikt nie był pewien ani dnia, ani godziny.
Widać, że rana, zadana ręką człowieka, którego się obdarzyło uczuciem braterskiem i przyjaznem, zawierała w sobie truciznę.
Trudno i powoli goiły się te rany jadowite na piersi Pitta Hardfula.
Chory pomimo to zaczął się już interesować sprawami „Złotej Studni“.
Dowiedziawszy się o wypadkach i twardych rządach Géroma, zasępił się kapitan i długo w milczeniu rozmyślał.
Nikomu nic nie powiedział, co się działo w jego duszy, jakie pękły w niej struny, jakie przez lata wznoszone gmachy runęły, jakie załamały się nadzieje i jakie światła przygasły?
Lekarze zalecali jednogłośnie i stanowczo wyjazd Pitta w góry.
— Parę lat powinien pan spędzić w odpowiednich warunkach, wtedy dopiero płuca zabliźnią się ostatecznie! Nic innego pomóc nie może!... — mówili z naciskiem, surowo patrząc na chorego.
Minęła wiosna i lato. W sierpniu zahuczała na jeziorze syrena „Witezia“.
Elza wyglądała przybycia kutra, jak zbawienia duszy.
Od niego teraz zależało ocalenie Pitta.
Mikołaj Skalny zawinął się szybko. Wyładował rumy „Witezia“ i płynących z nim dwóch towarowych parowców, opatrzył maszynę i rzekł pewnego wieczora do Elzy:
— Jestem gotów! Mogę za godzinę wyrychtować kotwicę...
Porwała go za rękę i ścisnęła mocno, z wdzięcznością patrząc na olbrzyma.
— O, fru Tornwalsen!... — bełkotał potężny szyper... — Fru Tornwalsen!... Oby tylko Bóg dał zdrowie naszemu sztormanowi!...
— Tak! Tymczasem tylko o tem muszę myśleć i Boga prosić! — szepnęła.
Wyznaczono dzień odpłynięcia.
Cała osada wyległa na brzeg naprzeciwko wyspy Czoa, która niby czerwony trzon zdruzgotanej kolumny wyrastała z lazurowej toni jeziora.
Starzy koloniści otoczyli kapitana i, chociaż mało go znali, raczej tylko z opowiadań tych, którzy już porzucili ten kraj, nawet oni z podziwem patrzyli na tę bladą, niemal przezroczystą twarz, w surowe, twarde oczy i myśleli, że oto w tej chwili odleci od nich, być może, na zawsze świetlana, żywa legenda.
Biały kapitan...
Pitt wyciągnął zdrową rękę i przemówił krótko, lecz słowa jego nie umarły i później długo jeszcze powtarzały je usta mieszkańców „Złotej Studni“.
— Pamiętajcie, że na tej równinie bezkresnej gniazdo swe uwiła idea. W dzień i w nocy, w lecie i w zimie powtarzała ona hasło: „przez ciężką pracę, ufność, miłość braterską i zwalczenie chciwości, dojdziemy do nowego życia“. Niechże nie porzuca „Krainy Wielkiej Odmiany“, niech nie opuszcza jej ta jedyna, oczyszczająca idea. Żegnajcie!
Uścisnął rękę Géroma, ucałował w ramię ojca Leduca, objął Rouviera i, nie patrząc na nikogo, jakgdyby bał się, że mu zbraknie sił do opuszczenia tego nagiego, niegościnnego brzegu, wsiadł do łodzi. Za nim weszli Elza Tornwalsen, nieodstępny, stroskany Juljan Miguel i jeden z lekarzy.
— Larguese de aqui el malandrin filosofo! — rozległ się smutny głos starego Gradaza. — Widzieliście? Nawet patrzeć na nas nie chciał „Biały Kapitan“! Jako nędznicy i zdrajcy pozostaniemy w pamięci takiego... takiego człowieka... Como asi! ustedes, hato de bergantes!
Chciał senor Esuperanzo zakląć po swojemu, lecz głos mu się załamał żałośnie i stary, bezczelny Hiszpan zapłakał.
— Muy bien, tome usted su propina! — bełkotał przez łzy.
„Witeź“, nie zwlekając, wyciągnął kotwicę, ryknął i ruszył z miejsca.
Na mostku kapitańskim nikogo, oprócz olbrzymiego szypra nie było.
Legenda „Białego Kapitana“ wolno topniała w siwej mgle na północy...