Ona (Rodziewiczówna, 1931)/X
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ona |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Wydanie | piąte |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to w nocy, nocy księżycowej, cichej na niebiosach, rozbrzmiewającej na ziemi śpiewaków chórem.
Okienka chaty stały otworem, a wnętrze tylko miesiąc oświetlał, łóżko chorego i ciemną głowę Kostusi, czuwającej przy nim. Gdzieś z mroku biegły westchnienia starej mamki i same tylko przerywały spokój.
Trzecia to noc była. Chory na chwilę nie odzyskał przytomności i mowy, nie rozwarł powiek. Tylko dyszenie nierówne, ciężkie podnosiło jego piersi, tylko żar gorączki zdradzał życie.
Zmęczeni wielogodzinnem czuwaniem, Michał i Kazio usnęli w komorze. Nie spodziewali się rychłego zwrotu w przebiegu choroby. Kostusia nie czuła się wcale zmęczoną. Na ławce, obok posłania siedząc, patrzała na chorego, zmieniała na głowie jego zimne okłady, co godzinę wlewała mu do ust łyżkę lekarstwa. Zresztą suche były jej oczy, milczące usta.
Wśród nocy, przez okienko wtargnął do izby leciuchny, wonny powiew, dotknął oblicza chorego, musnął policzki Kostusi. Mimowoli przymknęła oczy, spuściła głowę. Wietrzyk upajający był i rozmarzający. Zdało się jej, że wokoło niej kłosy falują, nad głową płaczące brzozy szepcą. Pole to było, gdzie ojciec leży, brzozy to były, co rosną wokoło matczynej mogiły. Woniały słabiutko zbożowe kwiaty, złocienie, bławatki, dzikie powójki. Z rękami, pełnemi kwiecia, stała, zasłuchana w tę cichą piosenkę, co do niej szła od pól rozkołysanych, od rubieży, gdzie mamki chata była.
Naco mają ludzie wiedzieć,
Gdzie dziewczyny wrota,
Naco mają ludzie wiedzieć,
Gdzie kocha sierota.
Dziewczynę przejęła ta melodja. Oto nisko głowę skłania i zrozumieć chce, skąd piosenka płynie: czy od ojca mogiły, czy od matczynej? Zda się, wskróś ziemi idzie. Głowa jej osuwa się na posłanie Sewera, wspiera się na jego ręce i tak pozostaje, na chwilę uspokojona, na chwilę szczęśliwa.
A w tej chwili otwierają się powoli oczy chorego i podnoszą się na błękitnawy blask księżyca, co w nie ze dworu zagląda, a potem podnosi się ręka i kładzie się na tej głowie uśpionej z przeczuciem, że tam ktoś żyje i kocha. Kostusia budzi się i spotykają się ich wejrzenia milczące. W źrenice chorego napływa nagle falą myśl, pamięć i natychmiast bezmierne uradowanie. Zadrgały kąty ust Sewera i po wysiłku poruszyły się szeptem:
— Kostusiu! Kostusiu!
Wówczas ona osunęła się na kolana i zcicha spytała:
— Poznajesz mnie, Sewer?
Bała się podnieść głosu, by tej iskry samowiedzy nie spłoszyć. On wciąż patrzał na nią, tylko wesele tego spojrzenia poczynał dojmujący ból ćmić i gasić.
— Kostusiu... moja! — wyszeptał.
Ją wielkie wrażenie pozbawiło prawie czucia.
— Jedyny mój, lepiej ci? — spytała słodko.
Już nic nie odparł. Oczy jego znowu na księżyc przeszły, zamgliły się nagle, potem znowu stały się jasne, głębokie, a takie wpatrzone w jeden punkt daleki, jakby nagle jasnowidzenie miały wielkich tajemnic i światów. Sekundę to trwało. Dojmujący ból znowu wrócił i białka siatką krwawych żyłek nabiegły. Moc nienaturalna pozwoliła mu podnieść ramię. Wyciągnął je i het ku błękitnawym smugom skinął.
— Jak... tam... — urywanemi słowy mówił, ruchem warg raczej niż dźwiękiem.
I nagle znowu na nią popatrzał. Powieki usuwały się, ołowiane, ciężkie.
— Tylko... ty... przyjdź... prędzej! — dokończył, rękę opuszczając na jej włosy.
— Sewer! — jęknęła rozpaczliwie.
Rozpalona dłoń osunęła się bezwładnie po jej głowie, z pod powiek stoczyło się kilka łez, z za warg w spazmie bólu błysnęły zacięte zęby.
Ani drgnął ani stęknął. Tak go ta moc nad moce zdmuchnęła prędko jak gromnicę.
∗ ∗
∗ |
Odpłynął z chaty łodzią, wysłaną brzozowemi gałęźmi i miętą wodną; odpłynął w białej sosnowej trumnie, szarem płótnem wybitej.
Pan Michał i Kazio inaczej chcieli, ale Kostusia rzekła:
— W takiej on będzie, jaką mu zarobiłam.
Więc nikt więcej nie protestował.
Odpłynął w odzieży, jej rękami na święto mu uszytej, łatanej i czystej i w butach nowych, które mu na zimę chowała, a w ręku trzymał krzyżyk drewniany, który sama wycięła kiedyś i kwiatami umajony, na ścianie chaty zawiesiła.
Odpłynął na cmentarz wioskowy; położono go tam niedaleko owej kapliczki, co ich skryła przed śniegiem i zgubą w noc wigilijną. Teraz tam rozchodniki bujały i mchy przeróżne, a z sosen spoglądały dzięcioły pstre.
Odpłynął, a ona wróciła bez niego już sama, do chaty, przed którą zdaleka bielały heblowiny trumny, gdzie sień i izbę wyścielały jodłowe gałązki i świec zapach przenikał.
Trzy dni zostawiono ją w spokoju. Co wieczór tylko młodzi ludzie podpływali pod chatę, wywoływali cichaczem mamkę.
— Bardzo boleje? — pytali.
— Taka cicha jak obrazek.
— A czegóż? — odpowiadała apatycznie stara, spoglądając to na bór, to na obórkę krowy, to na rzekę.
Czwartego dnia zrana Kostusia siedziała na ławie w izbie i czytała coś z książki do nabożeństwa, gdy pies przed chatą ujadać począł. Po chwili drzwi się otwarły i weszła staruszka pani i pan Odachowski; za nimi ukazali się pan Michał i Kazio.
— Niech będzie Jezus pochwalony! — ozwała się pani.
— Na wieki wieków — odpowiedziała głucho Kostusia, podnosząc się z miejsca.
Zresztą ani się zdziwiła, ani uradowała z tych niesłychanych odwiedzin. Stępiała na wszelkie wrażenia.
Staruszka podeszła do niej, obu rękami objęła za głowę, przygarnęła do piersi i pocałowała we włosy.
— Moje kochane dziecko! — powiedziała zcicha.
— Serdecznie mi ciebie żal, Kostusiu! — dodał wuj smutno.
Szczerze był zmartwiony i przybity. Wezwany depeszą przez syna, stawił się natychmiast.
Młodzi ludzie usunęli się na podwórze i milcząc, siedzieli na przyzbie chaty.
Staruszka, wciąż dziewczynę gładząc po głowie, zaczęła:
— Nie godzi się, moje dziecko, długo w cierpieniu zasklepiać. Krótki ci czas daliśmy na boleść, ale im prędzej do pracy i czynu się weźmiesz, tem ci lżej będzie. Dlatego przyjechaliśmy dzisiaj.
Kostusia oczy na nią wzniosła.
— Ja wiem, proszę pani, że czas już mi stąd odejść. Chciałam jutro do pani wstąpić, podziękować za wszystko.
— My tymczasem z panem Odachowskim spór wiedliśmy o ciebie. Chcę ja cię dla siebie, chce i on. Większe jego prawo, ale on córki ma, a my nie.
Kostusia nieprzerwanie patrzyła na staruszkę.
— Została mi tylko Jadwisia niezamężna — rzekł pan Odachowski. — Ty, Kostusiu, sypiałaś z nią w jednej kołysce. Twoje miejsce jest zawsze w Podgaju. Nie lękaj się. Nikt cię nie zrani ani słowem, ani nawet spojrzeniem. Ja ręczę.
Kostusia chwilę walczyła z sobą, wyglądając okienkiem na świat, a nic z tego nie widząc, na co patrzyła. Potem delikatnie zdjęła rękę pani i podniosła ją do ust.
— Kiedy przyszłam do pani taka nędzna, taka obdarta, wzgardzana w jej własnej garderobie, pani nie bała się ani wzdragała ręce mi swoje dać i nazwała mnie wtedy: moje dziecko! Jeżeli ja teraz pani potrzebnam na co, to ja do pani pójdę. Tylkom ja teraz, proszę pani, bardzo słaba i nie na wiele się zdam. A przytem i moja stara mnie, a ja jej nie porzucę. Więc może pani tylko kłopot z nami mieć będzie i koszt, a żadnego pożytku.
— Moje dziecko, mnie córki trzeba na moje stare lata, a nie sługi pożytku. Dziękuję ci za ofiarę.
Znowu ujęła ją w ramiona, ale Kostusia do nóg jej padła i zapłakała, od śmierci Sewera raz pierwszy.
Nikt jej nie pocieszał. Wuj odstąpił od okna i wąs markotnie na palec nawijał, staruszka wciąż płacząca gładziła po głowie. Nareszcie Kostusia pohamowała się z wysiłkiem, powstała i podeszła do wuja.
— Proszę się nie gniewać na mnie, wuju — rzekła błagalnie. — Ale żebym wróciła w tamte strony, to ujrzawszy mnie, może kto powiedziałby lub pomyślał co złego o nim. I mnieby tak ciężko byłoby stąd iść, od niego. Proszę się nie gniewać na mnie, wuju. Tu potrzebniejszam.
— Rób, jak ci lepiej, Kostusiu. Będziemy się widywali. Będę o tobie zawsze dobrze pamiętał.
— Dziękuję, wuju. Proszę, jeżeli łaska, o matczynej mogile pamiętać. To tam wśród zboża, pod lasem.
— Wiem, wiem. Nie zapomnę. Bądź spokojna.
— Więc cię zabierzemy z sobą, Kostusiu — rzekła staruszka, siląc się na uśmiech, a z oczami pełnemi łez.
— Proszę pani, jeszcze tę jedną, ostatnią noc pozwólcie zostać... Jutro rankiem sama się stawię — szepnęła żałośnie, wzdrygając się na tę straszną myśl opuszczenia izdebki.
Zgodzono się na jej żądanie i wszyscy odpłynęli zpowrotem do dworu.
Późnym wieczorem mamka zebrała manatki, opróżniła izbę zupełnie i wśród pustki siedziały jak ptaki, co nocują w przelocie na wierzchu dachu, by zrana dalej odlecieć. Wreszcie usnęła stara, a Kostusia u okienka siadła, u tego samego, przez które księżyc na Sewera w chwili skonania spoglądał.
Bór, głaskany lekkim ruchem powietrza, coś sobie bajał poważnie, wdzięczyła się toń rzeki do księżyca, co ją drżącą ścieżyną blasków przecinał, z błot chóralne wzbijały się śpiewy. Zdawało się Kostusi, że bór jej mówił: Dopuszczenie Boże, dopuszczenie Boże! Że woda szemrała: Życie mija, życie mija! A chór ptaków daleki a radosny dopowiadał: Po nocy dzień, po nocy dzień...
Wtem zadrżała nagle. Między temi szmerami w jej duszy był jeszcze jeden i ten mówił ludzkim, smutnym głosem: «Gdzie ona?... Gdzie ona?»...
I odpowiedziała na ten głos szeptem:
— Poczekaj! Przyjdę... Nie skróci mi jednak drogi nikt — chyba Bóg! Tedy nie wołaj mnie, ale Jego proś, boś u Niego na służbie.
Głos umilkł, a ona, pełna ciszy i rezygnacji, czekała ranka, raz ostatni żyjąc dla siebie.