Opętana przez djabła (Pardo Bazán, 1927)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opętana przez djabła |
Pochodzenie | Opętana przez djabła |
Wydawca | Towarzystwo Księgarzy Polskich na Kresach |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Społeczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. M. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
PRZEZ DJABŁA.
Mnich dominikanin poczuł niekłamaną litość — pomimo przyzwyczajenia do żałosnych widowisk, gdy, wszedłszy do ciemnej celi, rozpoznał oskarżoną, nawiedzoną przez djabła, w chwiejnem świetle, przedostającem się przez okno zakratowane, przesłonięte pajęczyną.
Nieszczęsna, w brudnych łachmanach, leżała na słomie. Mnich skorzystał z tego obrazu jej okropnego stanu, aby przekonać Dorotę o konieczności porzucenia jarzma pana, który tak wynagradza swe wierne sługi.
I podczas gdy opanowana przez djabła zatrzymała na twarzy mnicha swe wielkie szare oczy, ten mówił wiele, nabożnie a ciepło, malując jej gotowość Jezusa otwarcia swych ramion grzesznikowi, stałe orędownictwo jego Matki, nieskończone miłosierdzie Stwórcy, wymagającego od nas tylko momentu skruchy, by nam przebaczyć wszystkie nasze przewinienia.
— Doroto, — mówił, — pomyśl, że wkrótce staniesz przed oblicze Pana, który zażąda od ciebie rachunku z twych czynów. Po życiu i jego przemijających bólach nastanie życie z wiecznemi mękami. Jeden krok tylko, jeden moment — a zacznie się wieczność, a tą wiecznością jest — ogień, nie ten, który niesie śmierć, a wraz z śmiercią zapomnienie, ale nieprzerwany, okropny, ciągły, który odnawia ciało, aby je znowu spalać, odnawia kości, aby je znów spopielać. Nieszczęsna, owco która pobiegłaś za ohydnym smrodliwym kozłem, oto co cię czeka Jesteś niewolnicą demona. Azali nie opłakujesz przynajmniej swego niewolnictwa?
Nawiedzona przez djabla, po długiem milczeniu, odparła ponuro
— Nie mogę płakać. Pan mój i władca, Szatan, zabrał mi łzy i ciepło członków moich. Dotknij się mnie.
Ujęła rękę dominikanina, który aż cofnął się przerażony trupim, lodowym chłodem jej dłoni.
— Nie żałuj mnie, — dodała dumnie — uczuciowość i płomień, których tu niema, ukryły się w mem sercu!
— To samo dzieje się ze świętymi — wyszeptał dominikanin, boleśnie wzruszony.
— Nie gaś tego ognia, jeno, oczyściwszy go, ofiaruj Jezusowi.
— O, nie! — odparła nawiedzona.
— Czemuż to, nieszczęsna siostro moja? Wytlomacz mi powód. Wielu potępionych danem mi było nawracać, a tylko ty jedna milczysz, zamiast bluźnić i przeklinać. Przeklinaj — wolę to, niż milczenie. Wiem, że daremne były modły, błagania, wzywania, woda święcona, kościół, relikwie... Wiem, że demon nie opuścił cię, albowiem nie pragnęłaś, by cię opuścił, jesteś piękną, a jednocześnie odrażającą; jesteś bogatą i dostojną, a jednocześnie gorszą od dziewek ulicznych; jesteś dobrą i uczciwą a stajesz się oto hańbą rodzaju niewieściego... Czemże ci płaci za wszystko twój pan przeklęty? Jakież bezecne szczęście daje ci on jako nagrodę za to wszystko, coś mu ofiarowała?
Chcesz wiedzieć? Nie wierz, że w tym momencie żywie we mnie ten, kogo nazywasz złym duchem! On cierpiał męki od tych klątw i relikwij świętych i odłączył się ode mnie. Ale ja wiem, że on wróci, i wiem, że gdy mnie spalicie na stosie, połączę się z nim nazawsze.
— To okropne! — zawołał żegnając się, dominikanin.
— Słuchaj, — ciągnęła nawiedzona, — wiesz, że byłam z dobrego rodu, bogatą, piękną. Miałam wielu wielbicieli, wielu konkurentów; stawali pod mym balkonem, zachodzili mi drogę, ale ja odrzucałam wszystkich. Dusza moja tęskniła do jakiejś istoty niezwykłej, nieznanej, wyższej... Jedna z mych siostrzenic włożyła strój karmelitanki, a wtedy odwiedzać ją poczęłam w celi klasztornej. Z zapałem mówiła o Chrystusie, o swoich z nim zaślubinach, o uniesieniach i radościach, jakie doznawała w ramionach swego oblubieńca niebieskiego; o, jak marnemi zdawały się jej w porównaniu z tak boskiemi rozkoszami — miłość i szczęście ziemskie. Te rozmowy z nią wstrząsnęły mną, i odtąd poczęłam nowe życie, pełne modlitw i umartwień ciała. Wszyscy ujrzeli, a ja najpierwsza z nich, że czuję mocne niezachwiane powołanie do życia klasztornego. Raz, w przypływie szczerości oświadczyłam siostrze-Karmelitance:
— Nie zazdroszczę ci; jestem zbyt dumną aby zazdrościć ci twego oblubieńca, którym musisz się dzielić z wieloma innemi niewiastami! Gardzę tem, co nie do mnie jednej należy.
— Pycho szatańska! — jęknął mnich. — To Kusiciel podszepnął ci to szaleństwo!
— Owej nocy, — ciągnęła Dorota, — rozbierałam się właśnie do snu, rozpuściłam włosy, gdy nagle ukazał mi się...
— Jakiś straszny potwór...
— Nie, młodzieniec, blady i smętny, lecz piękny, — och, jakiż piękny.
— Śmierdzący siarką? Z kopytami?
Nie, w aureoli różowego światła dokoła jasnej kędzierzawej głowy...
— Matko najświętsza! To był, niewątpliwie wilkołak!
— Spędziliśmy z nim noc jaknajniewinniej. Opowiedział mi swe dzieje, krok za krokiem, z których dowiedziałam się, że jest on księciem z wysokiego rodu, wypędzonym ze swych włości za jedną chwilę buntu, i że podczas, gdy imię ojca jego wymawiają wszyscy z uwielbieniem, wygnanego syna przeklinają, pogardzają nim. Gdy dowiedział się, że nikt go nie kocha, gdy uświadomił sobie całe swe nieszczęście, — poczuł tylko, że ja jedna go kocham, i jął marzyć, że moja miłość będzie mu nagrodą za wszystko, co stracił, nawet za Sławę i Moc! O świtaniu odszedł, ale wrócił następnej nocy i zabrał mnie z sobą. Przelecieliśmy niezmierzone obszary, a spuściwszy się na ziemię, weszliśmy do głębokiej groty, której sklepienia były z brylantów. Zebrał się tu wielki tłum ludzki, u podnóża tronu skupiła się gromada najpiękniejszych kobiet — kurtyzany, boginie, królewny, począwszy od białośnieżnej Venus i ciemnowłosej Kleopatry, aż do nienasyconej Messaliny i samobójczej Lukrecji.
Wtedy poczułam w sercu cierń zazdrości, ale on był dalej obojętny na nie i rzekł mi:
— Nie bój się, jestem niepodzielny... Do ciebie tylko należę, Doroto, ale i ty do mnie należysz i w życiu, i w śmierci. Co noc o dwunastej godzinie oczekiwałam go, towarzyszyłam mu w locie, i byłam szczęśliwą.
— Nie nazywaj szczęściem haniebnych czynów, do których cię wciągnął nieprzyjaciel Boga! — krzyknął dominikanin.
— Miłość nasza była miłością dwóch dusz; tak, dotrzymaliśmy umowy. Pan mój uważał za poniżenie swej godności nałożyć na mnie łańcuchy miłośći cielesnej, dumą jego było posiadać mą duszę, i nic więcej, tylko moją duszę, zgodnie z mą własną wolą. Po tysiąc razy powtarzał mi, że dzięki mnie chełpić się może teraz swem zwycięstwem, które dotychczas należało tylko do Boga — że jest kochany miłością duchową, niesplamioną zmysłowością. Pozatem wiem, że nie mam rywalek, że jestem jedynym skarbem mego pana! Pogardzam poniżeniem i mękami, któreście mi sprawili. Śmierć — pożądam jej! Im rychlej zapalą mój stos — tym rychlej połączę się z nim na wieki!
Obróciła się plecami do mnicha, ukryła twarz w rogu ściany, i nie rzekła więcej ani słowa.
Dominikanin wyszedł z więzienia zalany łzami. Całując krzyż, zawołał:
— O, czemu dopuściłeś, Jezusie, aby zginęło tak płomienne serce...