Opowieść Artura Gordona Pyma/Wstępne uwagi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść Artura Gordona Pyma |
Wydawca | Wyd. Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych, w parę miesięcy po przeżyciu szeregu nadzwyczajnych przygód na morzach południowych i w innych okolicach — które to przygody opisuję na następujących stronicach —
znalazłem się przypadkiem w towarzystwie kilku poważnych gentlemanów w Richmondzie, w stanie Wirginia. Panowie ci zainteresowali się niezwykle żywo wszystkiem, co odnosiło się do okolic, jakie zwiedziłem, i uporczywie nakłaniali mnie, wmawiając mi to, jako obowiązek, bym opowiedział moje przygody czytającej publiczności.
Istniały atoli poważne przyczyny, powstrzymujące mnie od spełnienia tego żądania. Niektóre z nich miały wyłącznie osobisty charakter i dotyczyły jedynie mnie samego, inne natomiast były ogólniejszej natury. Jedną z wątpliwości, która mnie odstręczała, było to, że w ciągu dłuższego okresu mego pobytu poza krajem ojczystym nie prowadziłem dziennika podróży. Obawiałem się więc, że nie potrafię spisać na podstawie samych tylko wspomnień tak szczegółowej i wyczerpującej relacji, by sprawiała całkowicie wrażenie prawdy istotnych przeżyć' wydając się tylko naturalną i nieuniknioną egzageracją, ku jakiej skłaniamy się wszyscy, jeżeli opowiadane wypadki podniecają silnie zdolność wyobraźni.
Inną przyczyną mego oporu było to, że wypadki, o których musiałbym opowiadać, były naprawdę niezwyklezwykle dziwne, a jedyną gwarancję ich prawdziwości dawałoby tylko moje własne zapewnienie (pomijając świadectwo jednego jedynego człowieka, będącego mieszańcem-indjaninem). Mogłem więc oczekiwać, że opowieść moja znajdzie wiarę jedynie w łonie mojej rodziny i wśród moich przyjaciół, znających z lat dawniejszych trzeźwość mego umysłu — a że natomiast szersze koła czytelników osądzą moje przygody jedynie jako bezwstydne, fantastyczne zmyślenie.
Wreszcie nieufność w własne zdolności pisarskie była jednym z głównych powodów, że nie chciałem uledz namowom moich doradców.
Wśród owych wirginijskich gentlemanów, którzy wyrażali największe zainteresowanie się moją opowieścią, a zwłaszcza tą jej częścią, która rozgrywała się na oceanie antarktycznym, znajdował się również pan Poe, były redaktor pisma „Southern Literary Messenger“, miesięcznika, wydawanego przez pana Tomasza W. White'a w mieście Richmondzie. Pan Poe doradzał mi z uporem, abym przygotował śpiesznie szczegółowy opis wszystkiego, co widziałem i co przeżyłem — doradzał mi, abym zaufał bystrości i inteligencji czytelników — przekonywał mnie bardzo wymownie, że, gdyby nawet moja książka była napisana nieudolnie, to właśnie ta naiwność zapewni najlepsze widoki wzbudzenia wiary wśród czytelników.
Pomimo tych wszystkich argumentów, opierałem się wypełnieniu jego żądania. Nie zrażając się tą moją nieustępliwością, zaproponował mi wówczas, bym pozwolił mu nakreślić jego własnemi słowami — wedle przedstawionych przezemnie wypadków — pierwszy okres moich przygód, celem ogłoszenia ich w „Southern Messenger“ w formie fantastycznej opowieści. Nie mogąc podnieść żadnego zarzutu przeciw tej propozycji, zgodziłem się na nią, zastrzegłem tylko, by moje nazwisko pozostało w tajemnicy. Dwa ciągi tego rzekomo zmyślonego opowiadania pojawiły się kolejno w piśmie „Messenger“ w miesiącach styczniu i lutym (1837); aby umocnić wrażenie, że opowieść jest fantazją, artykuły były podpisane nazwiskiem pana Poego w spisie rzeczy miesięcznika.
Wrażenie, z jakiem czytelnicy powitali ten fortel, skłoniło mnie wreszcie ku temu, że postanowiłem sam opracować skrupulatnie i ogłosić rzeczone przygody. Przekonałem się bowiem, że — wbrew pozorom bajki, jakie tak pomysłowo nadaliśmy części mojego opowiadania, pomieszczonej w „Messenger“, (gdzie zresztą ani jeden fakt nie był przekręcony lub przesadnie przedstawiony) — czytelnicy bynajmniej nie zamierzali traktować opowieści, jako zmyślenia. Szereg poważnych listów, nadesłanych pod adresem pana Poego, dowodził raczej, że autorowie ich żywili wręcz przeciwne mniemanie. Wywnioskowałem stąd zatem, że wypadki, o jakich mogę opowiedzieć, dają same przez się dostateczną gwarancję prawdziwości i że nie mam bynajmniej przyczyny obawiać się publicznego zarzutu niewiarygodności.
Po tym wstępie, ciąży na mnie jeszcze tylko obowiązek zaznaczenia powtórnie, że nie wszystkie następujące stronice są napisane przezemnie samego. Ale w tych pierwszych kartach, które napisał pan Poe, ani jeden fakt nie jest przekręcony lub zniekształcony. Nawet czytelnikom, którzy nie mieli w ręku miesięcznika „Messenger“, nie potrzeba szczegółowo wskazywać, gdzie się kończy relacja pana Poego, a gdzie się zaczyna moje własne opowiadanie; — różnice stylu dostatecznie to uwidaczniają.
Nowy York, w lipcu 1838 roku.