Opowieść Artura Gordona Pyma/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Opowieść Artura Gordona Pyma | |
Wydawca | Wyd. Polskie R. Wegnera | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Concordia Sp. Akc. | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski | |
Ilustrator | Kazimierz Rosinkiewicz | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
EDGAR ALLAN POE
OPOWIEŚĆ
ARTURA GORDONA PYMA
PRZEŁOŻYŁ Z ANGIELSKIEGO
STANISŁAW SIEROSŁAWSKI
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNERA Przekładu dokonano wedle tekstu, zamieszczonego w tomie II-gim edycji „The works of Edgar Allan Poe“ in eight volumes — Philadelphia. J. B. Lippincott Company.OKŁADKĘ RYSOWAŁ ROJAN
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUK: CONCORDIA SP. AKC., POZNAŃ
*
PRINTED IN POLAND |
Po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych, w parę miesięcy po przeżyciu szeregu nadzwyczajnych przygód na morzach południowych i w innych okolicach — które to przygody opisuję na następujących stronicach —
znalazłem się przypadkiem w towarzystwie kilku poważnych gentlemanów w Richmondzie, w stanie Wirginia. Panowie ci zainteresowali się niezwykle żywo wszystkiem, co odnosiło się do okolic, jakie zwiedziłem, i uporczywie nakłaniali mnie, wmawiając mi to, jako obowiązek, bym opowiedział moje przygody czytającej publiczności.
Istniały atoli poważne przyczyny, powstrzymujące mnie od spełnienia tego żądania. Niektóre z nich miały wyłącznie osobisty charakter i dotyczyły jedynie mnie samego, inne natomiast były ogólniejszej natury. Jedną z wątpliwości, która mnie odstręczała, było to, że w ciągu dłuższego okresu mego pobytu poza krajem ojczystym nie prowadziłem dziennika podróży. Obawiałem się więc, że nie potrafię spisać na podstawie samych tylko wspomnień tak szczegółowej i wyczerpującej relacji, by sprawiała całkowicie wrażenie prawdy istotnych przeżyć' wydając się tylko naturalną i nieuniknioną egzageracją, ku jakiej skłaniamy się wszyscy, jeżeli opowiadane wypadki podniecają silnie zdolność wyobraźni.
Inną przyczyną mego oporu było to, że wypadki, o których musiałbym opowiadać, były naprawdę niezwyklezwykle dziwne, a jedyną gwarancję ich prawdziwości dawałoby tylko moje własne zapewnienie (pomijając świadectwo jednego jedynego człowieka, będącego mieszańcem-indjaninem). Mogłem więc oczekiwać, że opowieść moja znajdzie wiarę jedynie w łonie mojej rodziny i wśród moich przyjaciół, znających z lat dawniejszych trzeźwość mego umysłu — a że natomiast szersze koła czytelników osądzą moje przygody jedynie jako bezwstydne, fantastyczne zmyślenie.
Wreszcie nieufność w własne zdolności pisarskie była jednym z głównych powodów, że nie chciałem uledz namowom moich doradców.
Wśród owych wirginijskich gentlemanów, którzy wyrażali największe zainteresowanie się moją opowieścią, a zwłaszcza tą jej częścią, która rozgrywała się na oceanie antarktycznym, znajdował się również pan Poe, były redaktor pisma „Southern Literary Messenger“, miesięcznika, wydawanego przez pana Tomasza W. White'a w mieście Richmondzie. Pan Poe doradzał mi z uporem, abym przygotował śpiesznie szczegółowy opis wszystkiego, co widziałem i co przeżyłem — doradzał mi, abym zaufał bystrości i inteligencji czytelników — przekonywał mnie bardzo wymownie, że, gdyby nawet moja książka była napisana nieudolnie, to właśnie ta naiwność zapewni najlepsze widoki wzbudzenia wiary wśród czytelników.
Pomimo tych wszystkich argumentów, opierałem się wypełnieniu jego żądania. Nie zrażając się tą moją nieustępliwością, zaproponował mi wówczas, bym pozwolił mu nakreślić jego własnemi słowami — wedle przedstawionych przezemnie wypadków — pierwszy okres moich przygód, celem ogłoszenia ich w „Southern Messenger“ w formie fantastycznej opowieści. Nie mogąc podnieść żadnego zarzutu przeciw tej propozycji, zgodziłem się na nią, zastrzegłem tylko, by moje nazwisko pozostało w tajemnicy. Dwa ciągi tego rzekomo zmyślonego opowiadania pojawiły się kolejno w piśmie „Messenger“ w miesiącach styczniu i lutym (1837); aby umocnić wrażenie, że opowieść jest fantazją, artykuły były podpisane nazwiskiem pana Poego w spisie rzeczy miesięcznika.
Wrażenie, z jakiem czytelnicy powitali ten fortel, skłoniło mnie wreszcie ku temu, że postanowiłem sam opracować skrupulatnie i ogłosić rzeczone przygody. Przekonałem się bowiem, że — wbrew pozorom bajki, jakie tak pomysłowo nadaliśmy części mojego opowiadania, pomieszczonej w „Messenger“, (gdzie zresztą ani jeden fakt nie był przekręcony lub przesadnie przedstawiony) — czytelnicy bynajmniej nie zamierzali traktować opowieści, jako zmyślenia. Szereg poważnych listów, nadesłanych pod adresem pana Poego, dowodził raczej, że autorowie ich żywili wręcz przeciwne mniemanie. Wywnioskowałem stąd zatem, że wypadki, o jakich mogę opowiedzieć, dają same przez się dostateczną gwarancję prawdziwości i że nie mam bynajmniej przyczyny obawiać się publicznego zarzutu niewiarygodności.
Po tym wstępie, ciąży na mnie jeszcze tylko obowiązek zaznaczenia powtórnie, że nie wszystkie następujące stronice są napisane przezemnie samego. Ale w tych pierwszych kartach, które napisał pan Poe, ani jeden fakt nie jest przekręcony lub zniekształcony. Nawet czytelnikom, którzy nie mieli w ręku miesięcznika „Messenger“, nie potrzeba szczegółowo wskazywać, gdzie się kończy relacja pana Poego, a gdzie się zaczyna moje własne opowiadanie; — różnice stylu dostatecznie to uwidaczniają.
Nowy York, w lipcu 1838 roku.
Nazywam się Gordon Pym. Mój ojciec był powszechnie szanowanym człowiekiem i zajmował się handlem, sprzedając urządzenia okrętowe w mieście Nantucket, gdzie przyszedłem na świat. Mój dziadek ze strony matki był adwokatem, mającym dużą praktykę. Los sprzyjał mu zawsze w procesach, prócz tego z dużem powodzeniem spekulował akcjami Nowego Banku w Edgartonie, jak się ta instytucja oficjalnie nazywała. Dzięki temu, oraz wykorzystując inne jeszcze źródła, zdobył wcale piękny majątek. Dziadek, jak sądzę, kochał mnie bardziej, niż kogokolwiek na świecie, to też mogłem oczekiwać, że po jego śmierci odziedziczę przeważną część jego majętności.
Gdy miałem sześć lat, dziadek umieścił mnie w szkole starego pana Ricketa, gentlemana, posiadającego tylko jedno ramię i odznaczającego się niezwykle ekscentrycznem zachowaniem; znają go dobrze wszyscy, którzy kiedykolwiek odwiedzali New Bedford. Pod jego kierownictwem pozostawałem aż do szesnastego roku życia, potem zaś zacząłem uczęszczać do wyższej szkoły pana E. Ronalda. Tam poznałem się z synem pana Barnarda, kapitana okrętu, który odbywał podróże w służbie Lloyda i Vredenburgha. Pan Barnard jest również dobrze znaną osobistością w New Bedford, a posiadał też, jak sądzę, sporo związków znajomości w Edgartonie.
Syn kapitana, imieniem August, był prawie o dwa lata starszy ode mnie. Kiedyś towarzyszył ojcu w wyprawie na wieloryby do John Donaldson i zawsze opowiadał cuda o swych przygodach na południowym Oceanie Spokojnym. Odwiedzałem go bardzo często, nieraz spędzałem u niego całe dnie, a nawet całe noce. Sypialiśmy w jednem łóżku i nieraz nie zmrużyliśmy oka aż do świtu, ponieważ August mówił bez znużenia o mieszkańcach Tinianu lub o innych wyspach, które zwiedził podczas swej podróży. Interesowałem się niesłychanie jego opowiadaniami. Aż wreszcie z coraz bardziej nieprzepartą siłą ogarniało mnie pragnienie, by zostać żeglarzem.
Za cenę siedemdziesięciu pięciu dolarów kupiłem łódź żaglową o pięknej nazwie „Ariel“. Miała ona kajutę w połowie pokładu i była zbudowana, jak szalupa. Nie pamiętam już dzisiaj, jaką posiadała pojemność, ale wiem, że bez przeciążenia mogła zabrać na pokład dziesięciu ludzi. Na tej to łodzi przedsiębraliśmy najbardziej szalone wyprawy i kiedy wspomnę o tem, wydaje mi się wprost cudem, że żyję jeszcze po dzień dzisiejszy.
Opowiem jednę z tych przygód, jako introdukcję do dłuższej i bardziej urozmaiconej historji.
Pewnego wieczora odbywało się przyjęcie u państwa Barnardów, a pod koniec uczty i August i ja sam byliśmy nie mało pijani. Jak zazwyczaj w podobnych wypadkach, przydługich odwiedzin, wolałem ułożyć się do snu w jego łóżku, zamiast wracać do domu. August zasnął, jak mi się wydawało, zupełnie spokojnie (było około pierwszej godziny, gdy uczta dobiegła końca); ani słowem też nie wspomniał o zwykłym temacie naszych rozmów. Minęło może pół godziny od chwili, kiedy położyliśmy się do łóżka. Zacząłem już zapadać w sen. Nagle August zerwał się, wykrzykując najstraszliwsze przekleństwa, że żaden Gordon Pym w całym chrześcijańskim świecie nie zdoła go przymusić do snu, skoro tam na morzu wieje tak wspaniały wiatr z południo-zachodu. Nigdy w życiu nie byłem tak zdumiony, nie pojmowałem bowiem, do czego zmierza; przypuszczałem, że nadmiar wypitego wina i wódek przyćmił jego umysł. Ale August mówił w dalszym ciągu już bez rozgorączkowania, dowodząc, że niesłusznie podejrzewam go o upicie się, ponieważ nigdy w życiu nie był bardziej trzeźwy. Lecz nie może tego znieść, by, jak pies, warować w łóżku podczas tak pięknej nocy, więc zdecydował się wstać, ubrać się i pohulać wesoło na łodzi.
Nie rozumiem, co mnie nagle opętało. Ale zaledwie te słowa przebrzmiały na jego wargach, przeniknął mnie dreszcz podniecenia, uznałem jego obłąkańczą ideję za najrozkoszniejszy i najrozumniejszy pomysł na świecie. Nie myślałem o tem, że wicher dmie bardzo silnie, że temperatura jest bardzo niska — ponieważ był to już koniec października. Natomiast zerwałem się także z łóżka, jakby ogarnięty szałem i zapewniałem go, że i ja również jestem niemniej dzielny, aniżeli on, że i ja również nie zniósłbym, by, jak pies, warować w łóżku, że i ja również jestem gotów do każdej zabawy i do każdego figla i że żaden August Barnard z Nantucket mnie nie zawstydzi.
Nie tracąc czasu, ubraliśmy się i wybiegliśmy z domu, podążając do łodzi. „Ariel“ stał na kotwicy w starych, opustoszałych dokach okrętowych Pankeya i Spółki, tłukąc bokami o szorstkie belki bulwaru. August wskoczył do łodzi i wylał wodę, która wypełniała ją niemal do połowy. Potem nastawiliśmy żagle i wypłynęliśmy śmiało na morze.
Jak już poprzednio wspomniałem, wiał dość silny wiatr z południo-zachodu. Noc była bardzo jasna i zimna. August kierował sterem, ja zająłem miejsce przy maszcie na daszku kajuty. Mknęliśmy naprzód z ogromną szybkością, nikt z nas nie przemówił dotąd ani słowa, odkąd odbiliśmy od bulwaru. Zapytałem teraz mego towarzysza, dokąd właściwie podążamy i kiedy przypuszczalnie zamierza nawrócić do domu. August gwizdnął kilkakrotnie, a potem odpowiedział twardym, nienaturalnym głosem:
— Ja płynę na dalekie morze, a ty wracaj do domu, skoro masz ochotę!
Spojrzałem na niego i zauważyłem nagle, że, pomimo pozornego spokoju, jest nadzwyczajnie podniecony. Księżyc świecił jasno, widziałem więc wyraźnie mego towarzysza; twarz jego była bielsza, niż marmur, ręce drżały tak silnie, że tylko z trudnością dzierżył w nich ster. Ogarnęło mnie uczucie, że popełniliśmy jakieś szaleństwo i zaniepokoiłem się tą myślą. Obawę potęgowała świadomość, że sam nie umiem sterować i że skutkiem tego jestem w zupełności zdany na los żeglarskich umiejętności mojego przyjaciela. Tymczasem siła wichru wzmagała się ustawicznie, pędziliśmy niemal w prostej linji coraz dalej w niezmierzony przestwór morza. Ale wstydziłem się jeszcze przyznać do obaw i dlatego jeszcze przez jakieś pół godziny milczałem odważnie. Wreszcie nie mogłem już dłużej zapanować nad sobą i zapytałem Augusta, czy nie byłoby wskazanem pomyśleć o powrocie. I znowu minęła długa chwila, zanim odpowiedział, a raczej zanim zrozumiał moje pytanie.
— Jeszcze czas, jeszcze czas — odrzekł nakoniec — dom nie ucieknie!
Oczekiwałem podobnej odpowiedzi, a jednak ton, jakim wypowiedział te słowa, przejął mnie nie dającym się opisać dreszczem strachu. I znowu spojrzałem uważnie na mówiącego. Jego wargi były trupio-blade, kolana drżały tak gwałtownie, że zaledwie trzymał się
na nogach.
— Na Boga, Auguście! — zawołałem serdecznie nastraszony — Czyś ty chory? Co się stało? Co ty wyrabiasz?
— Co się stało? — wyjąkał z największem zdumieniem, wypuszczając w tej samej chwili ster z ręki i waląc się całem ciałem na dno łodzi. — Co się stało?... Nic się nie stało!... Jedziemy do domu... cz... cz... czyż nie widzisz?... do domu!
Pojąłem nagle całą straszną prawdę. Podbiegłem ku niemu i usiłowałem go podnieść. Był pijany — najzupełniej pijany — nie mógł dłużej ani utrzymać się na nogach, ani mówić, ani patrzeć. Oczy jego były zupełnie szkliste. Gdy w przystępie największej rozpaczy wypuściłem go na chwilę z moich rąk, runął znowu w kałużę, pokrywającą dno łodzi, jak bezduszny kloc. Nie ulegało wątpliwości, że w ciągu wieczoru wypił znacznie więcej, aniżeli przypuszczałem i że jego
zachowanie się w łóżku było wynikiem skoncentrowanego w najwyższym stopniu alkoholicznego zatrucia; — stan taki, przypominający poniekąd obłąkanie, niejednokrotnie objawia się w ten sposób, że ofiara sprawia wrażenie człowieka, który rozporządza w pełni swojemi zmysłami. Zimny powiew nocy wywarł właściwy skutek — podniecenie duchowe osłabło, a mętna świadomość groźnej sytuacji przyczyniła się zapewne do przyspieszenia katastrofy. Teraz był najzupełniej niepoczytalny, i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, mógł pozostać w tym stanie przez parę godzin.
Trudno wprost wyobrazić sobie bezgranicznośc mojego przerażenia. Ostatnie opary winne wywietrzały mi z głowy, a to wytrzeźwienie potęgowało jeszcze mój strach i brak decyzji. Zdawałem sobie z tego sprawę, że nie potrafię pokierować łodzią i że huragan i siła odpływu pędzą nas bez ratunku ku zagładzie. Burza wzmagała się za nami. Nie posiadaliśmy ani kompasu, ani zapasów żywności, a nie ulegało wątpliwości, że jeżeli nie zmienimy kursu — z brzaskiem dnia będziemy już daleko od wybrzeży i stracimy je z oczu. Te i tym podobne dręczące myśli przebiegały mi błyskawicą przez mózg i na pewien przeciąg czasu paraliżowały we mnie wszelką zdolność czynu.
Łódź, niesiona podmuchem wichru, pędziła naprzód z napiętemi żaglami, dziób nurzał się całkowicie w pianach. Oczekiwałem, że lada chwila potęga żywiołu przewróci łódź, pozbawioną steru, który August, jak to mówiłem, wypuścił z ręki, a którego ja, pod wpływem podniecenia, nie byłem zdolny uchwycić. Na szczęście, łódź oparła się naporowi, ja zaś po upływie pewnego czasu odzyskałem spokój i równowagę umysłu.
Tymczasem huragan urastał do niepokojących rozmiarów. Za każdym razem, gdy łódź przeskakiwała z fali na falę, woda zalewała tył statku i przemaczała nas do nitki. Wszystkie moje członki drętwiały zupełnie wskutek przejmującego zimna, tak że z trudem tylko mogłem niemi poruszać.
Rozpacz spotęgowała moje siły do ostatecznego napięcia: zacząłem szarpać sznury i spuściłem środkowy, największy żagiel z masztu. Jak można było przewidywać, szmat ciężkiego, przemoczonego wodą płótna runął na pokład statku, ale porwał za sobą maszt, łamiąc go, jak trzcinę. Jedynie ten szczęśliwy przypadek ocalił nas przed natychmiastową zagładą. Posuwaliśmy się teraz powolniej naprzód, a chociaż strumienie wody lały się dalej na łódź, to jednak byliśmy zabezpieczeni przed groźbą, że lada chwila pochłoną nas fale. Ująłem silnie rękami koło sterowe, aby sprostować bieg statku i odetchnąłem swobodniej, pocieszając się, że nie wszystko jeszcze stracone.
August leżał jeszcze ciągle bezprzytomny na dnie łodzi, ustawicznie groziło mu niebezpieczeństwo utopienia się (bowiem woda wznosiła się na wysokość stopy tam, gdzie upadł). Z wielkim trudem dźwignąłem nieprzytomnego i przewiązawszy go liną przez piersi, przymocowałem go w siedzącej pozycji do żelaznego kółka, których kilka znajdowało się na ścianach kajuty. Dokonawszy tego wszystkiego, jak mogłem najlepiej w tym smutnym stanie przemarznięcia i podniecenia, poleciłem się sam opiece Boskiej i postanowiłem stawić mężnie czoło wszelkiemu niebezpieczeństwu, jakieby jeszcze zagrozić nam mogło.
Zaledwie powziąłem to postanowienie, rozległ się nagle przeciągły, przeraźliwy wrzask czy wycie, jakgdyby cała horda szatanów z piekielnym hałasem uganiała poprzez przestwory morza, wokół i ponad łodzią. Nigdy, dopóki żyć będę, nie zapomnę tej niesłychanej agonji przerażenia, jaka owładnęła mną w owej chwili. Włosy zjeżyły mi się na głowie, czułem, jak krew krzepnie mi w żyłach, moje serce przestało całkiem uderzać. Nie ważąc się podnieść wzroku, aby zbadać przyczynę tych straszliwych dźwięków, upadłem głową naprzód, tracąc zmysły, na ciało mego towarzysza.
Odzyskawszy przytomność, znalazłem się nieoczekiwanie w kajucie wielkiego statku wielorybniczego, „Pingwina“, zdążającego do Nantucket. Dokoła mnie stało kilkoro ludzi, a August, bledszy niźli śmierć, pracowicie zajmował się rozcieraniem mi rąk. Skoro zaś ujrzał, że otwarłem oczy, okazywał tak gwałtownie radość i wdzięczność, że kolejno budziło to śmiech i wyciskało łzy z oczów szorstkim z natury marynarzom, obecnym przy tej scenie.
Niebawem wyjaśniła się tajemnica, czemu zawdzięczamy ocalenie życia. Statek wielorybniczy, płynący do Nantucket w najprostszej linji z rozpiętemi wszystkiemi żaglami, a więc wskutek tego płynący pod kątem prostym do kierunku naszej łodzi, wpadł na nas całą siłą rozpędu. Na przedniej czatowni stało wprawdzie kilku marynarzy, ale dostrzegli oni naszą łupinę dopiero wtedy, gdy nie można już było zapobiedz zderzeniu. Ich to właśnie ostrzegające nawoływania przeraziły mnie tak strasznie.
Wielki statek, jak mi opowiadano, przemknął tak lekko po naszej małej łodzi, jak my sami przejechalibyśmy po piórku — nie doznał najmniejszego oporu na swej drodze. Nie dosłyszano jednego okrzyku z pokładu
ofiary, hałas wichury i burzy przygłuszył nawet niezbyt głośny trzask łamiących się desek w chwili, gdy łódź niszczała pod dzióbem statku. To było wszystko. Kapitan E. T. V. Block z Nowego Londynu sądził, że łódka, (z której, jak przypominam, sam spuściłem żagle i której maszt się złamał), jest bezużyteczną, zniszczoną, porzuconą na falach łupiną, to też, nie troszcząc się o jej losy, chciał płynąć dalej. Na szczęście, dwaj majtkowie, strażujący na czatowni, przysięgali na wszystkie świętości, że dostrzegli jakiegoś człowieka przy sterze zatopionej łodzi i zapewniali, że może udałoby się go wyratować. Wywiązał się spór słowny, który rozdrażnił jeszcze kapitana Blocka. Po chwili kapitan zaczął wykrzykiwać, „że nie ma obowiązku baczyć wiecznie na każdą skorupę z jajka, pływającą po morzu; że okręt nie może zawracać z drogi z powodu byle jakiego głupstwa; że jeżeli nawet jakiś człowiek padł ofiarą, to zginął nie z winy kapitana, lecz skutkiem własnej niebaczności, a zatem może spokojnie iść do djabła.“ Takie i podobne słowa wykrzykiwał w gniewie.
Wówczas zabrał głos pierwszy sternik Henderson, którego, podobnie jak i całą załogę, oburzyły brutalne
słowa kapitana i jego nielitościwa zatwardziałość. Oświadczył on, poparty przez wszystkich majtków, że okrucieństwo kapitana wydaje mu się godne szubienicy i że tym razem nie posłucha jego rozkazów, chociażby nawet miano go za to powiesić, skoro wyląduje. Powiedziawszy to, pobiegł na tył okrętu, odsuwając po drodze Blocka (który stał pobladły, zapomniawszy języka w gębie), uchwycił ster w ręce i doniosłym głosem wydał rozkazy. Załoga pośpieszyła na stanowiska, a statek zawrócił sprawnie. Spór trwał mniejwięcej pięć minut, wydawało się zatem bardzo wątpliwem, czy uda się jeszcze wyratować nieszczęśliwego — przypuściwszy, że istotnie w łodzi był jakiś człowiek. A jednak, jak już czytelnikowi wiadomo, w krótkim przeciągu czasu zdołano wyratować Augusta i mnie. Ocalenie nasze zawdzięczaliśmy jednemu z tych niezwykle rzadkich zrządzeń losu, które ludzie mądrzy i pobożni poczytują za zrządzenia Opatrzności.
Podczas gdy statek zawracał, sternik rozkazał spuścić łódź ratunkową i wsiadł do niej wraz z tymi dwoma marynarzami, którzy twierdzili, jakoby widzieli mnie na łodzi przy sterze. Zaledwie statek się odwrócił — księżyc świecił jeszcze bardzo jasno — i całą szerokością, ociężale podniósł się przeciw wiatrowi, Henderson w tej samej chwili zerwał się z miejsca, nawołując, jak szalony: „Zawrócić!“ Nie zdołał wypowiedzieć nic więcej — powtarzał jedynie, jak automat, ten okrzyk: „zawrócić! zawrócić!“ Marynarze cofnęli łódź najsprawniej, jak zdołali, ale tymczasem statek wykonał już całkowity obrót i podążał wślad za łodzią ratunkową, aby ją wziąć na linę. Mimo zagrażającego mu niebezpieczeństwa, sternik odważył się uchwycić jeden z ogromnych łańcuchów, zwisających z pokładu statku i począł wdrapywać się po nim do góry. Równocześnie wydał kilka krótkich rozkazów, a wślad zatem
okręt przechylił się tak, że cały tył sterowy wynurzył się z wody. Teraz dopiero towarzysze dostrzegli to, co było przyczyną tego podniecenia.
Na gładkiem i błyszczącem oszalowaniu okrętu („Pingwin“ był obity blachą miedzianą) wisiało ciało ludzkie, w dziwaczny sposób przytwierdzone i przy każdem poruszeniu statku uderzało gwałtownie o jego korpus. Po kilku nieudanych próbach zdołali wreszcie marynarze wyzwolić mnie z tej groźnej i niebezpiecznej
sytuacji i przenieść na pokład statku — ja to bowiem byłem w ten niezwykły sposób przymocowany do okrętu. Jak się okazało, kołek, spajający drewniane rusztowanie statku, przebił blachę miedzianą i wystawał na zewnątrz. Kiedy, w następstwie katastrofy, dostawałem się pod statek, zaczepiłem się o ten kołek. Ostrze kołka przedziurawiło wprawdzie gruby, sukienny kołnierz mego surduta i skaleczyło mnie w szyję, ale, dzięki temu, ciężar ciała zawisł na tej podporze.
Niezwłocznie przeniesiono mnie na łóżko — aczkolwiek wydawało się wszystkim, że życie już ze mnie uciekło. Na okręcie nie było lekarza, jednak kapitan zastosował wszelkie możliwe środki ratunkowe, pragnąc — jak przypuszczam — okupić w oczach załogi swoje poprzednie okrucieństwo tą gorliwością.
Tymczasem Henderson, oddawszy mnie w ręce towarzyszy, wypłynął powtórnie na morze, nie bacząc na to, że burza spotęgowała się teraz do siły orkanu. W parę minut później dojrzał szczątki naszego zdruzgotanego stateczku, a niebawem jeden z marynarzy oświadczył, że dosłyszał słabe wołanie o pomoc w chwili, kiedy szum burzy nieco przycichł. To nakłoniło dzielnego żeglarza, że jeszcze przez przeszło pół godziny przeszukiwał okolicę, chociaż kapitan Block ustawicznemi sygnałami wzywał do powrotu i chociaż wątła łódź, miotana wzburzonemi falami, znajdowała się ciągle w wielkiem niebezpieczeństwie.
Gdy poszukiwania, prowadzone na okół przez taki długi czas, jak już wspomniałem, nie dały rezultatu, postanowili wreszcie powrócić do okrętu. Zaledwie jednak powzięli to postanowienie, odezwał się znowu słaby krzyk, wzywający ratunku. Dochodził on z ciemnego przedmiotu, który przepływał obok. Marynarze puścili się za nim w pogoń i niebawem go dościgli. Była to część pokładu i kajuta „Arjela“. Na niej znajdował się August, wyczerpany z sił, ledwie żywy. Kiedy chciano go przenieść do łodzi, okazało się, że był przywiązany liną okrętową do pływających desek. Jak opowiadałem już poprzednio, ja właśnie przymocowałem go w ten sposób liną, przeciągniętą przez żelazny pierścień, tkwiący w bocznej ścianie łodzi, aby zabezpieczyć go przed zatonięciem w wodzie, zalewającej dno stateczku i utrzymać go w siedzącej pozycji. Temu środkowi ostrożności zawdzięczał teraz ocalenie. „Ariel“ był zbudowany bardzo filigranowo, to też w chwili katastrofy rozleciał się na kawałki. Część górna kajuty, jak można było oczekiwać, została oderwana siłą wdzierającej do wnętrza wody i uniesiona w całości przez prąd, niewątpliwie, wraz z innemi szczątkami. August przymocowany do niej, uniknął dzięki temu strasznej śmierci.
Uratowanego przeniesiono natychmiast na pokład „Pingwina“. Ale minęła przeszło godzina, zanim począł okazywać oznaki życia i zanim zdołał pojąć rodzaj katastrofy, której ofiarą padła nasza łódź. Powoli jednak wróciły mu siły, a wtedy opowiedział obszernie, jakich wrażeń doznawał podczas tej wędrówki poprzez wzburzone fale. Kiedy po raz pierwszy odzyskał nieco świadomości, znajdował się pod powierzchnią wody, wir z niesłychaną szybkością kręcił nim dookoła, na szyi czuł linę, obwiązaną kilkoma skrętami. W chwilę później poczuł, że coś gwałtownie podnosi go w górę, uderzył głową z całej siły o jakiś twardy przedmiot i znowu utracił przytomność. Odzyskawszy po raz drugi zmysły, zaczął uświadamiać sobie swoje położenie, ale myśli jego były jeszcze ciągle w najwyższym stopniu niejasne i chaotyczne. W każdym razie pojął, że wydarzyła się jakaś katastrofa i że tonie, chociaż chwilowo głowa wysterczała ponad fale i mógł swobodnie oddychać. Najwidoczniej, szczątki pokładu były unoszone siłą wiatru i dzięki temu płynął narazie spokojnie wraz z niemi. Dopókiby mógł się utrzymać w tem położeniu, byłby zabezpieczony przed utonięciem. Nagle jednak gwałtowna fala wytrąciła go z równowagi; wytężał siły, by się umocnić w nowej pozycji, a równocześnie nawoływał o ratunek. Na krótko przedtem, zanim Henderson go odnalazł, wyczerpany zmęczeniem, rozluźnił ręce, któremi przytrzymywał się desek. Runął w wodę i stracił już wszelką nadzieję ocalenia. Podczas całej długiej walki z żywiołem ani przez chwilę nie pomyślał o „Arielu“, ani też nie przypominał sobie żadnego szczegółu, który spowodował katastrofę. Nieokreślone uczucie przestrachu i rozpaczy, to było wszystko, czego doznawał. Kiedy go wreszcie wyłowiono z wody, utracił jeszcze raz przytomność i dopiero po upływie całej godziny, spędzonej na pokładzie „Pingwina“, odzyskał zmysły, jak już wspominałem, i zdał sobie wreszcie jasno sprawę z sytuacji.
Co się mnie tyczy, to tylko z niesłychanym trudem zdołano mnie odratować do życia; stan mój graniczył już niemal ze śmiercią. Przez przeciąg trzech i pół godziny stosowano wszelkie możliwe środki ratunkowe, a korzystny wynik dał dopiero ostatni sposób, jaki zaproponował August, mianowicie silne nacieranie ciała flanelowemi chustami, zmoczonemi w gorącej oliwie. Rana na szyi, chociaż z pozoru wyglądała bardzo
groźnie, w rzeczywistości była tylko powierzchowna i niebawem się zasklepiła.
„Pingwin“ zawinął do portu około godziny dziewiątej rano, walcząc przedtem długo jeszcze z jedną z najstraszniejszych burz, jakie srożyły się kiedykolwiek w okolicach Nantucket. My obydwaj, August i ja, zdążyliśmy do domu pana Barnard punktualnie w porze
śniadania — które zresztą tego poranku nieco się opóźniło z powodu przeciągnięcia się zabawy długo w noc. Jak przypuszczam, wszyscy obecni przy stole byli nazbyt zmęczeni, by zwracać uwagę na nasz niezwykły wygląd — dzięki czemu też nie wypytywano nas o przyczyny. Poza tem uczniacy potrafią cudownie udawać. To też nikt chyba z naszych przyjaciół w Nantucket nie podejrzewał ani trochę, że to „Ariel“, mój towarzysz i ja byliśmy bohaterami owego wypadku, o jakim kilku marynarzy głosiło w mieście najdziwniejsze wieści, opowiadając, że nieszczęśliwem zrządzeniem losu rozbili po drodze jakiś okręt i że zginęło przytem trochę biedaków, trzydziestu lub czterdziestu. Natomiast my obydwaj dość często rozmawialiśmy o tej przygodzie i zawsze dreszcz nas przenikał na jej wspomnienie. W jednej z takich rozmów przyznał się August zupełnie szczerze, że nigdy w życiu nie zaznał tak strasznej trwogi, jak wówczas, kiedy nagle na pokładzie naszej małej łodzi uświadomił sobie swoje pijackie oszołomienie i kiedy nie czuł się zdolnym otrząsnąć się z niego.
Błędem jest opieranie horoskopów przyszłości, czy to pro czy contra, na podstawie jakichkolwiek danych, chociażby te dane były nawet najprostsze. Należałoby bowiem przypuścić, że katastrofa, o jakiej
opowiedziałem powyżej, ochłodziła rodzącą się we mnie, namiętną miłość ku morzu. Wręcz przeciwnie! Nigdy nie pałałem tak silnem pragnieniem doznania niezwykłych przygód, które są zawsze udziałem żeglarskiego życia, jak właśnie w owych tygodniach, następujących po naszem cudownem ocaleniu.
Codzienne rozmowy z Augustem bywały coraz częstsze i coraz bardziej ożywione. Opowiadał on niezwykle porywająco o swych przeżyciach na morzu, (jak obecnie przypuszczam, więcej niż połowa tych opowieści była wytworem jego własnej fantazji) — a to
oddziaływało niezmiernie silnie na mój łatwo zapalny temperament, pobudzało żywą, młodzieńczą wyobraźnię. Niemniej dziwnem jest, że właśnie wówczas, gdy malował barwnie najtragiczniejsze chwile niedoli i rozpaczy z życia marynarzy, trzymał najsilniej na uwięzi
wszystkie moje zmysły i potęgował moją sympatję dla żeglarskiego zawodu. Znacznie mniej interesowały mnie sceny z pogodnego, szczęśliwego życia.
Wyobraźnia moja lubowała się w obrazach katastrof, głodu, bohaterskiej śmierci lub niewoli wśród barbarzyńskich, wyspiarskich szczepów, w opowiadaniach o życiu, pełnem cierpienia i niebezpieczeństw, a spędzanem gdzieś na samotnej, skalistej wysepce, zagubionej wśród dalekich, nieznanych mórz. Tego rodzaju marzenia i pożądania — gdyż istotnie urastają one aż do potęgi pożądań — bywają, jak dowiedziałem się później, dość częstym objawem u osob melancholijnie usposobionych. W owym czasie, o którym mówię, wydawały mi się niejako proroczą zapowiedzią losu, zgóry przeznaczonego i skutkiem tego nieuniknionego. August podzielał całkowicie to moje wewnętrzne przekonanie. Bezwątpienia, wspólność usposobień zbliżała nas tak bardzo ku sobie.
Mniej więcej w osiem miesięcy po katastrofie „Ariela“ firma Lloyd i Vredenburgh (sprzymierzona poniekąd, jak mi się zdaje, z przedsiębiorstwem Mesieurs Enderby w Liverpoolu) przygotowała dwumasztowiec „Grampus“ do połowu wielorybów. Był to stary grat, który — mimo wszystkich przeróbek i poprawek — zaledwie trzymał się na wodzie. Trudno mi odgadnąć, czemu właściciele wybrali ten właśnie z pośród innych lepszych statków, jakie posiadali — bądź co bądź tak się stało. Kierownictwo statku powierzono kapitanowi Barnardowi, August miał mu towarzyszyć w tej wyprawie. Podczas przerabiania i naprawiania okrętu namawiał mnie ustawicznie, abym skorzystał z nadarzającej się sposobności i towarzysząc mu, zaspokoił moje pragnienie podróży.
Aż nazbyt chętnie słuchałem jego słów, ale niestety, urzeczywistnienie pomysłu natrafiało na ogromne trudności. Ojciec mój nie sprzeciwiał się wprawdzie bezpośrednio moim projektom, natomiast matka dostała spazmów, usłyszawszy zaledwie o zamierzonej przezemnie wyprawie. Co gorzej, dziadek, na którego pomoc i poparcie liczyłem, oświadczył stanowczo, że
mnie wydziedziczy i nie da złamanego grosza, jeżeli ośmielę się jeszcze kiedykolwiek choćby wspomnieć o podróży.
Wszystkie te przeszkody, zamiast odwieść mnie od zamiaru, dolewały tylko oliwy do ognia. Postanowiłem bądź co bądź pojechać, a kiedy oznajmiłem Augustowi to niezłomne postanowienie, poczęliśmy obaj przemyśliwać nad sposobem urzeczywistnienia projektu. W domu wystrzegałem się, oczywiście, wszelkiej wzmianki o przygotowującej się wyprawie, a ponieważ oddawałem się równocześnie demonstracyjnie normalnym
zajęciom szkolnym, przypuszczono, że zaniechałem mego przedsięwzięcia. Ileż to razy wspominałem później z odrazą i smutkiem o swojem ówczesnem zachowaniu się. Wyrafinowana obłuda była podstawą wszystkich moich zamierzeń, kłamstwo i oszukaństwo przenikało nawskroś każde moje słowo i każdy postępek. Nic nie mogłoby usprawiedliwić mojego postępowania w tym długim okresie czasu. Jedynie, jako okoliczność łagodzącą, mogę przytoczyć to, że do takiej niegodziwości wobec najbliższej, kochającej mnie rodziny doprowadziło namiętne pragnienie przygód i niepohamowana żądza ucieleśnienia wymarzonych wędrówek.
Zgodnie z przyjętym przezemnie systemem postępowania, przygotowaniami do mej podróży zajął się niemal w zupełności August, który spędzał przeważną część dnia na pokładzie „Grampusa“, gdzie wypełniał najrozmaitsze zlecenia ojca, dozorując prace w kajutach i w magazynach międzypokładowych. Za to wieczorem, kiedy stale spotykaliśmy się z sobą, mówiliśmy wyłącznie o naszych nadziejach. Tymczasem prawie cały miesiąc upłynął, a ciągle jeszcze widoki powodzenia mojej podróży były bardzo niewyraźne. Nareszcie, pewnego wieczora August oznajmił mi, że obmyślił plan, który rokuje dobry skutek.
W mieście New Bedford mieszkał jeden z moich krewnych, nazwiskiem Ross, którego odwiedzałem niekiedy, pozostając u niego po dwa lub trzy tygodnie. Statek miał wyruszyć w drogę w połowie czerwca — był to rok 1827. Postanowiliśmy zatem, że na parę dni przed wypłynięciem „Grampusa“ na morze, ojciec mój otrzyma, jak zazwyczaj, list od owego pana Rossa z prośbą, abym przybył do jego domu i przepędził dwa tygodnie w towarzystwie jego dwóch synów Roberta i Emmeta. August podjął się sfałszowania i wysłania listu.
Pod pozorem podróży do Nowego Bedfordu zamierzyłem wyruszyć w inną zgoła podroż wraz z przyjacielem, który przyrzekł przygotować dla mnie na „Grampusie“ bezpieczną kryjówkę. Kryjówka ta, jak mnie zapewniał, będzie dość wygodna, by mi zapewnić kilkodniową gościnę, zanim sprzyjające okoliczności pozwolą mi pojawić się na pokładzie. Albowiem dopiero wówczas, gdy „Grampus“ odpłynie od brzegów tak daleko, że zawrócenie z drogi stanie się niemożliwem, dopiero wówczas miałem opuścić kryjówkę i rozkoszować się wszystkiemi przyjemnościami podroży w kajucie przyjaciela. August zaręczał, że jego ojciec nie rozgniewa się bynajmniej naszym figlem i że za pośrednictwem jakiegoś statku, których niewątpliwie wiele spotkamy na naszej
drodze, będę mógł zawiadomić rodziców o swoich losach, aby uspokoić ich troski.
Nakoniec nadeszła połowa czerwca; wszystko było przygotowane, zgodnie z powziętym planem. Rodzice moi otrzymali sfałszowany list i w poniedziałek rano opuściłem rodzinny dom, oświadczając, że pojadę do Nowego Bedfordu łodzią parową. Pobiegłem najprostszą drogą do Augusta, który oczekiwał mnie na najbliższym rogu ulicy. Pierwotnie zamierzałem ukrywać się aż do wieczora, a dopiero o zmroku zakraść się na statek. Ale gęsta mgła sprzyjała naszym planom, wobec czego
poniechałem ten plan, aby nie tracić czasu nadaremno. August zdążał przodem wprost do portu, ja postępowałem za nim w pewnej odległości, otulając się ogromnym płaszczem marynarskim, który August umyślnie przyniósł, aby zmienić mój zewnętrzny wygląd.
Przechodziliśmy właśnie około studni pana Edmunda i chcieliśmy skręcić w boczną ulicę, gdy nagle spotkałem się oko w oko z rodzonym dziadkiem, starym panem Petersonem.
— A to co znowu, Gordonie!? Na Boga! — zawołał dziadek, a po chwili dodał: — Czemuż to wdziałeś na siebie tę brudną szmatę?
— Panie — odpowiedziałem, zmieniając w miarę możności głos i nadając mu twarde, ochrypłe brzmienie, a jednocześnie wykrzywiając twarz z udaną złością. — Mylisz się pan, jak mi się wydaje. Przedewszystkiem nie nazywam się bynajmniej Goddin, a pozatem bardzo bym pragnął, abyś pan lepiej wybałuszał gały i nie traktował mego nowiuteńkiego płaszcza, jako brudnej szmaty, ty stary ślepaku!
Nie bez wysiłku — zaręczam — zdusiłem śmiech w krtani, ujrzawszy, jak stary gentleman przyjął do wiadomości tę zuchwałą apostrofę. Staruszek cofnął się wstecz o dwa, trzy kroki, najpierw zbladł jak chusta, potem nagle spurpurowiał na twarzy, zdjął i przetarł okulary, a wreszcie przebiegł pośpiesznie koło mnie, zasłaniając się parasolem. Wnet jednak przystanął znowu, jakgdyby pod wpływem nagłego zastanowienia, obejrzał
się i znowu zawróciwszy, poszedł dalej ulicą, mrucząc z wściekłością przez zęby:
— Czyż to możliwe?! Nowiuteńkie szkła! Byłbym przysiągł, że widzę Gordona. A to jakiś przeklęty gałgan
marynarz!
Wymknąwszy się z trudem z tej przygody, odbyliśmy resztę drogi ze zdwojoną ostrożnością i szczęśliwie
już dotarliśmy do celu. Na pokładzie statku znajdowało się zaledwie paru majtków, zajętych gorliwie pracą oczyszczania przedniego kasztelu. Kapitan Barnard, o czem wiedzieliśmy dobrze, załatwiał ostatnie rachunki i przygotowania, w biurze firmy Lloyd i Vredenburgh; nie należało oczekiwać jego powrotu przed wieczorem, więc z tej strony nie obawialiśmy się niebezpieczeństwa. August wszedł pierwszy na statek, ja przemknąłem
szybko poza nim, nie zwróciwszy na siebie uwagi pracującej załogi. Udaliśmy się wprost do kajuty kapitańskiej, gdzie w tej chwili również nie było nikogo.
Kajuta była wspaniale urządzona, co się rzadko zdarza na statkach wielorybniczych. Były też cztery wyborne kabiny oficerskie z stosunkowo szerokiemi i dużemi oknami. Zauważyłem tam również wielki piec i niezwykle piękne, grube dywany, pokrywające podłogę kajuty i kabin oficerskich. Powała wznosiła się na wysokości siedmiu stóp, a całość wydawała się znacznie bardziej przestrona i miła, aniżeli sobie to wyobrażałem.
August nie pozwolił mi zaspokoić ciekawości i oglądnąć szczegółowo wszystkich urządzeń, a natomiast przynaglał, abym jak najszybciej udał się do przygotowanej kryjówki. Zaprowadził mnie więc przedewszystkiem do swojej kajuty, znajdującej się z prawej strony statku i przytykającej do bocznej ściany okrętu. Kiedy weszliśmy do wnętrza, zamknął i zaryglował drzwi. Nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknego i miłego pokoiku, jak ten, w którym znajdowaliśmy się teraz. Kajuta
miała dziesięć stóp długości, oświetlało ją tylko jedno okno, ale szerokie i duże. W tej części kajuty, która przytykała do ściany statku i miała kształt małej niszy o szerokości czterech stóp, stał stół, krzesło oraz półka, zapełniona książkami, traktującemi przeważnie o podróżach i przygodach na morzu. Były tam również inne przedmioty, zapewniające wygodne życie, a wśród nich wymienię rodzaj szafy, podobnej wyglądem do kredensu,
w której August nagromadził całe góry zapasów żywności, konserw i napojów.
Przyjaciel mój nacisnął ręką określone miejsce dywanu i pokazał mi, że w kącie kajuty część podłogi, wielkości około szesnastu cali kwadratowych, jest zręcznie wycięta, a następnie luźnie wstawiona z powrotem. Wskutek nacisku tworzyła się szpara, w którą można było bez trudności wsunąć palce. Podniósłszy deskę, do której dywan był jeszcze przymocowany ćwiekami, August otwarł wejście, wiodące do międzypokładu. Zapalił świecę fosforową zapałką i umieścił ją w ślepej latarce, potem zaś spuścił się śmiało w otwór, prowadzący w podziemie, wzywając mnie, bym szedł za nim. Zeszliśmy na dół, a August zapomocą gwoździa zamknął drzwiczki. Równocześnie, jak twierdził, także dywan na podłodze kajuty powrócił na swoje miejsce, a w ten sposób wszystkie ślady pomysłowego urządzenia zostały
ukryte przed oczyma niewtajemniczonych.
Świeca oświetlała słabo drogę; z trudem posuwałem się naprzód wśród mnóstwa otaczających nas przedmiotów. Niebawem jednak wzrok mój oswoił się z ciemnością i śmielej już postępowałem dalej, trzymając się za połę ubrania mego przyjaciela. Poprzez niezliczone
wąskie i kręte kurytarze poprowadził mnie do podłużnej, żelaznej skrzyni, jakich używa się niekiedy do przewożenia kruchych, porcelanowych przedmiotów. Skrzynia miała mniej więcej cztery stopy wysokosci i równo sześć stóp długości, była jednak niezmiernie wąska. Leżały na niej dwie ogromne, próżne beczki od oleju, które przytłaczał znowu stos słomianych mat, piętrzący się aż do powały magazynu. Dookoła stłoczono niezmierną ilość
innych przedmiotów, mieszając w zupełnym chaosie wszelkie rodzaje zapasów okrętowych, a także klatki, kosze, beczki, ładowne wory. Nie mogłem wprost pojąć, jakim cudem trafiliśmy do skrzyni poprzez ten labirynt rozmaitego ładunku.
Jak się dowiedziałem później, August umyślnie nagromadził to wszystko tak bezładnie, aby tem lepiej zasłonić moją kryjówkę. W pracy tej dopomagał mu
tylko jeden marynarz, który zresztą pozostawał na lądzie i nie brał udziału w wyprawie.
Następnie przyjaciel pouczył mnie, jak się otwiera boczna ściana skrzyni. Przy tej sposobności zajrzałem
do wnętrza, a widok ten uradował mnie nadzwyczajnie. Dno skrzyni pokrywał materac, zabrany z kajuty, a chociaż wnętrze było na ogół bardzo ciasne, August postarał się urządzić je możliwie najwygodniej. Mogłem więc albo siedzieć zupełnie prosto, albo wyciągnąć się na miękkim materacu całą długością ciała. Do uprzyjemnienia życia służyć miały rozmaite przedmioty. Było tu zatem parę zajmujących książek, papier, pióra i atrament, trzy koce do przykrycia, wielki dzban, napełniony świeżą wodą, pudło z biszkoptami, trzy czy cztery ogromne kręgi bulońskich kiełbas, wspaniała szynka, zimna, pieczona baranina i z pół tuzina flaszek, wypełnionych kordjałami i likworami.
Z uczuciem największej rozkoszy zainstalowałem się niezwłocznie w tej małej siedzibie i jestem przekonany, że żaden władca nie wchodził nigdy do swego nowego pałacu bardziej ode mnie uszczęśliwiony. August pouczył mnie jeszcze, jak należy zamykać ruchomą ścianę skrzyni, oraz, skierowawszy ku powale ślepą latarkę, pokazał mi zwisającą tam czarną linkę. Sznur ten —
jak mnie objaśnił — prowadził od mojej kryjówki poprzez korytarze aż do otworu w jego kabinie i miał być dla mnie nicią Ariadny na wypadek, gdybym niespodziewanie był zmuszony wezwać jego pomocy. Wreszcie pożegnał się ze mną, pozostawiając mi latarnię i duży
zapas świec i zapałek fosforowych, oraz przyrzekając, że będzie mnie odwiedzać możliwie najczęściej, o ile tylko zdoła to uczynić, nie zwracając na siebie uwagi.
Działo się to dnia siedemnastego czerwca 1827 roku.
Trzy dni i trzy noce przesiedziałem spokojnie w kryjówce, nie odważając się jej opuścić. Wychodziłem ze skrzyni tylko na krótką chwilę, aby rozprostować nogi przechadzką po kurytarzu między dwiema klatkami, tuż naprzeciw otworu skrzyni. W ciągu tego czasu August nie pokazywał się wcale. Nie niepokoiłem się tem jednak, zdając sobie sprawę, że statek może lada chwila podnieść kotwicę i że zwłaszcza w tym okresie przyjaciel mój nie łatwo znajdzie sposobność, by mnie
odwiedzić.
Wreszcie pewnego dnia posłyszałem szmer otwierania i zamykania ukrytych drzwiczek; w chwilę później August zapytał mnie szeptem, czy wszystko dobrze i czy nie potrzebuję czegoś?
— Nie, nie! — odpowiedziałem. — Nic mi nie braknie, jest mi tu doskonale. Kiedyż wyruszamy w drogę?
— Najpóźniej za pół godziny podniesiemy kotwicę — szeptał August. — Zakradłem się tutaj na chwilę, aby cię o tem zawiadomić i uspokoić twoje obawy, na wypadek, gdybym w ciągu pierwszych trzech czy czterech dni podróży nie mógł cię odwiedzić. Na pokładzie wszystko dobrze. Kiedy odejdę i zamknę drzwiczki, przemknij ostrożnie wzdłuż liny aż do gwoździa w podłodze mojej kajuty. Znajdziesz tam zegarek, który przyda ci się bardzo, bo teraz nie możesz się orjentować w czasie, nie oglądając światła dziennego. Przypuszczam że i teraz nie potrafiłbyś określić, jak długo już tu przebywasz. Dopiero trzy dni. Dzisiaj dwudziesty czerwca. Wręczyłbym ci własnoręcznie zegarek, ale boję się, by nie zauważono mojej nieobecności.
Poczem pozostawił mnie samego.
Mniej więcej w pół godziny później poczułem wyraźnie, że bryg zaczyna się poruszać. Doznawałem uczucia niewysłowionego szczęścia, że moja wielka podroż nareszcie się rozpoczyna. Upojony radością, byłem gotów znosić bez szemrania wszelkie niewygody aż do chwili, kiedy zamienię mieszkanie w ciasnej skrzyni na obszerną, rozkosznie urządzoną kajutę.
Tymczasem należało przedewszystkiem zabrać zegarek. Nie zapalając ślepej latarki, macając w ciemności i kiedy niekiedy posiłkując się przewodnictwem sznura, błądziłem poprzez labirynt przejść. Był on tak zawiły, że parokrotnie wracałem na to samo miejsce. Wreszcie dotarłem do gwoździa, wziąłem zegarek i cofnąłem się do mojej kryjówki. August pozostawił mi parę książek, przejrzałem je i jako najbardziej interesującą lekturę, wybrałem opis wyprawy Lewisa i Clarke’a do ujścia rzeki Kolumbji. Czytałem dosyć długo, wreszcie ogarnęło mnie znużenie, zgasiłem więc bardzo ostrożnie świecę i niebawem zasnąłem głębokim snem.
Gdy obudziłem się, odczuwałem dziwne oszołomienie umysłu. Przez dłuższą chwilę nie mogłem sobie zdać
sprawy, co się ze mną dzieje. Stopniowo odzyskałem świadomość. Zapaliłem światło i spojrzałem na zegarek. Przestał chodzić, wobec czego, oczywiście, nie mogłem stwierdzić, jak długo spałem. Mięśnie i kości bolały mnie, tak że poruszałem się z trudnością. W dodatku dręczył mnie dotkliwy głód. Na szczęście przypomniałem sobie, że tuż przed zaśnięciem jadłem zimną, wyborną baraninę i że pozostał jeszcze spory kawał mięsa.
Jakże wielkie było moje zdumienie, skoro przekonałem się, że baranina uległa zupełnemu zepsuciu. Zaniepokoiło mnie to bardzo, ponieważ fakt ten, zwłaszcza w zestawieniu z dziwnem uczuciem, jakiego doznałem po przebudzeniu się, kazał przypuszczać, że sen mój trwał niezwykle długo. Przyczyny tego należało zapewne doszukiwać się w zgęszczonej i ciężkiej atmosferze pod pokładem okrętu; zepsute powietrze oddziaływało zapewne niekorzystnie na organizm. Doznawałem silnego bólu głowy, wydawało mi się, że płuca z trudem tylko chwytają powietrze. Słowem — dręczyły mnie najrozmaitsze dolegliwości i obawy. Mimo to nie śmiałem otworzyć ukrytych drzwiczek, ani też hałasem zwracać na siebie uwagę. Nakręciłem zegarek i starałem się, o ile było to możliwe w takiej sytuacji, nie tracić fantazji.
I w ciągu następujących dwudziestu czterech godzin nikt nie przychodził z pomocą. Czyniłem nieobecnemu Augustowi najcięższe zarzuty, że zupełnie o mnie zapomniał. Najbardziej niepokoiło mnie to, że w dzbanku pozostała zaledwie odrobina wody. A tymczasem paliło mnie pragnienie, bo, wobec zepsucia się baraniny, odżywiałem się kiełbasą bulońską, przyprawioną ostremi korzeniami. Czytanie książek nie zdołało rozproszyć dręczącego mnie zatrwożenia. Ogarniała mnie nieprzemożona senność, a bałem się jej ulec, bo zatrute powietrze mogłoby podziałać jak przytłumione ognisko węglowe, zaczadzając śpiący organizm.
Wsłuchując się w ruchy okrętu, wyrozumiałem, że znajdujemy się już na pełnym oceanie. Głuchy poszum, dochodzący niewyraźnie do uszu z oddali, dowodził, że morze jest niezwykle wzburzone.
Czem tłumaczyć sobie nieobecność Augusta? — Pytanie to ciągle na nowo cisnęło się do mózgu.
Z pewnością odpłynęliśmy już daleko od lądu, wobec czego mógłby mnie chyba stąd wyprowadzić. A może
wydarzyło mu się coś złego? Jednakże trudno było wyobrazić sobie nieszczęśliwy wypadek, któryby uniemożliwił mu wyswobodzenie mnie z podpokładowego więzienia. Chyba że August umarł, albo też wskutek nieostrożności wypadł poza burtę statku.? Umysł mój nie dawał wiary takim możliwościom. Czyż nie należało raczej przypuścić, że statek walczy z przeciwnym wiatrem i że ciągle jeszcze znajduje się w niezbyt wielkiej odległości od Nantucket? I to jednak nie było prawdopodobne. W takim razie musielibyśmy przecież lawirować, a ruch okrętu, który obecnie wyczuwałem, nie był bynajmniej podobny do manewrowania. Pozatem, gdybyśmy istotnie znajdowali się jeszcze w pobliżu lądu, to cóżby przeszkadzało Augustowi przyjść tutaj i zawiadomić mnie o tem?
Długo rozmyślałem o tem w beznadziejnej samotności. Postanowiłem wreszcie, że przepędzę w kryjówce jeszcze dwadzieścia cztery godziny. O ileby do tego czasu nikt nie przybył mi z pomocą, byłem zdecydowany dojść po omacku do ukrytych drzwiczek w podłodze kajuty i w ten czy ów sposób porozumieć się z moim przyjacielem. Przy tej okazji, bądź co bądź, mógłbym też odetchnąć świeższem powietrzem i zaopatrzeć się w nowy zapas wody z kajuty.
Gdy tak rozmyślałem, zapadłem znowu — mimo wszelkich usiłowań czuwania — w głęboki sen, a raczej w omdlenie. Dręczyły mnie najstraszliwsze zmory senne, doznawałem uczucia grozy i strachu. To jakieś dzikie, ohydne, szatańskie łapy usiłowały przydusić mnie olbrzymiemi poduszkami. To znowu potworne węże spowijały mnie mocnemi pierścieniami swych ciał i patrzyły mi w twarz groźnemi, płomiennemi oczyma. Potem otoczyła mnie bezbrzeżna pustynia. Sięgające aż pod niebo, szare, bezlistne pnie drzew wyrastały kolejno przed mojemi oczyma. Korzenie ich zagłębiały się w bezdenne bagno, którego wody błyszczały upiorną, nieruchomą jasnością. Niebawem dziwaczne drzewa zmieniły się w żyjące istoty, wyciągające w dal kościste ramiona — konary i zakłócające ciszę przenikliwym okrzykiem skargi, wzywającej rozpacznie ratunku i zmiłowania.
Potem znowu zmieniła się scenerja. Stałem nagi, samotny wśród dyszących żarem piasków Sahary. U stóp moich leżał śpiący lew pustyni. Nagle rozwarł ślepia i dziko spojrzał na mnie. Potem zerwał się do skoku i wyszczerzył straszliwe kły. Z krwawej paszczy rozbrzmiał ryk, donośny jak grzmot... Padłem na ziemię. Przestrach dławił mi gardło.
Potem uczułem, że to, co się dzieje, dzieje się nawpół na jawie. Sen mój był tylko połowicznie snem. Teraz miałem już zupełną świadomość. I nie mogłem wątpić, że łapy olbrzymiego potwora naprawdę ugniatają mi piersi, wyczuwałem wyraźnie jego gorący oddech w pobliżu twarzy, białe, ogromne kły jaśniały wśród ciemności.
Gdyby życie moje w tej chwili było zawisłe od jednego tylko ruchu, od jednego tylko okrzyku — nie zdołałbym ani się poruszyć, ani krzyknąć. Dzikie zwierzę, jakiegokolwiek było rodzaju, trwało w swej pozycji, nie zadając mi bezpośrednio gwałtu. Leżałem bezradny, nawpół martwy, przygnieciony jego cielskiem. Czułem, że siły fizyczne i duchowe opuszczają mnie szybko i nie wiele już brakowało, bym umarł i to umarł z samego przestrachu. Umysł odmawiał mi posłuszeństwa, ogarniał mnie obłęd, wzrok mój osłabł, tak że nawet płomienne ślepia, wpijające się we mnie, wydawały się coraz bardziej mętne.
Ostatnim wysiłkiem wydałem stłumiony jęk; zwróciłem się do Boga okrzykiem rozpaczy, gotując się na śmierć.
Ten cichy dźwięk głosu jakgdyby rozbudził uśpioną wściekłość zwierzęcia. Runęło na mnie całym swym
ciężarem. Czyż jednak zdołam opisać moje zdumienie?
Zwierzę, zamiast rozszarpać mnie, poczęło mi lizać twarz i ręce, wśród objawów największego przywiązania i radości. Wtedy ogarnęło mnie zdumienie bez granic. Ale nazbyt dobrze znałem skowyt i pieszczoty mojego
nowofundlandczyka. To on był — mój pies Tygrys.
Krew uderzyła mi gwałtownie do głowy. Doznałem uczuć wyzwolenia i odrodzenia. Zeskoczyłem szybko z materaca, na którym leżałem, objąłem ramionami szyję mego wiernego przyjaciela i towarzysza, a fala gorących łez, płynących z oczu, była wyrazem wdzięcznej radości, przepełniającej moją duszę.
Podobnie, jak poprzednio, gdy wstawałem z legowiska, i teraz także umysł mój był w najwyższym stopniu osłabiony i przyćmiony. Przez długi przeciąg czasu nie mogłem powiązać z sobą myśli. Ale powoli odzyskiwałem możność rozumowania i zacząłem uświadamiać sobie niezwykle ciężkie położenie, w jakiem się znajdowałem.
Mimo wszystko nadaremnie usiłowałem wyjaśnić sobie, jakim sposobem mój Tygrys dostał się tutaj. Wymęczywszy umysł tysiącem rozmaitych przypuszczeń, zadowoliłem się wreszcie samą radością, że jest ktoś, kto dzieli moją smutną samotność, kto pociesza mnie swą pieszczotą.
Bardzo wielu ludzi lubi psy. Jednakże moja miłość do poczciwego Tygrysa przekraczała znacznie zwyczajną miarę i nigdy też, z pewnością, inne zwierzę nie zasługiwało bardziej na ludzką miłość. Przez siedem lat już był moim nieodłącznym towarzyszem i w licznych wypadkach dawał mi dowody szlachetnych zalet, jakie go cechowały. Kiedy był jeszcze szczeniakiem,
wyratowałem go z rąk niegodziwego ulicznika w Nantucket, który uwiązał mu kamień u szyi i chciał go właśnie utopić. W trzy lata później dorosły już pies odpłacił mi sowicie tę usługę, ocalając mnie przed napaścią ulicznego rabusia.
Powitawszy tak serdecznie Tygrysa, przyłożyłem zegarek do ucha i sprawdziłem, że znowu stanął. Tym razem nie zdziwiło mnie to wcale, byłem bowiem przeświadczony, że znowu spałem bardzo długo. Oczywiście, nie mogłem szczegółowo określić, jak długo trwał ten sen.
Ciało moje rozpalała gorączka, a pragnienie dręczyło mnie wprost nie do zniesienia. Doczołgałem się po ciemku do resztek wody, nie miałem bowiem światła. Świeca w latarce wypaliła się doszczętnie, a pudełko fosforowych zapałek gdzieś się zapodziało. Niestety, dzbanek był próżny. Tygrys wypił widocznie ostatnie krople wody, jak również zjadł zepsutą baraninę, bo tylko naga kość, dokładnie ogryziona, leżała przy wejściu do kryjówki. Strata mięsa nie bolała mnie wcale, natomiast brak wody przejmował serce rozpaczą. Byłem tak osłabiony, że każde poruszenie wywoływało dreszcze. Na domiar nieszczęścia, bryg kołysał się
gwałtownie, a beczki od oleju, ułożone na mojej skrzyni, groziły runięciem i zamknięciem mi wyjścia. Doznawałem też silnych objawów morskiej choroby.
Postanowiłem teraz, nie zważając już na nic, udać się do ukrytych drzwiczek i wołać o pomoc. Zdawałem sobie sprawę, że niebawem braknie mi już sił potemu. Zacząłem szukać nowej świecy i pudełka z zapałkami. Po chwili odnalazłem zapałki, świec jednak znaleźć nie zdołałem, chociaż przypominałem sobie dobrze, gdzie je położyłem. Zaniechałem narazie dalszych poszukiwań, nakazałem Tygrysowi, aby nie ruszał się z miejsca i wyruszyłem w drogę ku kajucie Augusta.
Teraz dopiero przekonałem się dowodnie, jak bardzo jestem osłabiony. Posuwałem się naprzód z największym trudem; często członki wypowiadały poprostu służbę; parę razy upadałem na ziemię i leżałem przez kilka minut nawpół przytomny. Mimo wszystko instynkt pchał mnie naprzód. Rozumiałem dobrze, że, jeżeli pozostanę bezsilny osłabieniem w tych krętych, ciasnych korytarzykach, będę zgubiony bez ratunku.
Wlokąc się naprzód ostatecznym wysiłkiem, uderzyłem nagle mocno głową o ostrą, okutą żelazem krawędź jakiejś skrzyni. Przez dłuższą chwilę byłem zupełnie oszołomiony tem uderzeniem. Gdy wreszcie odzyskałem równowagę umysłu, stwierdziłem — ku niesłychanemu
przerażeniu — co się stało. Oto wskutek gwałtownych wstrząśnień statku skrzynia osunęła się tak nieszczęśliwie, że zatarasowała mi drogę. Nadaremnie wytężałem siły, nie zdołałem jej usunąć ani o jeden cal, tak mocno wbiła się między inne skrzynie i ładunek okrętowy.
Miałem teraz do wyboru, — i to w tem stadjum straszliwego wyczerpania sił — albo szukać innej drogi, zdala od zbawczej liny, wskazującej kierunek, albo wydrapać się na skrzynię i w ten sposób przedostać się na drugą stronę zatarasowanego korytarza. Pierwsza
ewentualność nastręczała tyle trudności i niebezpieczeństw, że wprost nie chciałem o niej myśleć. Wszystko przemawiało za tem, że — wobec fizycznego i duchowego osłabienia — zabłądziłbym w podpokładowych
czeluściach i zginąłbym marnie. Pozostawał więc tylko drugi sposób ratunku: przedostać się poprzez skrzynie na przeciwległą stronę.
Kiedy jednak zabrałem się do wprowadzenia w czyn tego zamiaru, przekonałem się niebawem, że trudności były nieporównanie większe, aniżeli przewidywałem. Z obu stron wąskiego przejścia piętrzyły się całe góry rozmaitego ciężkiego bagażu. Wystarczyłoby potrącić je lekko, a runęłyby mi na głowę. Co więcej, spadając, zasypałyby całkowicie drogę i uniemożliwiłyby mi powrót do kryjówki. W dodatku, skrzynia była tak wysoka i tak gładka, że ani ręka ani noga nie znajdowały na niej żadnego punktu oparcia.
Uczyniłem jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek, aby poruszyć skrzynię z miejsca. Nie ustąpiła. Natomiast jednocześnie poczułem, że pod naciskiem łokcia drgnął jakiś przedmiot z boku krużganka. Zmacałem ręką w tem miejscu i odnalazłem dużą deskę, widocznie mniej mocno przytwierdzoną. Musiała to być boczna ściana, przykrywa lub dno jakiejś wielkiej skrzyni. Z pomocą noża, który, szczęśliwie, miałem w kieszeni, usunąłem chwiejącą się deskę i wpełzłem w utworzony w ten sposób otwór. Radość moja była bez granic, ponieważ stwierdziłem, że przeciwległa ściana nie jest zabita deskami. Dostałem się najprawdopodobniej przez dno do skrzyni bez przykrywy.
Odszukałem teraz moją linkę ratunkową i kierując się nią, dotarłem aż do gwoździa przy ukrytych drzwiczkach. Z bijącem sercem podparłem klapę plecami i usiłowałem ostrożnie podnieść ją w górę. Nie można jej było poruszyć. Chociaż nie było wykluczone, że w kajucie znajduje się ktoś obcy, oprócz Augusta, uderzyłem w klapę ramieniem z całej siły. Nadaremnie! Przeniknął mnie dreszcz trwogi, albowiem przypomniałem sobie, że poprzednio drzwiczki w podłodze otwierały się lekko, bez żadnego wysiłku. Jeszcze raz i drugi uderzyłem w drzwi bardzo mocno — bez żadnego skutku. Ze złością i rozpaczą waliłem w nie pięściami — napróżno. Ponieważ ani nie drgnęły, należało przypuszczać, że albo zabito je gwozdziami, albo też przytłoczono jakimś wielkim ciężarem. Bądź co bądź, nie ulegało wątpliwości, że wszelkie wysiłki są bezcelowe.
Przerażenie zmroziło mi krew w żyłach. Nadaremnie usiłowałem się przekonywać, że ani August, ani nikt inny nie pogrzebałby mnie przecież żywcem wewnątrz statku. Nie mogłem już myśleć logicznie, upadłszy bezsilnie na podłogę, snułem w wyobraźni najstraszliwsze obrazy grożącej mi niebawem śmierci z głodu, pragnienia, zatrucia złem powietrzem.
Wreszcie zapanowałem nieco nad rozdrażnieniem i zgrozą. Odszukałem palcami szczeliny i szpary przy drzwiach. Usiłowałem stwierdzić, czy nie przedostaje się przez nie choć odrobina światła. Ale nie, ciemność panowała zupełna. Potem wbijałem w szczeliny ostrze noża, póki nie natrafiłem na twardy opór. Zacząłem drapać tę przeszkodę i przekonałem się, że jest to jakiś żelazny ciężar. Z lekkiego kołysania się żelaza wywnioskowałem, że położono w tem miejscu zapewne zwój lin okrętowych.
Nie pozostało nic innego, jak odszukać powrotną drogę do kryjówki i tam albo poddać się smutnemu losowi i beznadziejnie oczekiwać śmierci, albo uspokoić wzburzenie umysłu, skupić wszystkie siły duchowe i obmyślić jakiś plan ratunku.
Musiałem zwalczyć liczne trudności, zanim przedostałem się z powrotem do mojego schroniska. Dowlókłszy się do skrzyni, ległem wyczerpany na materacu. Tygrys ułożył się obok mnie i skomleniem i pieszczotą starał się niejako pocieszyć mnie w niedoli i obudzić energję do działania.
Niebawem jednak dziwne zachowanie się psa zwróciło moją uwagę. Przez parę minut lizał mi twarz i ręce,
potem nagle odsunął się i zaskowyczał cicho. Powtarzało się to kilkakrotnie. Kiedy wyciągałem rękę, przekonywałem się, że zawsze leży na grzbiecie, podnosząc łapy do góry. To ponawiające się postępowanie psa wydało mi się niezwykle dziwnem, zwłaszcza, że nie
mogłem wyjaśnić sobie przyczyny. Ponieważ pies wydawał się bardzo smutny, przypuściłem, że może odniósł jakąś ranę. Zbadałem jego łapy, jednę po drugiej, ale nie znalazłem ani śladu okaleczenia. Wówczas przyszło mi na myśl, że może głód mu dokucza. Dałem mu duży kawałek szynki, który spałaszował żarłocznie. Niebawem jednak znowu powtórzyły się te jego zagadkowe ruchy. Nasuwało się przypuszczenie, że dręczy go pragnienie, czemu, niestety, nie mogłem zaradzić, ponieważ sam cierpiałem męki wskutek niezaspokojonego pragnienia. Potem przypomniałem sobie, że obejrzałem tylko jego łapy, a przecież rana mogła mu gdzieindziej dokuczać. Zacząłem go badać na nowo. Gdy przesuwałem rękę po grzbiecie, zauważyłem, że w pewnem miejscu włos jest nastroszony i że to obrzmienie wije się równą linją wzdłuż całego ciała. Macając dokładniej palcami, odnalazłem grubą nić, krępującą psa dookoła. Powoli wiodłem wzdłuż niej palcami i nagle uchwyciłem jakiś strzęp, prawdopodobnie kawałek listowego papieru, umocowany nićmi w ten sposób, że krył się pod lewą łopatką zwierzęcia.
Natychmiast domyśliłem się, że papier ten zawiera jakąś wieść od Augusta. Najwidoczniej wydarzył się jakiś nieprzewidziany wypadek i to skłoniło go, że posłużył się tą niezwykłą metodą, aby powiadomić mnie w kryjówce o istniejącej sytuacji. Drżącemi rękami, podniecony niecierpliwością, zacząłem jeszcze raz poszukiwać świec i zapałek fosforowych. Przypominałem sobie, jak przez mgłę, że, zanim zapadłem w ów głęboki sen, ukryłem troskliwie świece; co więcej, tuż przed
wyruszeniem w drogę ku drzwiczkom w podłodze kajuty wiedziałem jeszcze dokładnie, w jakiem miejscu je położyłem. Teraz jednak nadaremnie usiłowałem przypomnieć sobie, gdzie je schowałem i przez godzinę z górą szukałem tu i tam, przewracając wszystko po ciemku wśród dręczącego niepokoju i niezdecydowania.
Kiedy wreszcie w pewnej chwili, z ociężałą natężeniem głową, zbliżyłem się ku otworowi skrzyni, zauważyłem poza nią, w kierunku tyłu statku, słabe migotanie światła. Ogromnie zdumiony posunąłem się w tę stronę, wydawało się bowiem, że blask migoce w odległości
zaledwie paru kroków. Ale skoro tylko postąpiłem naprzód, aby zbadać źródło tajemniczego jaśnienia, natychmiast zniknęło mi z przed oczu. Wobec tego powróciłem do skrzyni i zająłem poprzednie stanowisko obserwacyjne. Blask pojawił się znowu. Przekręcając ostrożnie głowę tu i tam, z oczyma nieruchomie utkwionemi w obranym kierunku, skradałem się naprzód, bacząc pilnie, by ani na chwilę nie zboczyć z właściwej drogi. Po niesłychanie długiem, ostrożnem kołowaniu dotarłem wreszcie do zagadkowej światłości i przekonałem się, że są to resztki moich fosforowych zapałek, leżące w pustej beczułce, przewróconej na bok. Zapytywałem się jeszcze, jakim sposobem dostały się tutaj, gdy nagle wyczułem pod palcami parę kawałków wosku ze świecy, najwidoczniej pogryzionej przez psa. Należało przypuścić, że Tygrys pożarł mój zapas świec.
Ale jednocześnie trzeba było wyrzec się nadziei, bym mógł kiedykolwiek odczytać wiadomość, przesłaną mi przez Augusta. Skąpe resztki wosku były tak pomieszane ze śmieciem, wypełniającem beczułkę, że nie nadawały się do żadnego użytku. Nie zadałem sobie nawet trudu, aby je podnieść. Natomiast bardzo starannie zebrałem rozsypane cząsteczki fosforu i nie bez trudu przeniosłem je do skrzyni, gdzie Tygrys ciągle jeszcze posłusznie leżał.
Nie wiedziałem zrazu, co dalej czynić. Naokół było tak ciemno, że nie dostrzegałem własnej ręki, nawet jeżeli trzymałem ją tuż przed oczyma. Jedynie biały strzęp papieru kiedy niekiedy stawał się widoczny. Jeżeli spoglądałem wprost na niego, nie widziałem go, natomiast gdy zwracałem go ku skrajnej części siatkówki, to znaczy, gdy spoglądałem nań z ukosa, mogłem go poniekąd dostrzedz. Taka więc ciemność panowała w mojem więzieniu, a list mojego przyjaciela — jeżeli to był istotnie list — przyczyniał się tylko do spotęgowania mojego podniecenia i zdenerwowania, budził bowiem w umyśle niepokój, którego zwalczyć nie mogłem.
Nadaremnie wymyślałem tysiące najniedorzeczniejszych sposobów zdobycia światła — pomysłów, jakie
zlęgnąćby się mogły chyba w niespokojnych snach palacza opium — a z których każdy poszczególnie i kolejno
wydawał się to najrozsądniejszy, to najniedorzeczniejszy, zależnie od tego, czy wyobraźnia czy rozum brały górę.
Wreszcie jednak zdobyłem się na pewien pomysł, który wydawał się całkiem rozważny. Wprost dziwiłem się, czemu już poprzednio nie wpadłem na tę myśl. Rozłożyłem strzęp papieru na okładce książki, wziąłem kruszyny fosforu, zebrane w beczułce i rozsypałem je po powierzchni, a potem zacząłem ostrożnie, nieprzerwanym ruchem rozcierać fosfor płaską dłonią. Niebawem cała kartka zamigotała słabym blaskiem. Gdyby były na niej wypisane jakieś słowa, mógłbym je odczytać bez trudności. Nie dostrzegłem jednak ani jednej głoski, papier błyszczał nieskazitelną bielą. Po chwili blask przygasł, a wraz zagasła też we mnie ostatnia iskierka nadziei.
Już przedtem parokrotnie wspominałem, że umysł mój w poprzedzającym okresie czasu był przyćmiony, jakgdyby stępiały. Potem, coprawda, zdarzały się momenty, kiedy czułem się zupełnie zdrów, co więcej, miałem siłę i energję do działania. Ale chwile te bywały bardzo rzadkie. Nie należy zapominać, że co najmniej od kilku dni oddychałem zatrutą atmosferą ciasnego Wnętrza wielorybniczego statku i że w ciągu tego czasu wypijałem tylko bardzo skąpe porcje wody. Podczas ostatnich czternastu czy piętnastu godzin dręczyło mnie straszliwie pragnienie — nie spałem już zupełnie. Solone konserwy, ostro przyprawione, służyły mi przeważnie za pokarm, a stały się jedyną strawą od chwili, kiedy baranina uległa zepsuciu. Wprawdzie miałem jeszcze suchary, ale właściwie były one zupełnie bezużyteczne, ponieważ obrzmiałe, wysuszone pragnieniem gardło nie zdołało ich przełykać. W chwili obecnej wstrząsała mną gorączka, czułem się strasznie chorym.
To tylko może wytłumaczyć fakt, że dopiero po upływie wielu godzin, przepędzonych w najczarniejszej rozpaczy od chwili próby z fosforem, uświadomiłem sobie mój błąd. Wszakże zbadałem tylko jedną stronę papierowego strzępa. Nadaremnie siliłbym się opisać wściekłość, — (wściekłość, jak mi się zdaje, górowała nad wszystkiemi innemi afektami w tej chwili) — jaka mnie ogarnęła, kiedy pojąłem, że zawiniłem najniewiarygodniejszą lekkomyślnością. Bo przecież możnaby błąd naprawić, gdyby nie to, że własna głupota i nierozwaga wyrządziła mi najgorszego figla: — W dziecinnej złości, przygnębiony zawodem, że nie znalazłem na kartce ani słowa, podarłem papier na kawałki i rozrzuciłem je niewiadomo gdzie.
Z tej najgorszej opresji wyratował mnie spryt Tygrysa. Gdy po dłuższem szukaniu odnalazłem strzępek
podartego papieru, podsunąłem go psu pod nozdrza i zachęciłem go, by szukał reszty. Ku memu zdumieniu (ponieważ nigdy dawniej nie uczyłem go tej sztuczki, którą słyną psy tej rasy), Tygrys pojął natychmiast, czego żądam od niego, zaczął węszyć dookoła i niebawem odnalazł drugi duży kawałek papieru. Przyniósłszy go, potarł nosem o moją rękę, jakgdyby domagając się uznania za swą usługę. Pogłaskałem go po głowie, poczem zabrał się zaraz do dalszego szukania. Tymrazem trwało to kilka minut, ale wreszcie powrócił, niosąc jeszcze jeden strzęp. Ponieważ wydawało mi się, że podarłem papier na trzy kawałki, miałem teraz nadzieję, że trzymam już całość w ręku.
Zebranie resztek fosforu nie nastręczyło większych trudności, ponieważ majaczyły one jeszcze na podłodze bladem jaśnieniem. Przeżyte wrażenia pouczyły mnie, że należy przystąpić do dzieła z jak największą rozwagą, to też przedewszystkiem postanowiłem obmyślić szczegółowo plan działania.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — powiedziałem sobie — słowa listu znajdują się na tej stronie papieru, której jeszcze nie oglądałem. Ale która właśnie
jest ta strona? Jeżeli nawet złożę należycie rozdarte strzępy, to i tak nie rozwiążę jeszcze zagadki. Wiem,
że słowa są napisane — o ile wogóle są napisane — tylko po jednej stronie, ale jakże się dowiedzieć, na której? A jednak muszę rozwiązać to zagadnienie
przedtem, zanim przystąpię do dzieła, ponieważ ta odrobina fosforu nie wystarczy na trzecią próbę, gdyby obecna zawiodła.
Rozłożyłem papier, tak jak poprzednio, na okładce książki i usiadłszy spokojnie, skupiłem myśli. Nie było bynajmniej wykluczone, że na zapisanej stronicy papieru są może jakieś nierówności, skutkiem zadarcia
piórem. Czy nie możnaby wyczuć ich dotykiem? Postanowiłem wykonać ten eksperyment i delikatnie przesuwałem palcami po powierzchni papieru, która najpierw podległa mojemu badaniu. Niestety, nie wyczułem nic, wobec czego odwróciłem papier i ułożyłem odwrotną stroną na książce. Znowu zmacałem ostrożnie papier wskazującym palcem i nagle... nagle ujrzałem, że dotyk palca wytwarza tu pasemko niezmiernie słabego, ale przecież dostrzegalnego jaśnienia. Można to było wytłumaczyć tylko tem, że na papierze pozostały
drobiny fosforu z poprzednio przeze mnie dokonanej próby. A zatem tamta, odwrotna strona była właśnie poszukiwaną przeze mnie, na której, jeżeli nie myliło mnie przeczucie, był wypisany list Augusta. Jeszcze raz więc odwróciłem kartkę i zastosowałem poprzednią metodę.
Kiedy roztarłem szczątki fosforu, powierzchnia papieru zamigotała blaskiem i ujrzałem wielkie głoski, wypisane czerwonym atramentem. Blask, chociaż dosyć jasny, był jednak krótkotrwały. Bądź cobądź i ta chwila wystarczyłaby w zupełności do odczytania trzech zdań, jakie widniały przed mojemi oczyma — widziałem bowiem wyraźnie, że były tylko trzy zdania. Ale pozostawałem nazbyt pod wpływem podniecenia i w śmiertelnej trwodze, czy zdołam wszystko przeczytać, wpatrywałem się uporczywie tylko w kilka słów, które najpierw zwróciły moją uwagę. Były one następujące:
— — Krew — — nie ruszaj się z miejsca — — życie twoje od tego zawisło
Gdybym był poznał całą treść listu przyjaciela, gdybym był pojął dokładnie przyczyny przesłanego mi ostrzeżenia, to wieść ta, nawet oznajmiająca mi najbardziej nieoczekiwaną katastrofę, nie wywarłaby, jestem święcie przekonany, ani w dziesiątej części takiego udręczenia i nieokreślonego przestrachu, jak te kilka oderwanych słów, nie związanych w całość. Tymczasem to słowo krew, straszne słowo, łączące się zawsze z najbardziej ponuremi tajemnicami, cierpieniem i grozą, uderzyło mnie jak obuchem w głowę, właśnie dlatego, że samo jedno, oderwane od poprzednich słów, które
mogły tłumaczyć jego znaczenie, wbiło się w mózg wśród ciemności mego więzienia.
Niewątpliwie ważne musiały być przyczyny, które skłaniały Augusta, że zalecał mi pozostanie w ukryciu. Czyniłem tysiące przypuszczeń co do tego, jakie grozi mi niebezpieczeństwo, ale mimo wszystko nie zdołałem znaleźć zadawalniającego rozwiązania zagadki.
Niebawem po powrocie z bezskutecznej wyprawy do ukrytych drzwiczek, zanim jeszcze zwróciłem uwagę na szczególne zachowanie się Tygrysa, powziąłem był postanowienie, że w jakiśkolwiek sposób dam znać ludziom, należącym do załogi, o mojej obecności wewnątrz statku, albo też — gdyby się to nie powiodło — przebiję sobie siłą przejście na pokład. Ta na wpół pewność, że w ten czy ów sposób zdobędę ocalenie, napawała mnie odwagą, (której inaczej może by mi zabrakło) i pozwalała znosić bez szemrania dręczące mnie dolegliwości. Ale kilka słów, jakie wyczytałem w liście Augusta, zamykało przede mną ostatnie drogi ratunku i teraz dopiero w całej pełni pojąłem grozę mego położenia. Z rozpaczą padłem ponownie na materac i przeleżałem na nim, o ile mogłem obliczyć, cały dzień i całą noc. Pozostawałem w stanie jakiegoś przytępienia umysłowego i w rzadkich tylko momentach odzyskiwałem zupełną przytomność i zdolność myślenia.
Dopiero po upływie dłuższego okresu czasu podniosłem się znowu i siedząc, zastanawiałem się nad tragizmem mojego losu. Nie wydawało się możliwem, bym mógł przeżyć bez wody jeszcze dwadzieścia cztery godziny! — nie! to było bezwarunkowo niemożliwe. Podczas pierwszych dni niewoli we wnętrzu statku, korzystałem niejednokrotnie z alkoholicznych kordjałów, jakie August mi pozostawił. Obecnie potęgowały one tylko gorączkę, a w niczem nie umniejszały pragnienia.
Zresztą i wódki pozostało już niewiele, zaledwie trochę brzoskwiniowego likieru, przeciwko któremu buntował się mój żołądek. Kiełbasy zjadłem już doszczętnie, z szynki pozostał zaledwie mały kawałek skóry, suchary pożarł Tygrys, tak że oszczędziłem z nich jedynie parę okruchów.
Na dobitek ból głowy potęgował się z każdą chwilą; oszołomienie, jakiego doznałem, przebudziwszy się po raz pierwszy ze snu, trwało coraz uporczywiej i dłużej; chwile przytomności bywały coraz rzadsze. Jeszcze przed kilkoma godzinami mogłem oddychać, chociaż z pewną trudnością; teraz każde zaczerpnięcie powietrza wywoływało bolesne skurcze w piersi.
A do tego wszystkiego przyłączyła się jeszcze inna, nowa groza... ta właśnie, która przyczyniła się teraz do zupełnego rozbudzenia i skupienia umysłu. Zachowanie się psa wywoływało we mnie coraz większe obawy.
Po raz pierwszy zauważyłem tę nienormalność jego zachowania się w chwili, kiedy rozcierałem fosfor, aby
przeczytać napis na papierze. Tygrys uderzył nosem w moją rękę i warknął przytem groźnie. Zajęty odcyfrowaniem listu, podniecony sytuacją, nie zwróciłem na to wówczas uwagi. Niedługo później — jak to już mówiłem — położyłem się i przez wiele godzin leżałem nawpół przytomny. Potem usłyszałem nagle charakterystyczny, syczący ton, brzmiący mi tuż koło ucha. To Tygrys charczał i dyszał w stanie największego rozdrażnienia; rozpłomienione jego źrenice migotały, jak iskry, w ciemności. Zawołałem na niego, ale odpowiedział tylko warknięciem i nie poruszył się z miejsca. Zapadłem znowu w letargiczny sen i obudziłem się znowu z tej samej przyczyny. Powtórzyło się to jeszcze dwa czy trzy razy, wreszcie warczenie psa stało się tak groźne, że trwoga spędziła mi senność z powiek. Tygrys
leżał teraz tuż przy drzwiach skrzyni i nie przestawał głucho warczeć. Raz po raz kłapał zębami, jak gdyby miotały nim konwulsje.
Nie ulegało prawie wątpliwości, że biedne zwierzę wściekło się skutkiem braku wody i zatrucia zepsutem powietrzem w kryjówce. Nie wiedziałem, co począć. Myśl, że należałoby go zabić, przejmowała mnie boleścią i odrazą, aczkolwiek rozumiałem, że jest to konieczne, jeżeli chcę ocalić własne życie. Widziałem wyraźnie, jak wpatruje się we mnie błyszczącemi ślepiami z wyrazem śmiertelnej nienawiści; oczekiwałem, że lada chwila rzuci się na mnie.
Wreszcie nie mogłem już dłużej znieść tej dręczącej niepewności położenia. Postanowiłem, bądź co bądź,
wyjść ze skrzyni, a gdyby mi stanął w drodze, rozpocząć z nim walkę na śmierć i życie. Wspomniałem już, że Tygrys leżał przed otworem skrzyni, a więc,
uciekając, musiałem przejść przez jego ciało. Wydawało się, że pies odgaduje moje zamiary, bo nagle poruszył się z miejsca, powstał na przednie nogi i wyszczerzył kły, które nawet w ciemności rozbłysły swą bielą. Zabrałem resztki szynki i flaszkę z wódką, aby je uratować; chwyciłem w rękę duży nóż, pozostawiony mi przez Augusta, owinąłem się dookoła płaszczem i postąpiłem ku otworowi skrzyni.
Zaledwie uczyniłem krok naprzód, wściekłe zwierzę, warcząc, skoczyło mi do gardła. Cały ciężar wielkiego cielska runął mi na prawe ramię. Pochyliłem się szybko w lewą stronę, skutkiem czego pies przewalił się na
mnie. Pod naporem ciężaru upadłem na kolana, wikłając głowę w rozrzucone na podłodze koce. To ocaliło mnie przed drugim wściekłym atakiem. Czułem, jak ostre zęby psa wbijają się w wełniane
płachty, ochraniające moją szyję. Na szczęście, nie zdołał ich przegryźć ani poszarpać. Leżałem teraz pod cielskiem psa, więc zawisła nademną groźba, że w ciągu niewielu minut będę całkowicie oddany mu na pastwę.
Dobywając ostatka sił, nagłym, rozpacznym ruchem odtrąciłem psa, chwyciłem koce, leżące na materacu i cisnąłem na niego, zanim zaś zdołał się z pośród nich wywikłać, wyskoczyłem ze skrzyni i zamknąłem mocno drzwi za sobą. Podczas walki wypuściłem z ręki ochłap szynki, tak że jedynym moim zapasem żywności była teraz flaszka, zawierająca odrobinę brzoskwiniowej wódki.
Zanim uświadomiłem sobie dobrze, co robię, bez namysłu — jak małe dziecko, doprowadzone do złości — podniosłem flaszkę do ust i wysączyłem jej zawartość do ostatniej kropli, a potem z wściekłością cisnąłem pustą butelkę na podłogę.
Zaledwie przebrzmiało echo brzęku tłuczącego się szkła, dosłyszałem cichy głos od tylnej strony statku, wołający mnie po imieniu. To zdarzenie, tak bardzo nieoczekiwane, wprawiło mnie w tak straszne i dziwne
podniecenie, że daremnie siliłem się odpowiedzieć. Głos odmówił zupełnie posłuszeństwa, a jednocześnie wstrząsnął mną dreszcz śmiertelnej obawy. Albowiem wiedziałem, co się stanie. Jeżeli nie odpowiem, przyjaciel
mój będzie sądził, że umarłem i, nie czyniąc dalszych poszukiwań, powróci tam, skąd przyszedł. Stałem wśród zwałów ładunku, niedaleko skrzyni, dyszałem ciężko i walczyłem z sobą o słowo, o jedno słowo. Ale gdyby życie tysiąca światów zależało od tego, nie potrafiłbym wydobyć głosu z krtani.
Słyszałem wyraźnie stukot cichych kroków, odzywający się niezbyt daleko. Potem nawoływanie stawało się coraz cichsze i mniej wyraźne, aż wreszcie zamarło. Nie zapomnę nigdy wrażeń, jakie przeżyłem w owej strasznej chwili.
Oddalał się... mój przyjaciel, mój towarzysz... jedyny człowiek, od którego mogłem oczekiwać ratunku i pomocy... opuszczał mnie... już odszedł. Pozostawił mnie na pastwę pełnej udręki śmierci w samotnem, wstrętnem więzieniu... a słowo... jedno
jedyne słowo, które byłoby zbawieniem... to słowo uwięzgło mi w gardle! Zdawało mi się — przysięgam
— że przeżywam tysiąc śmierci! W mózgu zawirowały jakieś ogniste kręgi, zatoczyłem się i zwaliłem się obok
skrzyni.
Kiedy padałem, nóż, tkwiący za pasem, wysunął się i upadł z głośnym brzękiem na podłogę. Najsłodsza
melodja, jaką słyszałem kiedykolwiek w życiu, nie brzmiała mi nigdy tak rozkosznie w uszach, jak wówczas ten twardy, metaliczny dźwięk. Z niespokojnem napięciem wszystkich sił duchowych nasłuchiwałem, czy ten brzęk dojdzie jeszcze do uszu Augusta, nie
ulegało bowiem wątpliwości, że to on wołał na mnie.
Przez parę chwil panowało głucho milczenie. Ale niebawem usłyszałem znowu, jak, z pewnem wahaniem, nawoływał cicho moje imię:
— Arturze! Arturze!
Radosna nadzieja pokonała zły czar, krępujący moją krtań. Odzyskałem możność wydania głosu.
— Jestem tutaj, Auguście! — krzyknąłem co sił.
— Cicho! Na miłość Boga, cicho! — odpowiedział głosem, w którym drżało wzruszenie. — Zaraz będę przy tobie, skoro tylko odnajdę drogę w tym labiryncie.
Przez dłuższy czas słyszałem jego kroki, błądzące wśród okrętowego ładunku. Każda minuta wydawała się wiecznością. Wreszcie poczułem na ramieniu dotyk jego ręki, a jednocześnie dotknąłem wargami flaszy z wodą, którą mi podsuwał.
Tylko ci, którzy kiedyś żywcem wydobyli się z grobu, tylko ci, którzy poznali niewysłowioną udrękę pragnienia w takich warunkach bytowania, w jakich ja ją przeżyłem, tylko ci potrafią pojąć tę niesłychaną radość, jaką był dla mnie pierwszy, długi łyk chłodnego,
kojącego napoju.
Gdy zaspokoiłem już częściowo pragnienie, August wyjął z kieszeni trzy czy cztery zimne, pieczone kartofle. Zjadłem je łapczywie, jak najlepszy przysmak. August przyniósł również ślepą latarkę, a jasne promienie światła, którego tak dawno nie oglądałem, radowały moje oczy nie mniej rozkosznie, niż pożywienie i woda.
Ale dręczyła mnie również niecierpliwa ciekawość. Pragnąłem wiedzieć, co było przyczyną tej przedłużającej się tak bardzo jego nieobecności. August opowiedział mi kolejno wszystko, co wydarzyło się na pokładzie statku, podczas mojej niewoli.
Bryg wypłynął na morze — jak słusznie przypuszczałem — mniej więcej w godzinę później, gdy August dał mi zegarek. Był to dzień dwudziesty czerwca. Wspomniałem poprzednio, że przebywałem już wówczas od trzech dni pod pokładem statku. W ciągu całego tego czasu panowało na pokładzie zamieszanie i ożywiony ruch. Do kajuty kapitańskiej i wszystkich innych wbiegali ustawicznie marynarze, August więc nie mógł mnie odwiedzić, obawiał się bowiem, by tajemnica ukrytych drzwiczek nie wyszła na jaw. Kiedy wreszcie w sposobnej chwili porozumiał się ze mną, zapewniłem go, że powodzi mi się jak najlepiej w mojem ukryciu.
Podczas następujących dwóch dni nie niepokoił się moim losem, chociaż, mimo to, upatrywał sposobność, by się ze mną zobaczyć. Okazja taka nadarzyła się dopiero czwartego dnia. Parokrotnie w ciągu tego czasu zamierzał wyznać ojcu nasz figiel i wyprowadzić mnie na pokład, ale ciągle jeszcze krążyliśmy w pobliżu Nantucket, a z kilku powiedzeń kapitana Barnarda mógł wywnioskować, że kapitan prawdopodobnie przybiłby niezwłocznie zpowrotem do brzegu, gdyby się dowiedział o mojej obecności na statku. Poza tem August — jak twierdził — był przekonany, że nie odczuwam żadnych zgoła braków, umówiliśmy się bowiem, że w razie niezbędnej konieczności porozumiem się z nim przez tajne drzwiczki. Nie niepokoił się zatem i cierpliwie wyczekiwał okazji, kiedy będzie mógł przyjść do mnie, nie zwracając niczyjej uwagi.
Jak już wspomniałem, sposobność ta nadarzyła się zatem dopiero czwartego dnia po naszej ostatniej rozmowie, a więc w siódmym dniu mojego pobytu w kryjówce. August zeszedł wówczas pod pokład, ale nie przynosił ani wody, ani zapasów żywności, chciał bowiem prosić mnie, abym udał się do drzwiczek w podłodze kajuty, gdzie zamierzał przygotować wszystko, czego mogłem potrzebować. Zeszedłszy do wnętrza statku, łatwo domyślił się, że śpię snem twardym, albowiem zdaleka już słyszał głośne chrapanie.
Wedle moich obliczeń, był to sen, w jaki zapadłem zaraz po powrocie z wyprawy do drzwiczek, skąd zabrałem zegarek. Wynikałoby stąd, że ten sen trwał całe trzy dni i trzy noce. Niejednokrotnie miałem później sposobność przekonać się z własnego doświadczenia — co potwierdzają zresztą również opowiadania innych ludzi — że woń starego rybiego tranu oddziaływa usypiająco na osoby, przebywające w zamkniętej przestrzeni. Kiedy zaś pomyślę, że do wnętrza statku, które było mojem schronieniem, nie dochodził prawie całkiem przewiew świeższego powietrza i że bryg przez bardzo długi czas służył jako statek do połowu wielorybów, był więc przesycony tranem — to doprawdy dziwię się jedynie, że wogóle przebudziłem się z tego długiego snu.
Zeszedłszy pod pokład, August, nie zamykając klapy, nawoływał mnie zrazu przytłumionym głosem. Nadaremnie. Nie odpowiadałem. Wobec tego zamknął tajne drzwiczki i wołał coraz głośniej i głośniej, wreszcie nawet bardzo głośno. W odpowiedzi rozlegało się tylko donośne chrapanie. Nie wiedział teraz, co począć. Aby dojść do kryjówki, musiałby poświęcić na to sporo czasu, a tymczasem kapitan Barnard mógł był zauważyć jego nieobecność, ustawicznie bowiem wzywał go do siebie, aby mu pomagał w prowadzeniu księgi okrętowej oraz innych zapisków. Dlatego wreszcie zdecydował się powrócić do kajuty i czekać na bardziej sprzyjającą chwilę, kiedy mógłby poświęcić mi więcej czasu. Odszedł, nie czyniąc sobie wyrzutów sumienia, wydawało mu się bowiem, że śpię spokojnie i zdrowo; nie przeczuwał bynajmniej, że uwięzienie tak fatalnie oddziaływa na moje zdrowie.
Właśnie zamykał ostrożnie drzwiczki, ukryte w podłodze, gdy nagle dosłyszał jakieś dziwne szmery i hałasy, dochodzące z przeciwległej kajuty. Nie wahając się ani chwilę, szybko zatrzasnął klapę i otworzył drzwi swej kajuty. Zaledwie stąpił nogą na próg, ujrzał przed oczyma błyszczącą lufę pistoletu i w tej samej chwili silny cios powalił go na ziemię.
Jakaś muskularna ręka objęła mu szyję żelaznym uściskiem. Nie mógł się poruszyć z miejsca, ale widział wszystko, co się dookoła dzieje.
Kapitan Barnard, jego ojciec, leżał, ze związanemi rękami i nogami, na schodach wiodących do kajut, głową na dół. Z głębokiej rany na jego czole sączył się szeroki strumień krwi. Kapitan nie odzywał się i, jak się wydawało, walczył ze śmiercią. Pochylony nad nim, klęczał pierwszy sternik i z wyrazem szatańskiej złości na twarzy, przeszukiwał kieszenie nieszczęśliwej ofiary, wyciągając z nich kolejno zegarek i portfel z pieniędzmi.
Siedmiu ludzi z pośród załogi, z kucharzem, murzynem, na czele, poszukiwało broni w kajutach przy lewej burcie statku i zaopatrywało się w strzelby i amunicję. Oprócz Augusta i kapitana Barnarda znajdowało się zatem w kajucie dziewięciu ludzi, i to najdzikszych i najbrutalniejszych z pośród załogi statku.
Niegodziwcy udali się teraz na pokład, zabierając z sobą mego przyjaciela, któremu skrępowali ręce na
plecach. Podeszli do przedniego kasztelu, gdzie stało na straży dwóch buntowników, uzbrojonych siekierami. Przy głównem wejściu do kajut załogi czuwali również dwaj marynarze z siekierami w ręku.
Sternik zbliżył się do luku i krzyknął głośno w głąb:
— Hej, wy, tam na dole! Wyłazić po kolei!... Zrozumiano!... I ani mrumru!
Dopiero po upływie paru minut wynurzyła się pierwsza postać z otworu. Był to młody marynarz, anglik z pochodzenia. Płakał gorzkiemi łzami i pokornie błagał sternika, aby mu darowano życie. Jedyną odpowiedzią był cios siekierą w czoło. Biedny chłopak osunął się bez jęku na pokład, a czarny kucharz podniósł trupa, jak dziecko, i wrzucił bez pośpiechu w fale morza.
Marynarze, znajdujący się jeszcze w kajutach załogi, dosłyszeli uderzenie siekierą i odgłos ciała padającego na pokład. Wobec tego ani prośbą ani groźbą nie można było nakłonić ich do wyjścia. Któryś z buntowników zaproponował, aby wykurzyć ich, jak lisy z jamy. Wtedy, usłyszawszy te słowa, nieszczęśliwi rzucili się hurmą naprzód; przez chwilę wydawało się, że staną się zpowrotem panami statku. Ale buntownicy zamknęli na czas drzwi kasztelu, tak że tylko sześciu marynarzy wydostało się na pokład. Byli oni bezbronni, a ponieważ stanęli naprzeciwko przeważającej siłami, uzbrojonej bandy, musieli się poddać po krótkiej walce.
Sternik zapewniał ich dobrodusznie, że nie spotka ich nic złego, pragnąc bezwątpienia tą udaną dobrocią wprowadzić w błąd i zachęcić do poddania się tych marynarzy, którzy pozostali jeszcze na dole i słyszeli teraz dokładnie każde jego słowo.
Szatański podstęp został uwieńczony świetnym wynikiem. Reszta załogi wyraziła gotowość poddania się; jeden po drugim wychodzili kolejno na pokład, a buntownicy chwytali ich, krępowali sznurami i układali obok siebie. Było ich ogółem dwudziestu siedmiu — cała załoga, która nie uczestniczyła w buncie.
Teraz rozpoczęła się ohydna scena mordu.
Skrępowanych marynarzy zawleczono na tył statku. Tutaj stał czarny kucharz z siekierą w ręku i kolejno mordował ciosem w głowę każdą ofiarę, doprowadzaną mu przez zbrojnych bandytów. W ten sposób zginęło dwudziestu dwóch ludzi.
August dawno już utracił wszelką nadzieję ocalenia i oczekiwał, że lada chwila przyjdzie na niego kolej. Ale nędznicy albo zmęczyli się, albo obrzydło im wreszcie to krwawe rzemiosło. Więc i mojego przyjaciela i tych kilku ostatnich marynarzy, na których dopiero przyjść miała kolej, pozostawiono na razie przy życiu.
Sternik kazał przynieść dużo rumu; skąpana we krwi mordercza banda rozpoczęła ucztę, trwającą aż do zachodu słońca.
Wśród ucztujących wynikł zacięty spór, co uczynić z resztą więźniów. Niektórzy z pośrod zbuntowanych złagodnieli widocznie pod wpływem pijaństwa i doradzali poważnie, aby więźniom darować życie pod warunkiem, że przyłączą się do buntu. Proponowano nawet zapewnić im współudział w zyskach krwawego żniwa. Nieszczęsne ofiary leżały tuż obok i musiały słuchać tych ohydnych targów.
Zaciekłością i nieprzejednaniem odznaczał się zwłaszcza czarny kucharz. Był on wprost wcielonym szatanem i wywierał na otoczenie niemniejszy wpływ, aniżeli sternik. Posłyszawszy projekt darowania więźniom życia, parokrotnie zrywał się z miejsca i chciał rozpoczynać na nowo swe rzeźnickie rzemiosło. Na szczęscie, był już tak pijany, że mniej krwawo usposobieni towarzysze bez trudu zdołali przeszkodzić wykonaniu tych zamiarów.
Najbardziej natomiast sprzeciwiał się dalszym mordom starszy majtek, nazwiskiem Dirk Peters. Był on
synem indjanki ze szczepu Upsarokas, osiadłego w Black Hills u źródeł rzeki Missouri. Ojcem jego był, jeżeli się nie mylę, traper i handlarz futer, który pozostawał w stałych stosunkach z indjańską stacją handlową nad rzeką Lewis.
Peters wyglądał wprost przerażająco; niewielu podobnych ludzi widziałem w życiu. Niskiego wzrostu,
małoco wyższy nad cztery stopy i ośm cali, był muskularny, jak Herkules. Zwłaszcza ręce miał tak grube i duże, że nie sprawiały wcale wrażenia ludzkich rąk. Ramiona i nogi, najdziwaczniej pokręcone, nie posiadały na pozór całkiem giętkości. Głowa była również zniekształcona, olbrzymiej wielkości, z wydrążonym rowkiem na ciemieniu, jak się to często zdarza wśród murzynów. Poza tem był zupełnie łysy. Aby ukryć ten defekt, nie wynikający bynajmniej z sędziwego wieku, nakrywał zazwyczaj głowę peruką z włosistego materjału; naprzemian używał do tego celu skóry hiszpańskiego psa, lub amerykańskiego szarego niedźwiedzia. W owej chwili ozdobił głowę skórą niedźwiedzią, co potęgowało jeszcze straszliwy wygląd jego fizjognomji, podkreślając jej egzotyczny charakter, odziedziczony z plemienia Upsarokas. Usta miał szerokie, niemal od ucha do ucha. Cienkie wargi wydawały się, podobnie
jak inne części twarzy, niezdolne do jakiegokolwiek plastycznego gestu, skutkiem czego zewnętrzny wyraz
fizjognomji nie zmieniał się nigdy pod wpływem przeżywanych wrażeń. Tem wyraźniej odtworzę obraz jego oblicza, jeżeli dodam, że miał długie, wysterczające zęby, których wargi nie zakrywały ani na chwilę, choćby tylko częściowo. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ten człowiek cierpi na skurcz śmiechu, ale uważniejsze
spojrzenie przekonywało, że jest to raczej przejaw wewnętrznej radości, a radość ta miała naprawdę szatańską cechę.
Marynarze z Nantucket opowiadali sobie setki anegdot o tej niezwykłej postaci, opowiadali również cuda o jego
potwornej sile, którą objawiał zawsze, skoro go czemś podraźniono. Powątpiewano także, czy jest zupełnie
zdrowy umysłowo. Podczas buntu na pokładzie „Grampusa“ spoglądano na niego, jak się zdaje, raczej z pewnem odcieniem szyderstwa, niż poważnie.
Przedstawiłem dokładniej osobę Dirka Petersa, ponieważ — mimo tego dzikiego wyglądu — jemu przedewszystkiem zawdzięczał mój przyjaciel August swe ocalenie i ponieważ jeszcze niejednokrotnie w dalszym ciągu opowieści będzie mowa o Dirku. Opowieść ta, niech mi będzie wolno zaznaczyć, w dalszych swych etapach przedstawia wypadki, tak całkowicie różne od normalnego biegu ludzkich przeżyć i z tego powodu tak przekraczające granice normalnej wiarygodności, że powątpiewam, czy potrafię wzbudzić wiarę w to, co opiszę. Chciałbym więc w innych ważnych ustępach mojej relacji zaskarbić sobie to zaufanie czytelnika szczegółowem odtwarzaniem rzeczywistości.
Po długich kłótniach i zaciętych rozprawach postanowiono wreszcie, że wszyscy pozostali przy życiu więźniowie zostaną wsadzeni do małej łódki i oddani na los wzburzonych fal. Wszyscy, z wyjątkiem Augusta, jego bowiem Dirk Peters postanowił zatrzymać przy sobie w roli „sekretarza“, jak to żartobliwie oświadczył.
Sternik zeszedł teraz do kajuty, aby się przekonać, czy kapitan Barnard jeszcze żyje. Jak wspominałem już, mordercy, udając się na pokład, pozostawili go leżącego na schodach.
Po chwili sternik powrócił w towarzystwie kapitana.
Kapitan był blady, jak trup, ale wydawało się, że, mimo ciężkich ran, odzyskał przytomność i energję. Przemówił do zbuntowanych słabym wskutek wyczerpania sił głosem, błagał ich, by zaniechali dalszych zbrodni, a natomiast wypełnili swój obowiązek. Przyrzekał, że wysadzi ich na ląd tam, gdzie zechcą i nie będzie przedsiębrał żadnych kroków, by oddać ich w ręce sprawiedliwości.
Z równym skutkiem mógłby był kapitan przemawiać do wichrów morskich.
Dwaj zbuntowani marynarze pochwycili go brutalnie za ramiona i zepchnęli go przez burtę do łodzi, którą spuszczono, podczas gdy sternik poszedł do kajut. Rozwiązano sznury, krępujące więźniów i rozkazano nieszczęśliwym pójść za kapitanem, co też uczynili, nie stawiając oporu. August pozostał w więzach, chociaż usiłował się wyrwać i błagał, jak o łaskę, aby przynajmniej pozwolono mu pożegnać się z ojcem.
Do łodzi wrzucono garść sucharów okrętowych i baryłkę wody, a potem, po krótkiej, ostatecznej naradzie, zepchnięto łódź na fale.
Łódź nie miała ani masztu, ani steru, ani żagli, nie dano nieszczęśliwym ani wiosła, ani kompasu, by mogli zorjentować się co do kierunku swej wędrówki.
Tymczasem zapadła noc, ciemna, bez księżyca, bez gwiazd, zakrytych chmurami. Morze było burzliwe i niespokojne, chociaż wiatr nie dął zbyt silnie. Niebawem łódź zniknęła w ciemnościach; los nieszczęsnych żeglarzy wydawał się przesądzony. Statek znajdował się wówczas pod 35° 30’ północnej szerokości i 61° 20’ zachodniej długości, a więc niezbyt daleko od wysp Bermudzkich. August pocieszał się więc nadzieją, że łódź albo dotrze do lądu, albo też przynajmniej tak zbliży się ku wyspom, że któryś z często przepływających tamtędy statków pospieszy jej z pomocą.
Bryg rozwinął teraz wszystkie żagle i ruszył w pierwotnym kierunku ku północo-zachodowi. Buntownicy
postanowili poświęcić się pirackiemu rzemiosłu. O ile można było wywnioskować z ich rozmów, zamierzali
napaść na pewien statek, płynący z bogatym ładunkiem od wysp Zielonego Przylądka do Porto Rico.
Na Augusta nie zwracano już uwagi. Uwolniono go z pęt i pozwolono mu poruszać się swobodnie po pokładzie. Dirk Peters traktował go poniekąd łaskawie i kiedyś, przy nadarzającej się sposobności, obronił go przed napaścią czarnego kucharza.
Sytuacja Augusta była jeszcze ciągle bardzo niepewna. Coprawda, ustawicznie pijani marynarze nie prześladowali go, ale trudno było liczyć na to, że ich dobra wola i życzliwość trwać będzie bez przerwy.
Jeszcze bardziej, niż własna niedola, dręczyła go, jak twierdził, obawa o moje losy. Nie wątpiłem nigdy w szczerość jego przyjaźni, więc wierzę temu. A zatem kilkakrotnie zastanawiał się, czy by nie powiedzieć zbuntowanym o mojej obecności na statku. Wstrzymywało go wspomnienie strasznych scen, jakie oglądał własnemi oczyma. Żywił też nadzieję, że, będąc teraz wolny, potrafi sam przyjść mi z pomocą. Z niecierpliwością i niepokojem wyczekiwał jakiejś sposobności, aby
odszukać mnie pod pokładem. Okazja potemu — wobec ustawicznej czujności, jaką nad nim roztaczano — nadarzyła się dopiero w trzy dni po odpłynięciu łodzi
z nieszczęsnymi wygnańcami.
W nocy trzeciego dnia pogoda, dotąd nie najgorsza, zmieniła się nagle. Ze wschodu uderzył gwałtowny orkan, a cała załoga musiała skutkiem tego energicznie pracować i zwijać żagle.
August skorzystał z zamieszania, panującego na pokładzie i nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, zakradł się na dół do swej kajuty. Z przerażeniem przekonał się, że kajutę przemieniono na skład zapasów i sprzętu okrętowego; zwoje lin kablowych, które dawniej leżały pod schodami do kajut, wciągnięto teraz do środka, aby zrobić miejsce dla jakiejś skrzyni, którą buntownicy chcieli umieścić na podorędziu. Ciężkie zwoje lin zwalono właśnie na ukryte drzwiczki w podłodze kajuty. Ponieważ nie można było usunąć ich bez zwrócenia na to uwagi, biedny August zdecydował się powrócić pospiesznie na pokład, starając się zapanować nad swem wzruszeniem.
Jednak było już zapóźno. Zaledwie przestąpił próg kajuty, sternik pochwycił go za gardło i zapytał z wściekłością, czego tam szukał, a gdy August nie potrafił na razie wyjaśnić celu swej wycieczki, chciał go wrzucic przez burtę do wody. Dirk Peters, po raz drugi wystąpił energicznie w jego obronie i ocalił mu życie. Mimo to nałożono teraz memu przyjacielowi kajdanki na ręce (kilka par znalazło się na pokładzie) i związano mu silnie nogi. Potem zawleczono go na międzypokład i wrzucono do marynarskiej sypialni obok przedniego kasztelu.
— Nie pierwej wyjdziesz stąd na pokład, aż ten bryg przestanie być brygiem! — krzyczał czarny kucharz, który przed wszystkimi domagał się uwięzienia Augusta i dopomagał własnoręcznie w skrępowaniu go.
Groźba ta nie miała właściwie sensu i nie wiadomo, co chciał wyrazić temi słowami.
Jednakże właśnie ten obrót wypadków okazał się pomyślnym, dał bowiem Augustowi możność wyswobodzenia mnie, jak się niebawem okaże.
W parę chwil później, gdy kucharz wyszedł z przedniego kasztelu, August pogrążył się znowu w najstraszniejszej rozpaczy. Nie miał nadziei, by kiedykolwiek wyszedł żywcem ze swego więzienia.
Potem znowu pomyślał o mnie i postanowił stanowczo, że pierwszemu lepszemu marynarzowi, który wejdzie do kasztelu, opowie o mojej obecności na statku i wskaże moją kryjówkę. Sądził, że bądź co bądź będzie lepiej, jeżeli odda mnie na łaskę i niełaskę zbuntowanych, którzy przecież nie mieli przyczyny źle się ze mną obchodzić, aniżeli gdyby skazał mnie na śmierć
z głodu i pragnienia. Pamiętał dobrze, że już od dziesięciu dni siedzę w kryjówce i że dzban wody, który mi pozostawił, a także zapasy żywności nie starczą na tak długi okres czasu.
Właśnie rozważał tę sprawę, gdy nagle wpadł na pomysł, czy nie byłoby możliwem skomunikować się ze mną przez przestrzeń wzdłuż głównego kilu. Gdyby okoliczności były inne, to trudności i niebezpieczeństwa podobnej próby odstraszyłyby go może od jej urzeczywistnienia. Ale w chwili obecnej wydawało się bardzo wątpliwem, czy zdoła ocalić swoje własne życie. Nie ryzykował zatem prawie nic. To też z całym zapałem zajął się swym pomysłem i wytężył umysł, by go urzeczywistnić.
Pierwszą troską były kajdanki, krępujące ręce. Zrazu nie widział możności pozbycia się ich. Ale zbadawszy dokładniej swe więzy, przekonał się, że jeżeli tylko zaciśnie silnie środek dłoni, to zdoła łatwo zsunąć kajdanki, względnie nałożyć zpowrotem. Nie były one przeznaczone dla tak młodego więźnia, którego członki są drobne, a kości elastyczne. Zsunął więc kajdanek z jednej ręki i swobodnie już władając rękoma, wyswobodził także nogi. Powodując się przezornością, związał sznur nowemi węzłami w ten sposób, by mógł szybko wsunąć w niego nogi, gdyby ktoś nadszedł niespodziewanie.
Potem zaczął badać podłogę, oddzielającą go od kilu. Podłoga była zrobiona z miękkich desek sosnowych, grubości jednego cala, w których, jak się przekonał, można było bez trudności wywiercić otwór.
Wtem usłyszał kroki i głos z przedniego kasztelu. Miał jeszcze dość czasu, aby nałożyć zpowrotem zdjęty prawy kajdanek (z lewej ręki nie zdejmował go wcale) i wsunąć nogi w przygotowane pętle sznura. Wyglądał
znowu, jak więzień, w chwili, gdy Dick Peters wszedł do sypialni marynarskiej, prowadząc Tygrysa. Pies z uciechą podbiegł ku Augustowi i ułożył się przy jego nogach.
Mój przyjaciel zabrał psa na pokład, znał bowiem moje przywiązanie do tego zwierzęcia i przypuszczał, że sprawi mi to wielką przyjemność, jeźli Tygrys będzie mi towarzyszył w podróży. Postąpił zaś w ten sposób: Kiedy już ukrył mnie wewnątrz statku, poszedł jeszcze raz do mego rodzinnego domu, wywabił psa i przyprowadził go z sobą. Zapomniał jednak powiedzieć mi to, kiedy przynosił zegarek.
Od chwili wybuchu buntu pies znikł, a August — nie widząc go, aż póki Dirk Peters przyprowadził go znowu — przypuszczał, że któryś z zbrodniczych kompanów sternika wyrzucił biedne zwierzę poza burtę. Później okazało się, że Tygrys, zapewne nastraszony hałasem, ukrył się w łodzi wielorybniczej. Wcisnął się jednak w tak małą dziurę, że sam nie potrafił z niej wyleźć. Peters odnalazł go, wyswobodził z tego potrzasku i powodując się dobrocią i życzliwością, przyprowadził go Augustowi, jako towarzysza. Jednocześnie przyniósł też obfity posiłek, trochę peklowiny, kilka pieczonych kartofli i dzban wody. Potem powrócił na pokład, przyrzekłszy, że nazajutrz przyniesie jeszcze więcej zapasów żywności.
August, pozostawszy samotnie w marynarskiej sypialni, zdjął kajdanki z obu rąk i zesunął sznur z nóg. Odchylił nieco materac, na którym leżał i począł z całej siły ciąć nożem drewniane oszalowanie ściany tuż nad podłogą. Było to wielkim szczęściem, że nie zrewidowano go podczas uwięzienia i że pozostawiono mu duży kieszonkowy scyzoryk.
Plan był obmyślony bardzo przezornie. Gdyby ktoś niespodziewanie nadchodził, wystarczało opuścic materace na dawne miejsce, aby ukryć wszelkie ślady roboty.
Ale w ciągu całego dnia nikt mu nie przeszkadzał, a kiedy noc zapadła, August mógł się już pochlubić, że przeciął całkowicie jedną deskę. Należy zaznaczyć w tem miejscu, że nikt z załogi nie sypiał już w przednim kasztelu. Od czasu buntu nędznicy przeprowadzili się do kajut oficerskich, pili wino, zjadali z apetytem zapasy, przygotowane na czas podróży przez kapitana Barnarda, i zajmowali się prowadzeniem statku tylko o tyle, o ile wymagała niezbędna konieczność. Wszystko to było niezmiernie pomyślne i dla mojego przyjaciela i dla mnie. Gdyby na statku panował ład i porządek, urzeczywistnienie planów Augusta nie byłoby możliwem. Natomiast w obecnych warunkach, siedząc samotnie, zdala od wszystkich, wprowadzał w życie swoje zamiary bez żadnej przeszkody.
Dzień już świtał, kiedy udało mu się wyciąć i drugą deskę, mniej więcej o stopę wyżej ponad pierwszą. Otwór był teraz tak duży, że łatwo można było przesunąć się przezeń w głąb statku. August przelazł więc tędy i bez wielkich trudności utorował sobie drogę do dolnej głównej luki, chociaż musiał pełzać po spiętrzonych beczkach z olejem, które wznosiły się tak wysoko pod sklepienie magazynu, że tylko młody, chudy chłopiec mógł się był tędy przecisnąć. Kiedy dotarł wreszcie do luki, zauważył, że Tygrys poszedł za nim i skomli, wcisnąwszy się między dwa rzędy beczek.
Dotychczasowa wędrówka trwała tak długo, że August obawiał się już zapuszczać się dalej w głąb statku, zwłaszcza, że należało jeszcze przezwyciężyć główną przeszkodę i otworzyć sobie przejście poprzez zapchany ładunkiem międzypokład. Postanowił zatem niezwłocznie wyruszyć zpowrotem, a dalszą wyprawę odłożyć do następnej nocy. Jednakże już obecnie
rozszerzył nieco otwór, aby podczas przyszłej wędrówki czynić mniej hałasu.
Zaledwie w zasuwie otworzyła się szczelina, Tygrys natychmiast poskoczył ku niej, począł niespokojnie węszyć, a później żałośnie skomleć. Drapał też gwałtownie pazurami, usiłując całkowicie otworzyć lukę. Zachowanie się psa dowodziło, że wywęszył moją obecność w głębi statku. Wydawało się możliwem, że przedostanie się do mnie, jeżeli tylko luka będzie otwarta.
To naprowadziło Augusta na myśl, aby przesłać mi w ten sposób wiadomość. Chciał zapobiec temu, bym, zrozpaczony niewolą, nie starał się sam utorować sobie drogi na pokład, zwłaszcza w chwili obecnej. Poza tem wzajemne porozumienie się było bardzo wskazane i z tego względu, ponieważ August nie mógł przewidzieć, czy okoliczności pozwolą mu udać się do mnie w ciągu
najbliższej nocy. Dalsze wypadki dowiodły, jak szczęśliwy był ten pomysł. Gdybym nie był otrzymał listu,
byłbym niewątpliwie przedsięwziął jakąś rozpaczliwą próbę, by zwrócić na siebie uwagę załogi, co naraziłoby życie nas obu na największe niebezpieczeństwo.
Aby napisać list, trzeba było wynaleźć potrzebne przybory. Od czegoż jednak pomysłowość? Stara wykałaczka do zębów, odpowiednio przycięta, zmieniła się szybko w pióro. Nie było ono tak dobre, jak gęsie pióro, zwłaszcza, że August przypiłowywał je w ciemności, ale bądź co bądź nadawało się do użytku.
Znalazł się i papier, po oddarciu kawałka ze starej kopji listu do pana Rossa. List ten miał być w swoim czasie wysłany, ale ponieważ charakter pisma był podrobiony dość nieudolnie, August sporządził nowy poprawniejszy egzemplarz, a nieudaną próbę wsadził w kieszeń, gdzie ją obecnie odnalazł.
Brakowało jeszcze atramentu. Nie namyślając się długo, August zaciął się scyzorykiem w poduszeczkę palca, tuż obok paznokcia. Jak wiadomo, ranki w tem miejscu krwawią bardzo obficie.
Podsunąwszy się nieco ku szczelinie, skąd przedostawał się mdły blask światła, przyjaciel napisał do mnie. Donosił mi krótko o buncie marynarzy i o nielitościwem wygnaniu kapitana Barnarda, zapewniał, że postara się niebawem pośpieszyć mi z pomocą i dostarczyć środków żywności, prosił, abym zachowywał się możliwie najciszej. List kończył się słowami:
„...atramentem jest krew. Nie ruszaj się z miejsca. Pamiętaj, że twoje życie zawisło od tego.“
Przymocował papier sznurkami do ciała psa, potem zaś otworzył jeszcze szerzej otwór i wpuścił Tygrysa do wnętrza. Sam zaś powrócił szybko do przedniego kasztelu, spodziewając się, że jeszcze nikt z pośród załogi nie zauważył jego nieobecności. Nie zawiodła go ta nadzieja.
Aby zakryć dziurę w ścianie, wbił nóż nad otworem i rozwiesił tutaj starą marynarską kurtkę, znalezioną na podłodze sypialni. Wreszcie nasunął sobie zpowrotem kajdanki na ręce i umocował sznur na nogach.
Zaledwie to uczynił, nadszedł Dirk Peters. Był bardzo pijany, ale w doskonałym humorze. Przyniósł mojemu przyjacielowi zapasy żywności na nadchodzący dzień, mianowicie tuzin wielkich pieczonych irlandzkich kartofli i dzban z wodą. Nie mogąc ustać na nogach, usiadł na skrzyni obok legowiska Augusta i opowiadał gadatliwie o sterniku i o żegludze brygu. Zachowanie się pijanego marynarza było tak niezwykłe i groteskowe, że August zaniepokoił się tem bardzo poważnie. Po chwili Dirk odszedł na pokład, bełkocąc, że nazajutrz przyniesie więźniowi zapewne lepszy obiad.
W ciągu dnia zjawiło się jeszcze dwóch innych marynarzy, harpunników z zawodu, wraz z nimi przyszedł także czarny kucharz. Wszyscy byli zupełnie pijani. Podobnie jak Peters, rozgadywali się bez ogródek o swoich
planach, przyczem jednak wyrażali odmienne przekonania i zamiary. Godzili się tylko na to jedno, że napadną i obrabują okręt, płynący z wysp Zielonego Przylądka. Pojawienia się tego statku oczekiwali lada chwila.
Z rozmów ich można było wywnioskować, że nietylko żądza zdobyczy skłoniła ich do wszczęcia buntu; jedną z głównych pobudek była raczej osobista nienawiść, jaką żywił względem kapitana Barnarda sternik
okrętowy, który też był promotorem rokoszu.
Nie ulegało już wątpliwości, że zbuntowana załoga podzieliła się na dwa wrogie sobie stronnictwa, — jednemu przywodził sternik, drugiemu kucharz. Pierwsza partja oświadczyła się za tem, aby opanować jakikolwiek większy statek, napotkany po drodze i uzbroić go w pobliżu wysp zachodnio-indyjskich, jako okręt piracki. Druga, liczniejsza partja, do której przyznawał się także Dirk Peters, zamierzała płynąć dalej w pierwotnym kierunku ku południowym wodom Oceanu Spokojnego i tam albo polować na wieloryby albo przedsięwziąć coś innego, zależnie od nastręczających się okoliczności.
Opowiadania Petersa, który często żeglował po tamtejszych wodach, wywierały silny wpływ na zbuntowanych; skutkiem tego wahali się oni między żądzą zdobyczy i pragnieniem przygód. Mianowicie Peters opowiadał bardzo szczegółowo, że na niezliczonych wyspach Oceanu Spokojnego kryją się prawdziwe cuda i ogromne skarby przyrody, że można tam spokojnie i bezpiecznie pędzić życie, że klimat jest niezwykle łagodny i rozkoszny i że znaleźć tam można także niewypowiedzianie piękne kobiety.
Dotychczas zbuntowani nie powzięli jeszcze ostatecznej decyzji, ale kuszące obrazy, malowane przez Dirka Petersa, oddziaływały żywo na łatwo wrażliwą wyobraźnię marynarzy i należało przypuszczać, że wcześniej czy później projekt ten zdobędzie powszechne uznanie.
Trzej goście spędzili mniejwięcej godzinę w towarzystwie więźnia, potem już przez cały dzień nikt się nie zjawił w przednim kasztelu. August nie ruszał się z miejsca do samej nocy. Dopiero pod wieczór wyzwolił się z więzów i poczyni przygotowania do wyprawy w głąb statku. Znalezioną gdzieś pod łóżkiem flaszę napełnił wodą z dzbana, przyniesionego mu przez Petersa, do kieszeni wsadził kilka zimnych kartofli. Z wielką radością odnalazł w kącie kajuty latarnię, zawierającą jeszcze spory kawałek świecy. Mógł ją zapalić każdej chwili, miał bowiem w kieszeni pudełko
fosforowych zapałek.
Kiedy zapadł już zupełny zmierzch, ułożył koce na legowisku w ten sposób, że sprawiały wrażenie, jakgdyby ktoś spał pod niemi, przelazł przez otwór w ścianie i przesunąwszy rękę, zawiesił zpowrotem kurtkę, zakrywającą dziurę. Tem łatwiej to uczynił, ponieważ poprzednio nie umocował w ścianie wyciętych kawałków deski.
Dostawszy się do wnętrza statku, August przecisnął się między belkowaniem górnego pokładu i stłoczonemi beczkami z tranu aż do głównej luki. Tutaj dopiero zapalił świecę w latarni i przebijał się dalej, nie bez trudu, poprzez zwały bagażu i gratów, nagromadzonych wzdłuż kilu. Niebawem zaniepokoił go przenikliwy
zaduch starego tłuszczu i zgęszczone, zepsute powietrze pod pokładem. Nie wydawało mu się możliwem, abym mógł wyżyć tak długo w takiej atmosferze. Kilkakrotnie wywoływał moje imię, a brak odpowiedzi potwierdzał poniekąd jego smutne obawy
.Bryg kołysał się gwałtownie, a przesuwające się w kilu przedmioty sprawiały taki hałas, że niepodobieństwem było dosłyszeć jakieś słabsze odgłosy, jak naprzykład mój oddech czy chrapanie. Otworzył szeroko przednią ściankę latarni i podniósł ją wysoko w górę, mając nadzieję, że, jeżeli jeszcze żyję, to dostrzegę to zbawcze światło i będę ku niemu podążał.
Ale nadaremnie nasłuchiwał. Nie dawałem znaku życia. Przekonanie, że już umarłem, utrwalało się w nim z każdą chwilą.
Mimo wszystko postanowił, o ile tylko okaże się to możliwe, dotrzeć aż do mojej kryjówki, aby naocznie stwierdzić, co się ze mną stało. Chociaż przeszkody ciągle zagradzały drogę, nieustraszenie szedł naprzód.
Ogarniała go coraz większa rozpacz, gdy rozmyślał o moim nieszczęsnym losie. Wreszcie stłoczone beczki i skrzynie zamknęły mu niemal zupełnie dalsze przejście. Usiadł smutny wśród zwalonego bagażu i zapłakał, jak
dziecko.
W tej właśnie chwili dosłyszał brzęk szkła. To stłukła się flaszka, którą cisnąłem na ziemię. Od tego małoznaczącego, a jednak szczęśliwego wypadku zawisły w tym momencie całkowicie moje losy.
Dużo minęło czasu, zanim dowiedziałem się o tem. Łatwo zrozumiały wstyd, z powodu okazanej słabości i niezdecydowania, zamykał usta mojego przyjaciela. Dopiero znacznie później opowiedział mi szczegółowo wszystko, w godzinach spokojnych, poufnych rozmów, kiedy już nie groziło nam żadne niebezpieczeństwo.
Oto, gdy stanął przed zamkniętem niemal przejściem, napotkawszy na przeszkody, niesłychanie trudne do
zwalczenia, postanowił zaniechać dalszych poszukiwań i powrócić do przedniego kasztelu. — Zanim jednak ktoś potępi go z tego powodu, powinien uprzytomnić sobie należycie straszne okoliczności, wśród jakich znajdował się mój przyjaciel.
Noc zbliżała się już ku końcowi. Zbuntowani marynarze mogliby zauważyć jego nieobecność w kasztelu, a o ileby z brzaskiem dnia nie powrócił na swe legowisko, życiu jego groziło niewątpliwie niebezpieczeństwo. Świeca wypalała się szybko, a przedostanie się w ciemnościach do głównej luki było połączone z niesłychanemi trudnościami.
Poza tem wszystko przemawiało za tem, że już nie żyję. W tym zaś wypadku nie mógł już dać mi pomocy, nawet gdyby dotarł do skrzyni, będącej mojem
schroniskiem, a natomiast narażał się na pewną zgubę. Kilkakrotnie wołał mnie po imieniu i nie otrzymał odpowiedzi.
Wiedział również, że od jedenastu dni i jedenastu nocy miałem zaledwie dzbanek wody do picia. A przecież musiał przypuszczać, że zużyłem wodę już w pierwszych dniach pobytu w kryjówce, ponieważ oczekiwałem, że przybędzie, przynosząc mi nowy zapas wody.
Przyszedł pod pokład z pomieszczenia, gdzie było dobre powietrze. Wobec tego atmosfera pod pokładem wydawała mu się tem bardziej trująca i zabójcza. Zaduch dokuczał mu bardziej, aniżeli mnie w chwili, kiedy wchodziłem do kryjówki, albowiem wówczas luki były jeszcze otwarte i dopływ powietrza z zewnątrz odświeżał atmosferę wewnątrz statku.
Jeżeli do tego wszystkiego dodamy jeszcze owe krwawe i okropne sceny, jakich mój przyjaciel był niedawno naocznym świadkiem, jeżeli weźmiemy w rachubę jego udręki i niebezpieczeństwo śmierci, ciągle jeszcze wiszące nad jego głową. — to bezwarunkowo można zrozumieć, że w takiej sytuacji energja młodego chłopca
musiała osłabnąć. Trudno zatem uczynić Augustowi jakiśkolwiek zarzut, że zaniedbał obowiązków przyjaźni. I ja nigdy nie posądzałem go o to. Los zwracał się początkowo wrogo przeciwko mnie. August nie ponosił bynajmniej winy.
Aczkolwiek August posłyszał brzęk szkła, nie był bynajmniej pewny, czy odgłos ten pochodzi z wewnątrz statku. Przecież i marynarze, pijący w kajucie, mogli z hałasem rozbić flaszkę.
Jednakże już ta wątpliwość wystarczyła, by skłonić go do nowych poszukiwań. Wdrapał się w górę po skrzyniach aż do samego niemal śródpokładu, przeczekał chwilę, aż ucichły echa i jeszcze raz nawoływał
głośno. W tej chwili zapomniał nawet o niebezpieczeństwie, na jakie się narażał, gdyby ktoś z załogi posłyszał jego wołanie.
Jak już poprzednio opowiedziałem, słyszałem wyraźnie nawoływanie przyjaciela. Byłem jednak tak podniecony, że głos uwiązgł mi w krtani.
August był już teraz pewny, że nie żyję, skoro mu nie odpowiadam. Zesunął się z góry skrzyń i zamierzał już bez straty czasu powracać do kasztelu. Jak wiadomo, hałas bagażu, który walił się podczas jego przejścia, obił się także o moje uszy.
Był już dość daleko, kiedy dźwięk spadającego noża zatrzymał go znowu na miejscu. Zawrócił natychmiast, wdrapał się znowu na stos skrzyń i nawoływał dalej. Tym razem krtań moja wydała głos, odpowiedziałem na wezwanie. August, uszczęśliwiony, że odnajduje mnie żywego, postanowił odważnie stawić czoło wszystkim trudom i niebezpieczeństwom. Przedostawszy się
poprzez labirynt i zwały bagażu, dotarł aż do skrzyni, przed którą leżałem ostatecznie wyczerpany.
August zapoznał mnie tylko w najogólniejszym zarysie z wypadkami, jakie rozegrały się na statku. Dopiero znacznie później dowiedziałem się wszystkich szczegółów. W tej chwili nie było na to czasu. August nazbyt się obawiał, czy zdoła powrócić na czas do
kasztelu, bez zwrócenia na siebie uwagi; ja płonąłem pragnieniem, by jaknajszybciej opuścić więzienie, które
mi obrzydło.
Postanowiliśmy zatem, że obydwaj udamy się natychmiast przez lukę ku kasztelowi i że ja ulokuję się tymczasowo tuż poza otworem w ścianie, w pobliżu mego przyjaciela, który postara się wybadać sytuację.
Świadomość, że pozostawiamy biednego Tygrysa w zamkniętej skrzyni, sprawiała nam obu wielką przykrość, nie wiedzieliśmy jednak, co uczynić. Wydawało się, że pies jest teraz zupełnie spokojny, nie słyszeliśmy nawet jego oddechu, chociaż przykładaliśmy uszy do ściany. Przypuszczając, że wierne zwierzę zdechło, otworzyłem drzwi skrzyni. Tygrys leżał na podłodze w stanie zupełnego odrętwienia, ale żył jeszcze. Nie można było tracić czasu, ale teraz nie mogłem już porzucić nieszczęśliwca, który dwukrotnie ocalił mi życie.
Trzeba było przedsięwziąć cośkolwiek, by go uratować. Powlekliśmy go z trudem z sobą. Parokrotnie musiał August wytężać wszystkie siły, by wdrapać się na stojące w drodze przeszkody, dźwigając ciężkie zwierzę w ramionach; ja byłem nazbyt wyczerpany, by mu w tem dopomóc.
Wreszcie dotarliśmy szczęśliwie do otworu. August przesunął się przez wyciętą w ścianie dziurę, zabierając z sobą nawpół żywego psa. Wszystko układało się pomyślnie. To też serca nasze zwróciły się ku Bogu z gorącą podzięką za wyzwolenie z niebezpieczeństw, jakie nam groziły.
Na razie, zgodnie z powziętym planem, zacząłem szukać pomieszczenia w pobliżu otworu, którędy mógłbym otrzymywać od Augusta część jego codziennej porcji żywności i którędy dochodziłoby względnie czyste i świeże powietrze.
W toku mojej opowieści mówiłem już niejednokrotnie o dziwnym sposobie naładowania brygu. Odnośne szczegóły mogą się wydać czytelnikom, obeznanym z systemem ładowania statków, wprost nieprawdopodobne. To też muszę podkreślić z naciskiem, że w tym wypadku kapitan Barnard okazał pożałowania godną i zawstydzającą lekkomyślność, zaniedbał bowiem troskliwego dopilnowania tego, na co każdy doświadczony żeglarz zwraca przedewszystkiem baczną uwagę. Niejedna katastrofa okrętowa, jak mi wiadomo z własnego doświadczenia, wydarzyła się właśnie z tego powodu. Właściwe rozmieszczenie ładunku i zapewnienie równowagi posiada zwłaszcza podczas
silnego kołysania się okrętu wprost decydujące znaczenie.
Ponieważ „Grampus“ był tak licho załadowany, więc na śródpokładzie panował podobny chaos, jak w pobliżu kilu. I tutaj piętrzyły się całe góry beczek od tranu i narzędzi okrętowych, obok zaś były miejsca zupełnie puste. Bez trudności zatem znalazłem swobodny kącik, gdzie mogłem wygodnie wyciągnąć znużone członki.
Był już jasny dzień, kiedy mój przyjaciel powrócił do sypialni i nałożył sobie kajdanki i pęta. Zaledwie
ułożył się na materacu, ozwał się tupot kroków i weszli trzej ludzie: sternik, Dirk Peters i kucharz. Przez dłuższą chwilę rozmawiali o okręcie, płynącym od wysp Zielonego Przylądka, na który to statek oczekiwali bardzo niecierpliwie. Kucharz zbliżył się do legowiska Augusta i usiadł w głowach.
Widziałem i słyszałem wszystko, ponieważ August nie założył zpowrotem deski, wyciętej ze ściany, lecz pozostawił dziurę otworem. Kucharz kiwał się w tę i w tamtą stronę; obawiałem się, że w razie gwałtowniejszego ruchu potrąci kurtkę, zasłaniającą otwór i wykryje naszą tajemnicę. Wówczas zaś niewątpliwie zagroziłaby nam nieuchronna śmierć. Ale szczęście sprzyjało nam; kucharz, mimo silnego kołysania się statku, utrzymał równowagę i nie wpadł na trop tajemnicy. Zresztą August przezornie przyczepił kurtkę i na dolnym brzegu, wskutek czego wisiała nieruchomie i nie
zwróciła niczyjej uwagi.
Tygrys w ciągu całego czasu rozmowy leżał obok materaca. Powoli odzyskiwał widocznie siły, bo zauważyłem, że kiedy niekiedy otwiera oczy i oddycha głęboko.
Po upływie pewnego czasu sternik i kucharz odeszli; w sypialni pozostał tylko Dirk Peters. Po odejściu tamtych usiadł na miejscu, gdzie poprzednio siedział murzyn. Rozpoczął przyjacielską pogawędkę z Augustem, przyczem zauważyłem, że opilstwo, jakie objawiał w obecności swych towarzyszy, było przeważnie udane. Teraz bowiem odpowiadał zupełnie przytomnie na zadawane mu przez Augusta pytania.
W ciągu rozmowy wyraził przekonanie, że łódź, wioząca kapitana Barnarda z pewnością ocalała, ponieważ owego dnia dostrzeżono na horyzoncie aż pięć żagli okrętowych. W ten i inny sposob usiłował Peters pocieszyć mego przyjaciela. Zdziwiło mnie to bardzo, a uradowało jeszcze bardziej. Albowiem zachowanie się marynarza nasuwało myśl, że Dirk Peters mógłby nam ewentualnie dopomóc do wydarcia statku z rąk zbuntowanej załogi.
Skoro tylko nadarzyła się sposobność, podzieliłem się z Augustem mojemi przypuszczeniami i nadziejami. I on mniemał, że odebranie łupu zbrodniczej bandzie nie jest bynajmniej niemożliwe. Zwrócił mi jednakże uwagę, że należy postępować, zachowując jak największą przezorność. Nie było bowiem wykluczone, że to życzliwe i przyjacielskie postępowanie mieszańca — wspomniałem już, że Dirk Peters był synem białego i indjanki — kryje w sobie jedynie zdradziecki podstęp. Prócz tego nasuwała się również wątpliwość, czy Peters cieszy się pełnią umysłowego zdrowia.
Po upływie mniej więcej godziny Dirk Peters odszedł zpowrotem na pokład i pojawił się znowu dopiero w południe, przynosząc potężną porcję mięsiwa i puddingu. Gdy pozostaliśmy sami, przyjaciel podzielił się ze mną uczciwie obiadem, a nie trzeba zapewniać, że nie pogardziłem żadnym kęskiem.
W ciągu reszty dnia nikt się już nie zjawiał. Wieczorem przeszedłem na legowisko Augusta i położywszy się obok niego, spałem zdrowo i słodko aż do świtu. Obudził mnie dopiero wówczas, gdy posłyszał ruch na pokładzie; wtedy zaś powróciłem możliwie jak najszybciej do mego schroniska z przeciwległej strony otworu.
Gdy już rozjaśniło się zupełnie, spostrzegliśmy, że Tygrys całkowicie odzyskał siły. Nie okazywał bynajmniej oznak wodowstrętu, przeciwnie, bardzo chciwie wypił odrobinę wody, którą mu August podał. Podczas dnia odzyskał też dobry apetyt. — Nie ulegało teraz wątpliwości, że owe niepokojące ataki, jakie skonstatowałem u Tygrysa, zostały wywołane zatrutą atmosferą wewnątrz statku; nie miały one nic wspólnego z wodowstrętem. Tem serdeczniej cieszyłem się, że, opuszczając kryjówkę, zdecydowaliśmy się zabrać psa z sobą.
Był to dzień 30-ty czerwca, a zatem trzynasty dzień, odkąd „Grampus“ wypłynął z Nantucket.
Dnia 2-go lipca odwiedził sternik kajutę. Był pijany, jak zwykle, ale w wyjątkowo świetnym humorze. Podszedł do legowiska Augusta, poczęstował go na przywitanie żartobliwym szturchańcem w plecy, potem zaś zapytał, czy August byłby posłuszny nowym panom statku, gdyby go uwolniono z więzów i czy przyrzeknie, że już nigdy nie będzie się zakradał do swej dawnej kajuty.
Mój przyjaciel przyrzekł oczywiście wszystko, poczem sternik zdjął mu kajdany i pętle i poczęstował
go rumem, wydobywszy flaszkę z kieszeni.
Obaj wyszli razem na pokład.
Przez trzy następujące godziny August był nieobecny. Powrócił z dobrą nowiną, że pozwolono mu swobodnie się poruszać na całej przestrzeni pokładu, aż do głównego masztu. Jako miejsce do snu wyznaczono mu nadal przedni kasztel. Przyniósł mi sporo jedzenia i obfity zapas wody do picia.
Bryg krążył jeszcze ciągle dookoła, polując na okręt, oczekiwany z wysp Zielonego Przylądka. A właśnie jakiś żagiel pojawił się na widnokręgu.
Ponieważ wypadki najbliższych dni nie były nazbyt ważne i nie odgrywają wybitniejszej roli w mej opowieści, przeto streszczam je krótko poniżej w formie pamiętnika.
3-ci lipca. August przyniósł trzy koce, dzięki czemu urządziłem sobie wygodne posłanie w tymczasowej kryjówce. Nikt inny nie zachodził przez cały dzień do przedniego kasztelu. Tygrys ułożył się przed otworem w ścianie i spał kamiennym snem. Jak się zdaje, nie przezwyciężył jeszcze ostatecznie smutnych następstw swej choroby.
Wieczorem nagły wicher uderzył w statek, zanim zdołano zwinąć żagle. Nie wiele brakowało, aby bryg położył się bokiem na falach. Na szczęście wicher ucichł niebawem i nie ponieśliśmy żadnej innej szkody, prócz rozdarcia małego żagla.
Dirk Peters w ciągu całego dnia obchodził się z Augustem bardzo dobrotliwie i opowiadał mu wiele o Oceaniem Spokojnym i o wyspach, które odwiedzał dawniej na tamtych morzach. Zapytywał go, czy nie miałby ochoty wraz z całą załogą przedsięwziąć wyprawy w tamte okolice. Jednocześnie ubolewał, że większość zbuntowanych marynarzy żywi inne plany, ulegając podszeptom sternika. August odpowiedział przezornie, że z radością uczestniczyłby w takiej ekspedycji, oraz oświadczył, że każdy inny tryb życia jest ponętniejszy, aniżeli pirackie rzemiosło.
4-ty lipca. Pojawił się żagiel na widnokręgu. Okazało się, że jest to niewielki bryg, płynący z Liverpoolu, wobec czego nie atakowano go wcale.
August przepędził przeważną część dnia na pokładzie, chcąc wybadać możliwie najdokładniej zamiary i plany
zbuntowanych. Kilkakrotnie wszczynali oni między sobą zacięte spory, a nawet bójki, przyczem wyrzucono za burtę Jima Bonnera, dzielnego harpunnika. Partja
sternika zyskiwała coraz silniejszą podstawę. Jim Bonner należał do stronników kucharza; Peters także zaliczał się do nich.
5-ty lipca. Tuż przed świtem powiał silny wicher z zachodu. Około południa przybrał on siłę huraganu, skutkiem czego ściągnięto wszystkie żagle. Jeden z marynarzy, nazwiskiem Simms, należący do partji kucharza, spadł w morze podczas wdrapywania się na wyżnik. Ponieważ nikt nie pospieszył mu na pomoc, a marynarz był pijany, zniknął niebawem w spiętrzonych falach.
Pozostało nas teraz na statku ogółem trzynastu ludzi, a mianowicie: Dirk Peters — — Seymour — — czarny kucharz — — Jones — — Greely — — Hartman Rogers i William Allen — ci wszyscy należeli do stronnictwa kucharza — dalej sternik, którego nazwiska nie pomnę — — Absalom Hicks — — Wilson — — John Hunt i Ryszard Parker, poplecznicy sternika — prócz
nich zaś August i ja.
6-ty lipca. Burza trwała przez cały dzień. Naprzemian gwałtowne podmuchy wichru i zimny deszcz. Bryg
zaczerpnął niemało wody, pompa była w ciągłym ruchu. August pracował wespół z innymi.
O zmierzchu już pojawił się w pobliżu wielki okręt. Zauważono go dopiero wtedy, gdy z powodu odległości nie można już było porozumieć się z nim. Zbuntowani marynarze byli przekonani, że jest to właśnie ten okręt, na który czatowali. Sternik począł nawoływać przez tubę, ale hałas burzy zgłuszył odpowiedź, jeżeli ją wogóle dano.
Około godziny jedenastej w nocy wielka fala, uderzywszy w bok statku, zdarła część oszalowania lewej burty i wyrządziła także inne szkody. Nad ranem
burza ucichła, a gdy słońce wzeszło, powiewał tylko lekki wiatr.
7-my lipca. W ciągu całego dnia morze było bardzo burzliwe. Bryg, kiepsko załadowany, kołysał się straszliwie. Siedząc w kryjówce, słyszałem wyraźnie łoskot skrzyń i beczek, przewracających się i toczących wewnątrz statku. Dokuczała mi bardzo morska choroba.
Dirk Peters rozmawiał tego dnia bardzo długo z Augustem i zawiadomił go, że Greely i Allen, którzy dotychczas popierali jego plany, przeszli na stronę sternika i postanowili zostać piratami. Peters zadawał też rozmaite dziwaczne pytania, których znaczenia August nie pojmował wcale.
Pod wieczór skonstatowano, że woda wewnątrz statku przybiera. Trudno było zapobiedz temu, bo fale przenikały poprzez otwory w uszkodzonem oszalowaniu. Owinięto jednak i zatkano dziury staremi żaglami, dzięki czemu udało się zapobiedz dalszemu przybieraniu wody.
8-my lipca. O wschodzie słońca wiatr zmienił się na wschodni. Sternik skierował teraz statek ku południowemu-wschodowi, zamierzając płynąć ku wyspom zachodnio-indyjskim, gdzie postanowiono wyekwipować bryg na piracką modłę. Nikt nie zaprotestował przeciw zmianie kierunku, ani Dirk Peters, ani kucharz; — bądź co bądź August nie zauważył najmniejszych objawów sprzeciwu.
Zamiaru zaatakowania okrętu, płynącego z Zielonego Przylądka, zaniechano już zupełnie.
Aby naprawić uszkodzenia, pompowano wodę bez przerwy, odpoczywając jedynie przez kwadrans na każdą godzinę. Usunięto żagle, nałożone na przód statku. Z bocianiego gniazda sygnalizowano w ciągu dnia dwa małe skunery.
9-ty lipca. Piękna pogoda. Wszyscy od wczesnego rana zajęli się naprawianiem szkód, wyrządzonych przez
ostatnie burze.
Peters rozmawiał znowu bardzo długo z Augustem. Tym razem mówił już bez ogródek, bardziej szczerze, niż kiedykolwiek przedtem. Oświadczył, że nic go nie przymusi, by poddał się rozkazom sternika, popierając jego pirackie zamysły. Co więcej, mimochodem wspomniał, że przy sprzyjających okolicznościach możnaby spróbować wydarcia statku z jego rąk. Wreszcie zapytał już wprost, czy w takim razie mógłby liczyć na pomoc Augusta. Oczywiście, mój przyjaciel dał bez
wahania potwierdzającą odpowiedź. Peters postanowił jeszcze wybadać swych stronników, jakie stanowisko zajęliby na wypadek walki o władzę.
Tego dnia August nie znalazł już więcej okazji rozmawiania z Petersem sam na sam.
10-ty lipca. Sygnalizowano bryg z Rio, dążący do Norkfolku. Pogoda mglista, z lekkim, porywistym wiatrem ku wschodowi.
Dzisiaj zmarł Hartman Rogers. Przed dwoma dniami dostał kurczów żołądka, wypiwszy szklankę grogu. Należał on do partji kucharza, a Dirk Peters pokładał w nim wielkie nadzieje.
W rozmowie z Augustem twierdził Peters, że marynarz został niewątpliwie otruty przez sternika. Wyraził też obawę, że i na niego samego przyjdzie niebawem kolej, jeżeli nie będzie zwracał bacznie uwagi na każdy krok swego wroga. Peters miał teraz tylko dwóch stronników, Jonesa i kucharza. Przeciwników było pięciu. Peters wspomniał Jonesowi o swym planie odebrania sternikowi władzy, ale ponieważ Jones bardzo ozięble powitał tę propozycję, więc nie rozwodził się szerzej i wystrzegał się także wobec kucharza wszelkiej wzmianki o swych zamiarach.
Niebawem przy sposobności okazało się, że przezorność ta była ze wszech miar wskazana. Jeszcze tego samego dnia popołudniu kucharz oświadczył, że godzi się najzupełniej na plany sternika i jawnie przyznał się
do liczby jego stronników. Jones zaś, nastraszony przebiegiem wypadków, skorzystał z pierwszej lepszej okazji, by pokłócić się z Petersem i zagrozić, że wyjawi sternikowi jego zamiary.
Nie było istotnie czasu do stracenia. Peters postanowił jednakże bądź co bądź przedsięwziąć próbę opanowania statku, o ile tylko August zgodzi się mu w tem dopomódz. Mój przyjaciel zapewnił go jeszcze raz o swej gotowości, a ponieważ uznał, że chwila jest odpowiednia, wyjawił mu także tajemnicę mojej obecności na statku. Mieszaniec zrazu się zdumiał, potem zaś wyraził radość, albowiem na Jonesa, który już bardzo wyraźnie skłaniał się ku partji sternika, nie
można było liczyć.
Natychmiast zeszli obaj do kasztelu, August wywołał mnie z kryjówki i zapoznał mnie z Dirkiem Petersem. Postanowili my skorzystać z pierwszej nastręczającej się okazji, aby rozpocząć walkę o posiadanie statku, licząc wyłącznie na własne siły i nie wciągając całkiem Jonesa w orbitę naszych planów. Gdyby usiłowania nasze uwieńczył pomyślny rezultat, zamierzaliśmy zawinąć do najbliższego portu i tam oddać statek w ręce władz. Peters poniechał projekt wyprawy na wyspy Oceanu Spokojnego, ponieważ urzeczywistnienie go wymagało współdziałania większej liczebnie załogi. Miał też nadzieję, że w razie ewentualnego procesu będzie uwolniony od winy i kary, albowiem przysiągł uroczyście, że uległ jedynie jakiemuś chwilowemu obłędowi i tylko z tego powodu wziął udział w buncie. Niewątpił, że świadestwo Augusta i moje zabezpieczy go przed zbyt surową odpowiedzialnością
Naradę naszą przerwał głośny krzyk komendy:
— Wszyscy na pokład!
Peters i August pobiegli natychmiast, pozostawiając mnie samego.
Jak zwykle, załoga była prawie całkiem pijana. Zanim zwinięto porządnie żagle, nagły skwał położył bryg na bok. Statek wyprostował się po chwili, ale zaczerpnął sporo wody. Zaledwie uskuteczniono potrzebne manewry, bryg otrzymał drugie i trzecie silne uderzenie, na szczęście, nie ponosząc większej szkody. Wedle wszelkich oznak zbliżała się burza i niebawem też wybuchła z całą mocą z północy i zachodu. Uporządkowano wszystko możliwie najlepiej; pozostaliśmy, jak zazwyczaj, tylko pod przednim żaglem. Wieczorem siła burzy się wzmogła, a morze stało się nadzwyczaj niespokojne. Peters powrócił teraz z Augustem do przedniego kasztelu i podjęliśmy na nowo przerwaną naradę.
Zgadzaliśmy się wszyscy na to, że trudno będzie znaleźć bardziej sposobną chwilę do wprowadzenia w czyn naszych zamiarów, aniżeli obecna. Zbuntowani nie byli zupełnie przygotowani na zamach, nie przeczuwali bynajmniej niebezpieczeństwa. Ponieważ bryg był w miarę możności zabezpieczony przed naporem burzy, więc manewrowanie nim nie wymagało obecnie szczególniejszej pieczy aż do chwili wypogodzenia się i uspokojenia wzburzonych fal. Gdyby zaś zamach zakończył się pomyślnie, mogliśmy wówczas przymusić jednego czy dwóch więźniów, by nam dopomogli doprowadzić
statek do portu.
Najgłówniejszą trudnością była nierówność sił. Samotrzeć stawaliśmy do walki przeciw dziewięciu ludziom. Nasi przeciwnicy zgromadzili w kajucie kapitańskiej wszelką broń, jaka znajdowała się na statku; Peters zaś posiadał tylko dwa małe pistolety, ukryte pod ubraniem, oraz duży nóż marynarski, który zawsze nosił za pasem. Prócz tego nie brakowało oznak, że sternik żywi jakieś podejrzenia względem Dirka Petersa i wyczekuje tylko sposobności, aby się go pozbyć. Tak, naprzykład, usunięto siekiery i lewary z miejsca, gdzie je zazwyczaj przechowywano.
Nie ulegało wątpliwości, że musimy możliwie najszybciej wprowadzić w czyn nasze zamiary, jeżeli chcemy
liczyć na ich powodzenie. Z drugiej strony, ponieważ siły były zbyt nierówne, należało zachować jak największą przezorność w działaniu.
Peters zaproponował, że wyjdzie na pokład, nawiąże tam rozmowę ze stojącym na straży marynarzem — był nim Allen — i upatrzywszy odpowiednią chwilę, strąci go bez hałasu za burtę. Przypuszczał, że nie napotka w tem na trudności. Wówczas August i ja mieliśmy
pospieszyć w jego ślady i uzbroić się bronią, jaką możnaby znaleźć na pokładzie. Następnie projektowaliśmy
wykonanie ataku i opanowanie schodów, wiodących do kajut, zanimby znajdujący się w kapitańskiej kajucie zbuntowani zdołali stawić opór.
Po namyśle sprzeciwiłem się stanowczo temu planowi, ponieważ nie można było przypuścić, aby sternik, który przecież okazał się już szczwanym lisem, sądząc z przedsięwziętych przez niego środków ostrożności, pozwolił się podejść w tak łatwy sposób. Już sam fakt, że wogóle ustawił straż na pokładzie, dowodził aż nazbyt przekonywująco, że w umyśle jego zrodziły się jakieś podejrzenia. Niema bowiem zwyczaju wystawiania wart, jeżeli okręt, dzięki zwinięciu żagli, jest zabezpieczony przed wichrem. Stosuje się to jedynie na okrętach, gdzie dyscyplina jest niezwykle surowa.
Fakt ten, zestawiony z usunięciem siekier i lewarów, świadczył, niewątpliwie, że załoga ma się na baczności i że zaskoczenie jej w sposób, projektowany przez Petersa, jest zgoła niemożliwe. A jednak bądź co bądź należało coś przedsięwziąć i to możliwie najszybciej. Skoro zachowanie się Petersa zbudziło podejrzenia w umysłach zbuntowanych, można było obawiać się, że zamordują go przy pierwszej lepszej sposobności i że okazję po temu łatwo znajdą, albo nawet umyślnie wytworzą.
August mniemał, że gdyby Peters zdołał usunąć pod jakimś pozorem, liny kablowe, obciążające ukryte drzwiczki w jego kajucie, to może udałoby się tą drogą zaatakować niespodziewanie nieprzyjaciół od wnętrza statku. Ale krótki namysł wystarczył, byśmy zrozumieli, że wobec gwałtownego kołysania się statku, droga ta jest prawdopodobnie zupełnie zamknięta.
Na szczęście, przyszedł mi nagle pomysł, aby wyzyskać zabobon i wyrzuty sumienia, jakich sternik niewątpliwie doznawał.
Jak już wspominałem, rano tego samego dnia zmarł jeden z marynarzy, Hartman Rogers, dostawszy przed dwoma dniami gwałtownych kurczów po wypiciu szklanki grogu. Peters wyrażał przekonanie, że marynarza tego otruł sternik i że nie brak mu na to najwiarygodniejszych dowodów, chociaż nie chce ich nam przedstawiać. — Ten dziwaczny upór godził się zupełnie z innemi cechami jego niezwykłego charakteru. — Ale ponieważ i my byliśmy skłonni podejrzewać sternika o wszelkie najgorsze występki, więc uwierzyliśmy na słowo temu, co mówił, nie żądając dowodów.
Rogers zmarł około godziny jedenastej rano w gwałtownych konwulsjach. W kilka minut po zgonie, trup przedstawiał najstraszliwszy i najohydniejszy obraz, jaki kiedykolwiek widziałem. Brzuch obrzmiał nadmiernie, jak w zwłokach topielca, które przez parę tygodni leżały w wodzie. Ręce były również spuchnięte i potworne. Natomiast twarz skurczyła się i pokryła zmarszczkami, nabrała trupiej bladości, na tle której tem jaskrawiej uwidaczniały się czerwone plamy, tu i ówdzie występujące. Plamy takie można niekiedy zaobserwować u ludzi chorych na różę. Jedna z tych plam pokrywała oczodół zmarłego, niby szkarłatna, aksamitna przepaska.
W tym stanie rozkładu wyniesiono zwłoki z kajuty na pokład, aby wyrzucić je za burtę. Gdy sternik ujrzał trupa — a widział go wtedy dopiero po raz pierwszy — zatrząsł się dreszczem przerażenia, a może wstrząsnęły nim wyrzuty sumienia. Rozkazał towarzyszom
zaszyć trupa w żaglowe płótno i pogrzebać w falach morza. Wydawszy te zarządzenia, oddalił się natychmiast, jakgdyby uciekając przed widokiem swej ofiary.
Zaczęto właśnie obszywać zwłoki płótnem, gdy nagle zerwała się burza. Trzeba było poniechać tę pracę, a zająć się ratowaniem statku. Trup pozostał na pokładzie i pływał teraz w rynnie ściekowej obok lewej burty.
Obmyśliwszy szczegółowo cały plan działania, przystąpiliśmy niezwłocznie do wykonania go.
Peters udał się na pokład i tu, jak przewidywał, natknął się odrazu na Allena, który raczej pilnował przedniego kasztelu, niż czuwał nad bezpieczeństwem brygu. Los nędznika rozstrzygnął się niebawem w zupełnej
ciszy. Peters podszedł ku niemu, pozornie życzliwie usposobiony, pochwycił go szybko za gardło i zanim
zdołał krzyknąć, zepchnął go przez burtę. Potem zawołał nas. Bez zwłoki posłuchaliśmy tego wezwania. Zaczęliśmy szukać jakiejś broni, poruszając się przytem bardzo ostrożnie, ponieważ wysokie fale przelewały się ustawicznie przez pokład. To właśnie przynaglało nas także do pośpiechu, albowiem sternik mógł lada chwila zjawić się na pokładzie, aby wydać rozkaz pompowania
wody, przedostającej się do wnętrza.
Szukaliśmy pilnie naokół, ale nie znalezlismy nic, oprócz dwóch żelaznych rękojeści od pompy. Jedną z nich uzbroił się August, drugą ja chwyciłem w ręce. Potem ściągnęliśmy ubranie z trupa Rogersa, a zwłoki zrzuciliśmy w morze. Peters i ja zeszliśmy zpowrotem do kasztelu, a August pozostał na pokładzie i zajął posterunek, na którym stał poprzednio Allen. Stanął, odwrócony tyłem ku schodom, wiodącym do kapitańskiej kajuty, a ponieważ okrył się z głową płaszczem, mógł był omylić czujność zbuntowanych, gdyby który z nich wyszedł na pokład.
Tymczasem ja z pomocą Petersa przebierałem się w przednim kasztelu w suknie Rogersa. Koszula, zdjęta z trupa, miała szczególniejszy kształt i wygląd, tak że wszyscy członkowie załogi rozpoznawali po niej zdaleka zmarłego. Była ona zrobiona z niebieskiego trykotu w szerokie białe pasy. Wdziawszy koszulę, wypchałem ją wewnątrz, nadając brzuchowi pozór opuchniętego ciała. Do wypchania posłużyły koce, przyniesione mi niedawno przez Augusta. Na ręce naciągnąłem białe, wełniane rękawice, również wypchawszy gałganami ich długie palce. Peters natarł mi mocno twarz sproszkowaną kredą, a zaciąwszy się umyślnie w palec, pokropił mnie krwią, naśladując czerwone plamy na obliczu trupa. Nie zapomnieliśmy także o szerokiej krwawej opasce na oku.
Kiedy przejrzałem się w kawałku lusterka, zawieszonego w kajucie, przy mdłem świetle ślepej latarki, ogarnęło mnie nieokreślone uczucie przestrachu na widok obrazu w zwierciedle. Strachem przejmował mnie mój zewnętrzny wygląd, a bardziej jeszcze wspomnienie straszliwie zniekształconego trupa, którego zamierzałem udawać. Drżałem gwałtownie i jedynie z wysiłkiem zdecydowałem się odegrać przyjętą rolę. Ale nie można było się wahać, należało działać, więc obaj z Petersem poszliśmy na pokład.
Posuwając się w trójkę tuż koło barjery, nie sprawiając szmeru, dopełznęliśmy aż do drzwi, wiodących do kajuty. Drzwi były tylko nawpół przymknięte, dzięki czemu poprzez szpary między zawiasami mogliśmy ogarnąć spojrzeniem całe wnętrze kajuty. Pojęliśmy niezwłocznie, jak szczęśliwie się stało, że zaniechaliśmy planu zaskoczenia załogi z nienacka. Nie ulegało wątpliwości, że tam na dole czuwano pilnie. Tylko jeden majtek spał, a i on ułożył się do snu u stóp
schodów, z muszkietem przy boku. Reszta obecnych rozsiadła się na materacach, które zniesiono z sypialni załogi i rzucono na podłogę. Rozmawiali z sobą bardzo poważnie, a chociaż nie wyrzekli się pijaństwa, o czem świadczyły dwa wypróżnione dzbany i kilka rozstawionych naokół czarek, to jednak nie byli tak pijani, jak zazwyczaj dotychczas. Wszyscy mieli noże za pasem, niektórzy uzbroili się w pistolety, a stos strzelb leżał obok na podorędziu.
Przez dłuższą chwilę przysłuchiwaliśmy się ich rozmowie, nie mogąc powziąć stanowczego postanowienia i wyczekując sposobności do zaatakowania ich zjawą Rogersa. Rozprawiali o swych pirackich zamiarach i — o ile mogliśmy wyrozumieć — godzili się na to, by opanować skuner Hornet, a opanowawszy, jeżeli się uda, ten statek, rozpocząć rozbójnicze rzemiosło
na szerszą skalę. Szczegóły tych pirackich zamierzeń wydawały się nam niejasne.
Jeden z obecnych wspomniał o Petersie. Sternik odpowiedział, ale tak przyciszonym głosem, że nie dosłyszeliśmy jego słów. Potem zaś dodał nieco głośniej, że nie pojmuje, o czem Peters gada ciągle na przodzie statku z tym kapitańskim bękartem i że im prędzej obaj znajdą się za burtem, tem lepiej będzie dla wszystkich. Nikt nie odpowiedział na to — ale wydawało się, że wszyscy godzą się na podstępną propozycję sternika.
Z każdą chwilą ogarniało mnie coraz większe podniecenie, zwłaszcza gdy widziałem, że Peters i August ciągle jeszcze nie mogą się zdecydować na stanowczy krok. Bądź co bądź przyrzekałem sobie w myśli, że sprzedam moje życie możliwie najdrożej i że nie poddam się uczuciom przestrachu.
Targane burzą olinowanie i bijące w pokład spiętrzone fale sprawiały straszny hałas. Wskutek tego
tylko kiedy niekiedy, w spokojniejszych momentach, chwytaliśmy urywki rozmowy w kajucie. W jednej z takich chwil uciszenia usłyszeliśmy wyraźnie słowa
sternika, który rozkazał jednemu z ludzi, by poszedł na górę i sprowadził te przeklęte psy do kajuty, gdzie możnaby nie tracić ich z oka. Bo — tak zapowiedział sternik — nie ścierpi on żadnych tajnych zmów na pokładzie brygu.
Na szczęście statek zachybotał się w tej chwili tak gwałtownie, że wykonanie rozkazu z konieczności uległo
odwłoce. Potem jednak kucharz podniósł się z materaca, chcąc nas przyprowadzić. W tym samym jednak momencie nowe potężne wstrząśnienie statku, które — jak się zdawało — połamie wszystkie maszty, cisnęło wstającego całą długością ciała na drzwi jednej z bocznych kajut i to tak gwałtownie, że drzwi roztwarły się pod jego ciężarem. Z pośród nas nikt nie
utracił równowagi. Mieliśmy dosyć czasu, by wycofać się na przód statku i tam zastanowić się nad tem, co dalej czynić, zanim posłannik sternika pojawił się wreszcie w drzwiach kajuty. Niebawem jednak wychylił głowę z otworu i powtórzył głośno rozkaz sternika Allenowi, którego wprawdzie nie mógł dostrzec, ale który, jak sądził, niewątpliwie stał na straży. Peters
zmienionym głosem odpowiedział szybko: „Dobrze, dobrze!“ — poczem kucharz zniknął znów poza drzwiami, nie żywiąc zgoła podejrzenia.
Obaj moi towarzysze, nie zwlekając, ruszyli w powrotną drogę i zeszli do kajuty. Peters przymknął drzwi tylko do połowy, tak samo jak je zastał, wchodząc. Sternik powitał ich z udaną serdecznością i oznajmił Augustowi, że, uznając jego dobre zachowanie się podczas ostatnich dni, pozwala mu odtąd zająć kwaterę w kajucie i dzielić wspólne losy z wszystkimi innymi. Potem nalał pół dużej szklanki rumu i podał mu ten napój.
Widziałem i słyszałem wszystko, bo odważnie poszedłem za moimi przyjaciółmi i ukryłem się przy samych drzwiach kajuty, które, jak wspomniałem, były tylko do połowy przymknięte. Żelazną rękojeść pompy zabrałem z sobą i położyłem ją obok schodów, aby w razie potrzeby użyć jej do obrony.
Zajmowałem więc bardzo dogodne stanowisko obserwacyjne, skąd słyszałem każde słowo, wypowiadane w kajucie i widziałem dokładnie, co się dzieje wewnątrz. Krzepiąc w sercu odwagę, wyczekiwałem nieruchomie, postanowiliśmy bowiem, że dopiero na umówiony znak, dany mi przez Petersa, stanę niespodzianie wobec zbuntowanych.
Tymczasem Peters rozpoczął swobodnie gawędzić. Wspominał o rozmaitych krwawych epizodach buntu, potem zaczął opowiadać rozmaite historje o upiorach w rodzaju tych, jakich wiele krąży wśród marynarzy. Nie wszystko, co mówił, było dla mnie zrozumiałem, ale odgadywałem wrażenie jego słów, patrząc na oblicza obecnych.
Sternik objawiał wyraźnie coraz większe podniecenie, a skoro w chwilę później wspomniał ktoś o budzącym grozę wyglądzie trupa Rogersa, wydawało mi się, że zemdleje pod wpływem przerażenia. Peters zapytał go, czy nie uważałby za wskazane, by jak najśpieszniej usunąć trupa z pokładu, ponieważ widok opuchłych zwłok, kołysanych falą w rynnie burty, jest naprawdę ohydny. Nikczemnik dyszał ciężko, a rozejrzawszy się powolnym obrotem głowy wśród towarzyszy, zapytał z wahaniem, czy ktoś z obecnych podjąłby się wypełnienia tej smutnej czynności. Ale nikt nie kwapił się potemu; nie ulegało wątpliwości, że cała kompanja znajduje się w stanie największego podrażnienia nerwów.
W tej właśnie chwili Peters dał mi umówiony znak.
Niezwłocznie rozwarłem na ścieżaj drzwi kajuty i nie mówiąc ani słowa, stanąłem nieruchomie w pośrodku obecnych.
Jeżeli weźmiemy w rachubę niezwykłe okoliczności, w jakich rozegrała się ta scena, nikt chyba nie będzie się dziwił, że to nagłe pojawienie się wywołało przerażające wrażenie. Zazwyczaj, w podobnych wypadkach, budzi się w umysłach widzów bądź co bądź iskierka wątpliwości, czy zjawisko jest naprawdę rzeczywistością; — budzi się promyk nadziei, choćby najsłabszy, że patrzący jest ofiarą jakiejś szarlatańskiej sztuczki i że pojawiająca się mara nie jest jednak gościem, przybywającym ze świata cieni.
Nie będzie przesadą, jeżeli oświadczę, że te promyczki wątpliwości grają decydującą rolę niemal przy każdem pojawianiu się duchów. Obezwładniający przestrach, jaki w podobnych sytuacjach ogarnia obecnych, jest raczej lękiem, spowodowanym myślą, że zjawa mogłaby być rzeczywistością, aniżeli wyrazem niezłomnego przekonania, że mara naprawdę stoi przed nami.
Ale w wypadku, o którym mowa — jak to niezwłocznie udowodnię — zbuntowani marynarze nie mogli żywić ani cienia wątpliwości, jakoby stojący wśród nich upiór Rogersa nie był obudzonem z martwych, zniekształconem jego ciałem, lub przynajmniej jego widmowym obrazem.
Bryg był zupełnie odosobniony wśród olbrzymich przestrzeni wód i niedostępny z powodu szalejącej burzy. Wkroczenie więc jakiegoś czynnika z zewnątrz na pierwszy rzut oka przekraczało bezwarunkowo wszelkie granice możliwości. — Cała załoga statku zgromadziła się w kajucie, o tem wiedzieli wszyscy, a nikt nie mógł podejrzewać obecności jeszcze jakiejś innej osoby. Brakowało tylko Allena, który stał na straży. Allen jednak był olbrzymem (miał sześć stóp i sześć cali wysokości), a gigantyczną jego postać znali wszyscy nazbyt dobrze, by ktoś choćby na chwilę przypuścił, że to on właśnie ukrywa się w tem zjawisku. Dodajmy do tego grozę, jaką budziła szalejąca burza — dodajmy denerwujące
opowieści, któremi Peters podniecił swych towarzyszy oraz głębokie wrażenie, jakie wywarł na wyobraźnię
załogi widok trupa, walającego się na pokładzie od samego rana, — dodajmy wreszcie to, że byłem znakomicie ucharakteryzowany i że marynarze oglądali mnie w mdłem, niewyraźnem oświetleniu, albowiem latarnia w kajucie, kołysząc się gwałtownie tu i tam, rzucała jedynie skąpy blask na moją postać, — zestawmy razem to wszystko, a łatwo pojmiemy, że podstęp został uwieńczony nieporównanie lepszym skutkiem, aniżeli wogóle śmieliśmy przypuszczać.
Sternik zerwał się z materaca, na którym siedział, ale w tej samej niemal chwili, nie wydawszy jęku, runął martwy na podłogę kajuty. Gwałtowny cios, którym burza uderzyła właśnie w statek, przetoczył jego martwe ciało, jak kawał drzewa, w kąt kajuty.
Z pozostałych siedmiu marynarzy zaledwie trzech zachowało poniekąd przytomność umysłu i panowanie nad sobą. Czterej inni siedzieli na podłodze, znieruchomiali wskutek przerażenia; nie widziałem nigdy ludzi
bardziej zrozpaczonych i zgnębionych, niezdolnych do jakiegokolwiek poruszenia.
W chwili, kiedy przedsięwzięliśmy atak, wystąpili do walki z nami jedynie kucharz, John Hunt i Ryszard Parker, ale i oni stawiali tylko słaby i niezdecydowany opór. Dwóch pierwszych powalił natychmiast Peters celnemi strzałami, ja zaś zaatakowałem Parkera ciosem w głowę, zadanym mu żelazną rękojeścią pompy, w którą się uzbroiłem. W międzyczasie August pochwycił jeden z muszkietów, leżących na podłodze kajuty i położył trupem jeszcze jednego z pośród zbuntowanych — Wilsona.
Teraz pozostało naprzeciwko nas tylko trzech przeciwników. Podczas trwającej dotąd walki otrząsnęli się oni ze swego znieruchomienia, wywołanego strachem i zrozumieli widocznie, że padli ofiarą podstępnego
złudzenia zmysłów. Bądź co bądź podjęli bój z wielką odwagą i zaciekłością i nie wiadomo, czy nie byliby ostatecznie zatriumfowali nad nami, gdyby nie zdumiewająca siła muskułów Petersa.
Ci trzej marynarze byli to Jones — Greely — i Absalom Hicks.
Jones powalił Augusta na podłogę, ugodził go parokrotnie nożem w prawe ramię i zapewne niebawem zdołałby go dobić, ponieważ w tej chwili ani Peters ani ja nie mogliśmy przyjść mu z pomocą, pochłonięci walką z naszymi własnymi przeciwnikami. Nagle jednak
pojawił się na widowni sprzymierzeniec, na którego pomoc nie liczyliśmy zupełnie
Był to Tygrys. Groźnie warcząc, wpadł w krytycznym momencie do kajuty, rzucił się natychmiast na Jonesa i powalił go na ziemię.
Mój przyjaciel odniósł zbyt ciężkie rany, by mógł jeszcze walczyć, ja byłem nazbyt skrępowany wypchanem ubraniem. Pies nie wypuszczał swej ofiary, wpiwszy się zębami w jej gardło.
Peters załatwiłby się niewątpliwie szybciej z dwoma pozostałymi jeszcze przeciwnikami, gdyby nie przeszkadzała mu w tem ciasnota pomieszczenia, gdzie toczyła się walka, oraz gwałtowne kołysanie się statku. Teraz właśnie, w chwili, kiedy Greely chciał wypalić do mnie z muszkietu, Peters pochwycił ciężkie krzesło i rozwalił mu głowę. Potem znowu zwrócił się przeciw Hicksowi, którego tylko na chwilę poniechał, starł się z nim w ręcznej walce i uchwyciwszy go za gardło, zadusił go silnym uściskiem gołych rąk.
W ten sposób w niezmiernie krótkim przeciągu czasu staliśmy się znowu panami statku.
Jedynym przeciwnikiem, jaki żył jeszcze, był Ryszard Parker. Jak wiadomo, powaliłem tego marynarza uderzeniem rękojeścią pompy zaraz w samym zaczątku starcia. Leżał nieruchomy i jakby nieżywy w pobliżu drzwi kajuty. Kiedy jednak Peters kopnął go nogą, marynarz przemówił, błagając, by darować mu życie. Był ranny w głowę, nie poniósł jednak większego szwanku, albowiem cios oszołomił go tylko. Teraz powstał, a wówczas związaliśmy mu ręce na plecach, aby go unieszkodliwić.
Pies ciągle jeszcze warczał groźnie, pilnując powalonego Jonesa. Zbadawszy go, przekonaliśmy się, że już nie żyje. Z szerokiej rany na krtani płynęła krew strumieniem; niewątpliwie Tygrys swemi ostremi zębami rozszarpał mu gardło.
Była teraz mniej więcej pierwsza godzina po północy; burza szalała dalej z niezmniejszoną mocą. Bryg zanurzał się znacznie głębiej, aniżeli zazwyczaj; należało koniecznie przedsięwziąć coś, by ulżyć jego ciężar. Podczas każdego skoku statku, bałwan przewalał się przez pokład, fale wdzierały się często aż do kajuty, ponieważ, wchodząc do wnętrza, pozostawiłem drzwi otwarte.
Cała ściana statku od lewej burty była zmieciona; fale porwały również kabuz i jollę. Ustawiczny trzask i chwianie się głównego masztu zmuszały do przypuszczenia, że jest on pęknięty. Aby uzyskać pod pokładem więcej miejsca na ładunek, przytwierdzono maszt „Grampusa“ w poziomie międzypokładu. Niestety, czynią to niekiedy budowniczowie okrętów, nie zbyt biegli w swym fachu, nie bacząc, że narażają
skutkiem tego maszt na niebezpieczeństwo wyrwania się z nasady.
Na dobitek wszystkiego, co nam groziło, zapuszczona sonda wykazała, że głębokość wody wewnątrz statku dosięga siedmiu stóp.
Wobec tego pozostawiliśmy na razie trupy marynarzy w kajucie i niezwłocznie zabraliśmy się do pracy przy pompach. Parkera również uwolniono z więzów i zaprzągnięto do roboty. Zranione ramię Augusta obandażowaliśmy możliwie najlepiej; i on również usiłował nam pomagać, chociaż nie na wiele się to przydało. Bądź co bądź nie traciliśmy nadziei, że potrafimy zapobiec dalszemu przyborowi wody, utrzymując ciągle jedną pompę w ruchu. Ponieważ było nas tylko czterech, więc praca była naprawdę ciężka. Dodając sobie nawzajem odwagi, oczekiwaliśmy z utęsknieniem poranka, sądziliśmy bowiem, że dzięki obcięciu głównego masztu uda się nam odciążyć statek.
W ten sposób przepędziliśmy noc, pełną dręczącego lęku i wyczerpującej pracy.
Kiedy nareszcie zaświtał dzień, burza bynajmniej nie osłabła na sile i nic nie zwiastowało, by pogoda odmieniła się w niedalekiej przyszłości.
Dopiero teraz wywlekliśmy zmarłych na pokład i wyrzuciliśmy trupy za burt.
Potem zabraliśmy się do usunięcia głównego masztu. Skoro ukończyliśmy potrzebne przygotowania, Peters zaczął ciąć maszt jedną z siekier, odnalezionych w kajucie, zaś my wszyscy czuwaliśmy przy przewięziach i przyrządach blokowych. Gdy olbrzymia fala potężnie uderzyła w statek, padł rozkaz, by odciąc urządzenia blokowe. Było to dziełem jednej chwili. Ogromna
masa drzewa i olinowanie runęły w fale morza, statek pozbył się bardzo znacznego obciążenia, przyczem nie ponieśliśmy bynajmniej większych szkód.
W obecnej chwili okręt nie zanurzał się już tak głęboko, jak poprzednio, mimo to jednak sytuacja nasza była jeszcze bardzo groźna. Na pomoc Augusta przy pompowaniu wody trudno było liczyć, mimo jego najlepszych chęci.
Groza sytuacji spotęgowała się jeszcze, gdy nagle olbrzymia fala położyła statek na bok. Balast masami
spadał ku odwietrznej stronie — cały bowiem ładunek już od dłuższego czasu wyprawiał najdziksze harce pod pokładem wskutek gwałtownego kołysania się statku.
Przez parę chwil wydawało się, że nic już nie zdoła nas ocalić przed nieuchronną zagładą.
Na szczęście okręt wyprostował się nieco. Ale częściowo leżał jeszcze silnie na boku, wobec czego dalsza praca przy pompach stała się zupełnie bezcelowa. Gdyby jednak była nawet konieczna, to i tak nie moglibyśmy dalej pompować wody, albowiem w ciągu tej nieprzerywanej, wytężonej pracy poraniliśmy ręce, tak że obficie broczyły krwią.
Wbrew poradom Parkera poczęliśmy teraz rąbać także przedni maszt i po licznych trudnościach udało się nam uskutecznić ten zamiar. Gdy maszt spadał za burtę, porwał z sobą również dzióbak (maszt pochyły), skutkiem czego pozostał tylko goły kadłub statku.
Dotychczas, ku radosnej nadziei, posiadaliśmy jeszcze łódź ratunkową w nieuszkodzonym stanie. Niedługo jednak cieszyliśmy się tem. Kiedy bowiem przedni maszt runął w morze, a razem z nim także spodni żagiel tego masztu, utrzymujący statek we względnej równowadze, staliśmy się niezwłocznie igraszką fal. W ciągu pięciu minut przelewające się fale wyczyściły pokład docna, porwały łódź ratunkową, zmiotły ścianę prawej burty i rozbiły nawet kołowrót kotwiczny.
Trudno wprost wyobrazić sobie bardziej niebezpieczną i nędzniejszą sytuację, aniżeli ta, w której się teraz znajdowaliśmy.
Około południa wydawało się, że burza nieco cichnie. Ale rozczarowanie nasze było bardzo gorzkie, gdyż uspokojenie się trwało zaledwie kilka chwil, a potem huragan rozszalał ze spotęgowaną wściekłością. Około godziny czwartej popołudniu nie można już było absolutnie nic przedsiębrać przeciw potędze burzy, a kiedy zapadła noc, utraciliśmy ostatnią iskrę nadziei, by
statek zdołał przetrzymać burzę do wschodu słońca.
Około północy okręt nabrał już tyle wody, że sięgała ona aż do międzypokładu. W niedługi czas później
zostaliśmy pozbawieni urządzenia sterowego. Fala, która je porwała, podniosła całą tylną część statku ponad wodę; gdy wreszcie okręt opadł zpowrotem na powierzchnię morza, trzask był tak straszny, jakgdyby wszystko waliło się w gruzy.
Zaledwie odetchnęliśmy nieco po tem przerażającem wstrząśnieniu, runęła na pokład jedna z największych fal, jakie kiedykolwiek widziałem, wyrwała drzwi, wiodące do kajut, otwarła luki i napełniła wodą wnętrze statku do najdalszych zakątków.
Na szczęście, zanim noc zapadła, wszyscy czterej przywiązaliśmy się silnie linami do szczątków kołowrota kotwicznego i ułożyliśmy się na pokładzie w pozycji możliwie najbardziej płaskiej. Ta przezorność stała się teraz, niewątpliwie, naszem ocaleniem.
Skoro tylko zdołałem znowu zaczerpnąć w płuca powietrza, po przetoczeniu się przez nas olbrzymiego,
wodnego potopu, zawołałem po nazwisku na towarzyszy.
Zrazu odpowiedział tylko August cichym głosem:
— To już kres naszego życia.
Potem odezwali się także dwaj tamci, zaklinając nas, byśmy nie tracili nadziei, albowiem nie wszystko
jeszcze jest stracone. Wobec rodzaju ładunku, znajdującego się pod pokładem, bryg nie może całkowicie zatonąć, a prócz tego rozmaite oznaki atmosferyczne wskazują, że burza przesili się nad ranem.
Słowa te przepełniły mnie nową energją, albowiem istotnie nie pomyślałem dotychczas o tem, że statek,
naładowany pustemi, zamkniętemi beczkami nie może tak łatwo zatonąć.
Panowała nieprzenikniona ciemność nocy; nie podobna wprost opisać słowami przeraźliwego huku fal,
który rozlegał się dokoła. Pokład statku znajdował się na poziomie morza, otoczony szeroką wstęgą pian, z pośród których wylewały się na nas w krótkich odstępach czasu tryskające strumienie wody. Nasze głowy w ciągu każdych trzech sekund pozostawały nad
powierzchnią wody zaledwie przez jedną sekundę. Aczkolwiek leżeliśmy niemal tuż obok siebie, nie mogliśmy się zupełnie dostrzec. Kiedy niekiedy nawoływaliśmy się po imieniu, aby wzajemnie krzepić w sobie nadzieję i pocieszać oraz budzić odwagę tego z towarzyszy, który w danej chwili najbardziej tego potrzebował.
Niepokoiło nas bardzo wielkie osłabienie Augusta. Ponieważ zranione ramię utrudniło mu dość silne przywiązanie się sznurami, jak myśmy to uczynili, więc obawialiśmy się, że lada chwila fale zmiotą go z pokładu. A jednocześnie było bezwarunkowo niemożliwem, by któryś z nas zdołał pośpieszyć mu z pomocą. Na szczęście, właśnie jego pozycja była bardziej zabezpieczona, aniżeli nas innych, albowiem wysterczający w górę strzaskany pień kotwicznego kołowrotu ochraniał część jego ciała i łagodził bardzo znacznie napór fal, wpadających ustawicznie na pokład.
Ponieważ bryg leżał częściowo na boku, więc wogóle groziło mniejsze niebezpieczeństwo zmiecenia nas przez
fale, aniżeli gdyby statek płynął w innej pozycji. Lewa burta — jak to już wspominałem — była silnie przechylona, wskutek czego część pokładu znajdowała się całkowicie pod wodą. W następstwie tego fale, uderzające w nas od strony prawej burty, łamały się w znacznej
części na ścianie okrętowej i tylko częściowo do nas docierały, ponieważ leżeliśmy wyciągnięci na płask. Natomiast fale, spadające ztyłu od lewej burty, nie mogły nas zmieść z zajętego stanowiska.
Pozostawaliśmy w tej rozpaczliwej sytuacji aż do brzasku dnia. Dopiero wówczas ujrzeliśmy w całej pełni grożące nam niebezpieczeństwo. Bryg wyglądał, jak doszczętnie rozbita ruina, oddana całkowicie na łaskę każdej fali. Burza, zamiast cichnąć, wzmagała się jeszcze.
W ciągu następnych kilku godzin milczeliśmy, pogrążeni w rozpaczy. Dręczyła nas ustawicznie obawa, że rozluźnią się sznury, wiążące nas z kruchą podstawą rozbitego statku, albo też, że resztka kotwicznego kołowrota zostanie zmieciona z pokładu. Obawialiśmy się, że któraś z potwornych fal, piętrzących się bez przerwy przed nami, dookoła nas i ponad nami, pogrzebie nas na dłuższy okres czasu w zalewie wód i że potoniemy, zanim zdołamy wynurzyć się z powodzi i zaczerpnąć oddechu.
Nagle, około południa, promień słońca przebił się przez chmury. Niedługo później zauważyłem, że burza
widocznie się ucisza, ale dopiero pod wieczór morze uspokoiło się poniekąd. Odtąd, zaledwie co kilka minut, pędzona wichrem fala uderzała o kadłub statku.
Od paru godzin nikt z towarzyszy nie przemówił ani słowa. Zawołałem Augusta po imieniu. Odpowiedział, ale tak cichym głosem, że nie rozumiałem wcale, co mówi. Potem nawoływałem Petersa i Parkera. Nadaremnie. Wydawało się, że żaden z nich nie słyszy mego wezwania.
W krótką chwilę później zapadłem w jakieś odrętwienie i oszołomienie, podczas którego wyobraźnia moja mamiła zmysły najdziwaczniejszemi obrazami. Widziałem soczystą, nabrzmiałą zieleń drzew, widziałem wspaniałe niwy, na których falowały dojrzałe łany zbóż,
widziałem długie szeregi młodziutkich tancerek, świetne kawalkady jeźdźców i inne fantasmagorje. Kiedy teraz sięgam pamięcią w te wspomnienia, uświadamiam sobie, że ruch był zasadniczą przewodnią ideją wszystkich tych sennych majaczeń. Nie marzyłem ani o jednym nieruchomym przedmiocie, o jakimś domu naprzykład, czy o twardo stojącej na podstawie skale, natomiast przed oczyma wyobraźni przeciągały nieskończonym szeregiem: to wiatraki, to olbrzymie ptaki, to okręty, to jeźdźcy, to oszalałe w pędzie wozy.
Kiedy wreszcie przebudziłem się z tego szczególnego majaczenia, słońce — o ile mogłem ocenić — wzeszło już mniej więcej od godziny. Z wielkim trudem jedynie uświadamiałem sobie szczegóły mojego obecnego położenia; przez dłuższą chwilę wydawało mi się, że jeszcze ciągle jestem uwięziony wewnątrz statku pod pokładem i że to nie Parker, ale mój pies Tygrys leży obok mnie.
Odzyskawszy nakoniec w całej pełni umysłową równowagę, stwierdziłem, że wieje tylko łagodna bryza. Morze było stosunkowo spokojne, statek jedynie z boku czerpał wodę.
Sznur, owijający moje lewe ramię przetarł się i zerwał; łokieć pokaleczyłem bardzo dotkliwie. Prawe
ramię zdrętwiało całkowicie, ręka i przegub napuchły straszliwie wskutek ucisku więzów, które krępowały ciało od bark aż do kończyn ciała. Inny sznur, owinięty około pasa, zacisnął się bardzo silnie i sprawiał mi nieznośną, bolesną udrękę.
Rozejrzałem się dokoła, chcąc się przekonać, co się dzieje z moimi towarzyszami. Peters żył jeszcze, chociaż lina tak mocno zacisnęła mu się koło lędźwi, że wyglądał jakgdyby nawpół przecięty. Kiedy poruszyłem się i on także uniósł głowę i nieznacznym ruchem wskazał mi krępujący go sznur.
August nie dawał znaku życia.
Natomiast Parker objawił pełną świadomość i zapytał, czy czuję się dość silnym, by go wyzwolić z jego niewygodnej sytuacji. Błagał mnie, bym wytężył całą energję i postarał się rozluźnić jego więzy. Nie tracił jeszcze nadziei, że uratujemy się, jeżeli odzyska możność ruchu. Natomiast w przeciwnym razie zagłada będzie nieunikniona.
Dodałem mu otuchy paroma słowami i zająłem się niezwłocznie przygotowaniami do jego wyzwolenia. Wydobyłem z kieszeni scyzoryk i otwarłem ostrze, a potem przeciąłem lewą ręką sznury na prawem ramieniu oraz inne, krępujące moje ciało. Kiedy jednak usiłowałem się podnieść, przekonałem się, że nogi odmawiają mi
posłuszeństwa, a prawe ramię jest całkowicie bezwładne.
Parker poradził mi, aby przez parę minut leżeć spokojnie, trzymając się lewą ręką kotwicznego kołowrota; w ten sposób, jak twierdził, obieg krwi w prawem ramieniu powróci powoli do normy. Posłuchałem jego rady i istotnie zdrętwienie przemijało zwolna, niebawem
mogłem już znowu posługiwać się prawem ramieniem.
Teraz przysunąłem się ostrożnie ku Parkerowi i rozciąłem krępujące go więzy. Kiedy i on odzyskał władzę w członkach, pospieszyliśmy obaj przedewszystkiem do Petersa, aby go oswobodzić. Sznur przetarł wełniane spodnie i dwie wełniane koszule i wgryzł się głęboko w ciało. Gdy usunęliśmy go, krew popłynęła obficie. Ale zaledwie się to stało, Peters zerwał się i doznał natychmiast uczucia wielkiej ulgi. Stosunkowo szybciej, aniżeli Parker i ja, odzyskał możność ruchu; jak się zdaje, zawdzięczał to temu, że krwawiąca rana powodowała szybszy obieg krwi.
August leżał zupełnie nieruchomo. Niezbyt wiele mieliśmy nadziei, by udało się go ocucić. Kiedy jednak zbliżyliśmy się ku niemu, przekonaliśmy się, że stracił przytomność tylko wskutek znacznego upływu krwi, ponieważ fale zdarły bandaż, jaki nałożyliśmy mu na zranione ramię. Żadna z lin, któremi ciało jego było przywiązane do kotwicznego kołowrota, nie zacisnęła się tak silnie, by mogło to spowodować jego śmierć. Rozluźniliśmy sznury, przenieśliśmy go na bardziej suche miejsce pokładu, ułożyliśmy go głową nieco ku dołowi i rozpoczęliśmy wszyscy trzej masować jego członki. Po upływie mniejwięcej pół godziny odzyskał zmysły, ale dopiero następnego poranka poznał nas i zdołał przemówić parę słów.
Zaledwie wyzwoliliśmy się z więzów i pokrzepiliśmy krótkim odpoczynkiem nadwątlone siły, zapadła noc. Niebo znowu pokryło się chmurami, a widok ten budził dręczącą obawę, że rozpocznie się nowa burza. Byliśmy tak strasznie wyczerpani z sił, że nikt z nas nie potrafiłby przeżyć drugiej podobnej nocy.
Na szczęście, pogoda nie uległa odmianie na gorsze, przeciwnie, morze powoli uspokoiło się zupełnie. Z północno-zachodu powiewał lekki wiatr, ale nie był on bynajmniej zimny.
Ponieważ August był, oczywiście, nazbyt osłabiony, aby się utrzymać o własnych silach, przywiązaliśmy go
troskliwie do kotwicznego kołowrota, obawiając się, że inaczej podczas kołysania się rozbitego statku mógłby
spaść z pokładu. My sami nie potrzebowaliśmy już zabezpieczać się w ten sposób. Usiedliśmy jeden przy drugim, opierając się wzajemnie o siebie i rozważaliśmy, co czynić, by się ocalić z tej tragicznej sytuacji.
Zdjęliśmy również ubrania i wyżęliśmy je mocno. Kiedy włożyliśmy je zpowrotem, ogarnęło nas miłe uczucie ciepła, co w niemałej mierze przyczyniło się do dalszego skrzepienia naszych sił. Rozebraliśmy także Augusta i wyświadczyliśmy mu tę samą przysługę, dzięki czemu i on doznał pewnej ulgi.
Najdotkliwiej udręczał nas teraz głód i pragnienie. Nadaremnie jednak zastanawialiśmy się, jak temu zaradzić. I znowu przygasła otucha w naszych sercach. Pocieszaliśmy się jednakże nadzieją, że niebawem zapewne napotkamy jakiś okręt, który zabierze rozbitków na pokład, dodawaliśmy sobie odwagi zapewnieniami, że zniesiemy dzielnie wszystko, cokolwiek nas jeszcze czeka.
Gdy zaświtał następny poranek, niebo było jeszcze ciągle jasne i pogodne, wiał dalej bez przerwy lekki
wiatr z północo-zachodu. Powierzchnia morza wygładziła się zupełnie. Nie wiem, co było tego przyczyną, ale bądź co bądź statek nie leżał już tak silnie na boku, pokład wysechł, mogliśmy przechadzać się po nim bez trudu.
Od trzech dni nie kładliśmy nic do ust, to też było bardzo pilną koniecznością przynajmniej popróbować,
czy nie uda się wydobyć z pod pokładu jakichś zapasów żywności. Ale ponieważ całe wnętrze statku było zalane wodą, więc zrazu kręciliśmy się bezradnie i nie żywiliśmy zbyt wielkich nadziei, czy zdołamy coś wyłowić.
Sporządziliśmy rodzaj wędki, wbijając kilka gwoździ, wyrwanych z potrzaskanych drzwi, w dwa kawałki drzewa. Obie deski złożyliśmy na krzyż i umocowali na sobie, potem przywiązaliśmy je do kawałka sznura i zapuściwszy w głąb kajuty, przeciągaliśmy, niby więcierz tam i z powrotem, ożywieni słabą nadzieją, że w ten sposób wyłowimy coś jadalnego, albo przynajmniej coś, co ułatwi nam zdobycie pożywienia.
Większą część przedpołudnia poświęciliśmy temu zajęciu, jednakże wynik nie odpowiedział w najmniejszej mierze oczekiwaniom. Wyłowiliśmy jedynie kilka koców, które łatwo zaczepiły się o wystające gwoździe. Nasze narzędzie było tak prymitywne i niepraktyczne, że trudno było wprost liczyć na lepszy rezultat.
Potem podjęliśmy podobne próby w przednim kasztelu, ale i tutaj nadaremnie.
Wówczas Peters wpadł na pomysł, aby obwiązać się liną dokoła ciała i, nurkując, przedostać się do kajuty. Powitaliśmy ten projekt z taką radością, jaka towarzyszy zawsze nowemu zbudzeniu się życiowych nadziei. Peters niezwłocznie zdjął ubranie, z wyjątkiem spodni. Owinęliśmy całe jego ciało i plecy silnym sznurem, wiążąc go troskliwie, by nie mógł się wysmyknąć.
Przedsięwzięcie było trudne i niebezpieczne. Ponieważ w kajucie, jeżeli wogóle znajdowały się tam jakieś zapasy żywności, nie można było bądź co bądź liczyć na wielki połów, nurek, dostawszy się do wnętrza, musiał skierować się na prawo i przedostać się pod wodą do spiżarni wąskim korytarzykiem długości dziesięciu czy dwunastu kroków, a wreszcie powrócić tą samą drogą, nie oddychając wcale w ciągu całego czasu.
Skoro wszystko było już przygotowane, Peters przedsięwziął wyprawę do kajuty. Zrazu posługiwał się schodami, dopóki woda nie dosięgła mu podbródka, potem zanurzył się i nurkując, skierował się w prawą stronę,
usiłując znaleźć drogę do spiżarni.
Pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Mniej więcej w pół minuty później, gdy zniknął nam z przed oczu, poczuliśmy silne szarpnięcie liny. Był to umówiony sygnał, że należy wyciągnąć go zpowrotem. Uczyniliśmy to niezwłocznie, ale ciągnęliśmy tak gwałtownie, że uderzył się mocno o schody i poranił się. Peters nie przynosił nic zgoła. Jak się okazało, posuwał się naprzód tylko z wielkim trudem i dotarł zaledwie do korytarzyka, ponieważ cały wysiłek skierować musiał ku temu, by utrzymać się na nogach; woda ustawicznie znosiła go do góry. Powrócił do nas ogromnie wyczerpany i musiał wypocząć kwadrans czasu, zanim odważył się na ponowną wyprawę.
Druga próba zakończyła się jeszcze gorszym wynikiem. Peters pozostawał tak długo pod wodą, nie dając nam umówionego znaku, że wreszcie zaniepokoiliśmy się i wyciągnęliśmy go bez wezwania. Niewiele brakło, by utonął. Twierdził wprawdzie, że parokrotnie dawał nam sygnał mocnem szarpnięciem liny my jednakże nie zauważyliśmy tego wcale. Wynikło to prawdopodobnie z tej przyczyny, że część sznura zaczepiła się o poręcz u stóp schodów.
Poręcz ta tworzyła wogóle tak niepożądaną przeszkodę, że postanowiliśmy ją usunąć, zanim przedsięweźmiemy nowe próby nurkowania w kajucie. Ponieważ nie posiadaliśmy, prócz własnych gołych rąk, żadnych innych narzędzi, zeszliśmy wszyscy trzej po schodach możliwie najgłębiej w wodę, uderzyliśmy w poręcz zjednoczonym wysiłkiem i wreszcie obaliliśmy ją szczęśliwie.
Trzecia próba była równie bezużyteczna, jak dwie poprzednie. Okazywało się coraz jaśniej, że bezwarunkowo nie osiągniemy zamierzonego celu, jeżeli nie zaopatrzymy nurka w balast, któryby obciążał go i utrzymywał na podłodze kajuty. Przez dłuższy czas upatrywaliśmy na pokładzie jakiegoś przedmiotu, któryby się nadawał do tego użytku. Znaleźliśmy wreszcie żelazny blok od lin, tak silnie już obruszony uderzeniami fal, że, bez zbytniego wysiłku, zdołaliśmy go wyrwać z powierzchni pokładu.
Peters przymocował go sobie do nogi i poraz czwarty wyruszył w drogę do kajuty. Tym razem udało mu się dotrzeć aż do samych drzwi spiżarni. Niestety, drzwi były zamknięte, wobec czego musiał zawrócić z gołemi rękami, nie odważał się bowiem pozostać pod wodą dłużej, niż jedną minutę.
Położenie nasze stawało się rozpaczliwe. August i ja wybuchnęliśmy łzami, rozmyślając o licznych, grożących nam udręczeniach i tracąc już wszelką nadzieję w możliwość ratunku. Ale ta chwila słabości nie trwała długo. Wnet upadliśmy na kolana i gorąco błagaliśmy Boga, aby stał się naszą opieką wśród wszystkich niebezpieczeństw. Potem zaś z nową otuchą i nową energją poczęliśmy zastanawiać się nad istniejącemi jeszcze sposobami ratunku.
Niedługo później wydarzył się wypadek, który na razie zbudził największą radość, potem zaś przejął mnie uczuciem najgłębszej grozy, jakiej doznałem kiedykolwiek. Żadna z najstraszniejszych przygód, jakie przeżyłem następnie w ciągu dalszych dziewięciu lat, nie wywarła na mnie tak przejmującego wrażenia. A przecież w ciągu tych dziewięciu lat wydarzały się
wypadki najbardziej nadzwyczajne, wprost niesłychane, wypadki, w które niemal trudno uwierzyć.
Siedzieliśmy w kucki na pokładzie w pobliżu schodów, wiodących do kajut i raz jeszcze rozważaliśmy możliwość dotarcia do spiżarni, zawierającej prowianty.
W pewnej chwili spojrzałem na Augusta, który leżał naprzeciwko mnie. August pobladł nagle jak trup, wargi jego drgały w dziwny, zagadkowy sposób. Zaniepokojony wyglądem przyjaciela, przemówiłem do niego, ale nie odpowiedział mi wcale. Przypuszczałem już, że uległ nagłemu atakowi choroby. Ale zwrócił też moją uwagę wyraz jego oczu, utkwionych nieruchomie w jakiś punkt poza mną.
Zwróciłem głowę w tym samym kierunku.
Nie zapomnę nigdy przenikliwego okrzyku radości, jaki wydałem, ujrzawszy, że w odległości zaledwie dwóch mil płynie duży bryg, wyraźnie zdążający ku nam.
Zerwałem się i gestem ręki wskazałem okręt moim towarzyszom — słowo nie chciało mi przejść przez gardło. Peters i Parker wpadli również w niesłychane podniecenie, które jednak u nich przejawiło się inaczej, aniżeli u mnie. Peters tańczył, jak szalony, po pokładzie, mamrotał niedorzeczne słowa, krzyczał i wył, jak indjanin. Natomiast Parker wybuchnął łzami i przez kilka
minut płakał, jak małe dziecko.
Okręt, który dostrzegliśmy, był to dwumasztowiec, zbudowany na holenderską modłę, z błyszczącym, pozłocistym dzióbem. Statek walczył widocznie z burzliwą pogodą i przecierpiał niewątpliwie dużo wskutek
huraganu, który i u nas wyrządził tak straszne spustoszenia, ponieważ przedni wyżnik, oraz parapety prawej burty uległy zniszczeniu. Kiedy ujrzeliśmy go po raz pierwszy, płynął, jak już wspomniałem, w odległości mniej więcej dwóch mil, zdążając w naszym kierunku.
Wiał lekki wiatr, to też dziwiliśmy się bardzo, czemu statek nie korzysta z ożaglowania, a płynie tylko o jednym głównym żaglu. Wskutek tego jedynie bardzo powoli poruszał się naprzód. Nasza niecierpliwość dosięgała granic obłędu.
Pomimo podniecenia, jakie nas ogarnęło, zwróciliśmy jednak wszyscy uwagę na niepewne i jakby niezręczne
manewrowanie sterem. Statek kilkakrotnie poruszył się tak niezdecydowanie, że nasunęło nam to dręczącą wątpliwość, czy załoga tego przepływającego obok statku zauważyła nas rozbitków, albo też czy nie zamierza się oddalić, nie dostrzegłszy nikogo na pokładzie. Prześladowani tą obawą, parokrotnie krzyknęliśmy z całego gardła, poczem nieznany statek zmieniał widocznie swe zamiary i znowu zawracał w naszą stronę. Dwukrotnie czy trzykrotnie powtarzał się ten szczególny manewr, usiłowaliśmy wyjaśnić go sobie przypuszczeniem, że sternik jest zapewne pijany.
Nie dostrzegliśmy na pokładzie nikogo, póki statek nie zbliżył się ku nam na odległość ćwierć mili. Wówczas dopiero rozeznaliśmy trzech mężczyzn, którzy, wnioskując z ich stroju, wyglądali na holendrów. Dwaj leżeli na starych żaglach w pobliżu przedniego kasztelu, trzeci, przyglądający się nam — jak się wydawało — z wielkiem zaciekawieniem, pochylał się nad prawą
burtą, opierając się o pochyły maszt. Był to wysoki, krzepki mężczyzna, o ciemnej cerze twarzy. Wydawało się, że zachęca nas do cierpliwości, ponieważ ustawicznie przyjacielsko kiwał głową, chociaż, coprawda, dziwnie jednostajnym ruchem, a równocześnie uśmiechał się bez przerwy, pokazując dwa rzędy błyszczących, białych zębów.
Kiedy statek jeszcze bardziej zbliżył się ku nam, zauważyliśmy, że czerwona, wełniana czapka żeglarza zwisa w dół i macza się kutasem w wodzie. Ale widocznie nie troszczył się o to wcale, ponieważ ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać i kiwać głową w ten sam dziwny groteskowy sposób.
Mimochodem zaznaczę, że wszystkie te szczegóły i okoliczności przedstawiam najzupełniej zgodnie z tem, co wówczas utkwiło mi w pamięci.
Bryg podpływał ku nam powolniejszemi, ale bardziej zdecydowanemi ruchami, aniżeli poprzednio. Serca biły nam tak gwałtownie, jakgdyby chciały wyskoczyć
z piersi — jeszcze teraz nie mogę zachować spokoju, kiedy opowiadam ten epizod; — dusze nasze przepełniała gorąca wdzięczność dla Stwórcy, za tak nieoczekiwane, tak bliskie i tak pewne ocalenie.
Wtem — nagle powiał wiatr od dziwnego statku, który znajdował się już całkiem blisko, i powiał na nas niezwykle smrodliwym zaduchem, tak wstrętnym ponad wszelkie pojęcie, tak przenikliwym, tak nieznośnym, że wprost nie można opisać słowami tego wrażenia. Dusiłem się i gwałtownie chwytałem oddech; odwróciwszy się, zobaczyłem, że moi towarzysze pobledli, jak trupy. Ale nie mieliśmy czasu na dociekania i przypuszczenia. Bryg podszedł ku nam na
odległość mniej więcej pięćdziesięciu stóp i płynął dalej wprost na nas, jakgdyby zamierzał zabrać nas bezpośrednio z rozbitego pokładu, nie spuszczając łodzi.
Pobiegliśmy wszyscy śpiesznie naprzód. A kiedy bryg przechylił się pod naciskiem silnej fali, ujrzeliśmy dokładnie jego pokład z odległości zaledwie dwudziestu stóp.
Nigdy nie zapomnę tego przerażającego obrazu!
Dwadzieścia pięć czy trzydzieści trupów, męskich i kobiecych, leżało na deskach pokładu. Wszystkie uległy już zupełnemu rozkładowi i zgniliźnie. Na przeklętym losami okręcie nie było już ani jednej jedynej żywej duszy.
Widzieliśmy to, a jednak, zaślepieni rozpaczą, błagaliśmy te nieszczęsne trupy o pomoc; — w obłędnej, beznadziejnej trwodze prosiliśmy te milczące, potworne upiory, by zatrzymały bieg swego statku, by przyjęły nas na pokład i dopuściły do swego ohydnego towarzystwa, ocalając nas przed podobnym losem. Rozpacz i przerażenie doprowadziły nas do obłędu.
Kiedy z ust naszych wydarł się pierwszy głośny krzyk rozpaczy, na pokładzie obcego statku ozwało się też jakieś wołanie, a dźwięk jego był tak bardzo podobny do ludzkiego głosu, że złudziłby nawet najwprawniejsze i najczulsze ucho.
W tej samej chwili nagłe uderzenie fali zwróciło ku nam przedni kasztel statku, a wówczas dostrzegliśmy
owe źródło tajemniczego głosu. Wysoki, krzepki mężczyzna trwał jeszcze w poprzedniej pozycji, przechylony nad burtą okrętu i dalej kiwał głową. Ale
teraz odwrócił się od nas twarzą, tak że nie mogliśmy jej widzieć. Opierał się ramionami na drewnianym parapecie, ręce zwisały bezwładnie wdół, nogi podtrzymywała gruba, naprężona lina, rozciągnięta od podstawy pochyłego masztu do belki z blokami. Na plecach trupa, odartych z odzieży i bielizny, siedziała wielka morska mewa, która pożerała ohydne mięso. Wszczepiła się głęboko w ciało szponami i dziobem, białe jej upierzenie było wszędzie obryzgane krwią.
Podczas gdy bryg wymijał nas powoli, ptak z trudem wydobył głowę z krwawego żeru, przyjrzał się nam, jakgdyby ze zdumieniem, rozwinął skrzydła i porzuciwszy trupa, zakołował nad naszym pokładem. Przez chwilę przelatywał tu i tam, dzierżąc jeszcze
ciągle w dzióbie kawał zgniłego mięsa.
Nagle ten straszny kęs strawy upadł z głośnem klaśnięciem tuż pod nogi Parkera.
Niechaj Bóg mi przebaczy!
W pierwszej chwili, błyskawicznie, zrodziła się myśl, której nie odważam się niemal wyrazić słowami.
Poczułem, że zupełnie odruchowo postępuję ku krwawemu strzępowi. Wtem spotkałem się ze spojrzeniem Augusta, utkwionem we mnie stanowczo i ostrzegająco. Natychmiast odzyskałem przytomność umysłu. Poskoczyłem naprzód i cisnąłem ohydny dar ptaka w fale morza.
Ciało, z którego ten strzęp był wydarty, opierało się — jak wspomniałem — częściowo o linę okrętową i pod wpływem ciosów potężnego dzioba, jakie zadawał żarłoczny ptak, kołysało się w taki sposób, że sprawiało wrażenie ciała żyjącego człowieka. Kiedy mewa zerwała się do lotu, trup zachwiał się i przechylił się ku przodowi, tak że ujrzeliśmy jego oblicze. Wydaje mi się, że nigdy ludzkie oczy nie oglądały potworniejszego widoku. Oczy trupa i cała część twarzy dookoła ust były wyszarpane dzióbem, skutkiem czego zęby obnażyły się całkowicie. To zatem był ten uśmiech, który łudził nas zwodną nadzieją, to więc był... Nie... wolę zamilczeć!
Bryg posuwał się, jak mówiłem, po odwietrznej stronie wzdłuż tyłu naszego okrętu. W miarę oddalania się tajemniczego statku i jego straszliwej załogi gasła także nasza nadzieja ocalenia się.
Ponieważ przez pewien czas bryg płynął tuż za nami, znaleźlibyśmy niewątpliwie sposób przedostania się na
jego pokład. Ale niespodziewane rozczarowanie i nagłe straszne odkrycie przytępiły w nas zdolność myślenia i zastanawiania się. Staliśmy bezmyślni, znieruchomiali. Zaczęliśmy znowu myśleć i działać dopiero wówczas, gdy już było zapóźno, gdy korpus brygu zaledwie majaczył na widnokręgu. Dopiero wtedy zastanowiliśmy się, czy byłoby możliwem przepłynąć oddzielającą nas przestrzeń i dotrzeć do brygu. Ale było już zapóźno.
Niejednokrotnie później usiłowałem rozwiązać zagadkę, jaką krył w sobie ten straszny statek. Budowa jego i wyekwipowanie wskazywały, jak już wspominałem, że był to holenderski okręt handlowy. W tem samem mniemaniu utwierdzały mnie stroje załogi. Coprawda, moglibyśmy byli bez trudności odczytać nazwę statku i poczynić inne spostrzeżenia, dające rozwiązanie tajemnicy. Ale podniecenie zaślepiło nasze zmysły.
Wnioskując z szafranowo-żółtego zabarwienia trupów, które nie uległy jeszcze całkowicie rozkładowi, można było przypuścić, że cała załoga padła ofiarą żółtej febry lub jakiejś innej zaraźliwej choroby. Jeżeli tak było
istotnie — a nie wiem doprawdy, jakąby inną chorobę wymyślić — to widocznie śmierć zaskoczyła wszystkich gwałtownie, a choroba przejawiła się silniej, aniżeli jakakolwiek inna znana dotychczas ludzkości zaraza.
Oczywiście, nie jest wykluczone, że przyczyną katastrofy stała się trucizna, zmieszana przypadkiem z zapasami żywności. Może załoga spożyła jakąś nieznaną trującą rybę, jakiegoś ptaka morskiego lub inne morskie zwierzę? Czyż ja wiem?
Poco zresztą dociekać i przypuszczać to czy owo? Ten epizod moich przeżyć jest osłonięty straszliwą
i niezgłębioną tajemnicą, która zapewne nigdy się nie wyjaśni.
Resztę dnia przepędziliśmy w nastroju tępego przygnębienia. Wpatrywaliśmy się w znikający na widnokręgu statek dopóty, póki zapadająca ciemność nie ukryła go przed naszym wzrokiem. I znowu pozostaliśmy sami. Męki głodu i pragnienia dręczyły nas dalej z powracającą mocą i zabijały w nas wszelką inną troskę i wszelkie rozmyślania. Zresztą, przed brzaskiem
dnia, nie mogliśmy absolutnie nic przedsięwziąć. Umocowawszy się możliwie najlepiej, usiłowaliśmy nieco wypocząć. Pod tym względem poszczęściło mi się naprawdę ponad wszelkie oczekiwanie. Spałem twardo i dobrze, dopóki towarzysze, mniej ode mnie szczęśliwi, nie przebudzili mnie z nadejściem świtu. Wówczas połączonemi siłami podjęliśmy nową próbę wydostania zapasów żywności ze śpiżarni.
Ponad wodami zaległa teraz zupełna cisza. Morze było najzupełniej wygładzone; rzadko można zobaczyć je tak spokojne. Pogoda była ciepła i miła. Bryg zniknął już z widnokręgu.
Rozpoczęliśmy naszą akcję w ten sposób, że z pewnym trudem wyrwaliśmy z pokładu drugi blok linowy i przywiązaliśmy go wraz z poprzednim do nóg Petersa. Chciał on jeszcze raz popróbować, czy nie uda się dotrzeć do drzwi kajuty, mieszczącej zapasy. Przypuszczał, że potrafi je otworzyć przemocą, jeżeli tylko dość szybko do nich dojdzie. Ponieważ tułów statku wyprostował się dzisiaj znacznie bardziej, Peters żywił nadzieję, że szczęście będzie mu lepiej sprzyjać.
Istotnie, niebawem zdołał dotrzeć do drzwi. Odwiązał jeden z ciężarów od nóg i próbował rozbić drzwi z jego pomocą. Usiłowania jego były jednak nadaremne, drzwi bowiem jak się okazało, były nieporównanie mocniejsze, aniżeli przypuszczał. Dłuższy pobyt pod wodą wyczerpał całkowicie jego siły; okazało się bezwarunkowo koniecznem, by ktoś inny z nas go zastąpił.
Parker z całą gotowością ofiarował niezwłocznie swoje usługi, ale chociaż trzykrotnie dał nurka, nie zdołał ani raz dotrzeć do drzwi.
August, wskutek osłabienia, spowodowanego raną ramienia, nie mógł w żadnym wypadku podjąć tej próby, albowiem, gdyby nawet dotarł szczęśliwie do śpiżarni, nie potrafiłby wyważyć zamkniętych drzwi. Wobec tego przyszła na mnie kolej, by wytężyć siły
dla wspólnego ocalenia.
Peters pozostawił poprzednio jeden z ciężarów w wąskim krużganku, wiodącym do śpiżarni. Ponieważ, niezwłocznie po zanurzeniu się w wodę, wyczułem, że nie jestem dostatecznie obciążony, by utrzymać potrzebną równowagę, postanowiłem przedewszystkiem zająć się odszukaniem zgubionego balastu. Macałem nogami po podłodze korytarzyka i uczułem nagle pod stopami jakiś twardy przedmiot. Nie zastanawiając się nad jego kształtem i istotą, uchwyciłem go szybko i dałem znak towarzyszom, by wyciągnęli mnie zpowrotem na powierzchnię.
Któż zdoła sobie wyobrazić naszą radość, gdy okazało się, że znalazłem pełną flaszę wina Porto. Z całego serca podziękowaliśmy Bogu za tę cenną i niespodziewaną pomoc, wyciągnęliśmy korek przy pomocy scyzoryka, a potem każdy z nas wypił mały łyk wina. Pokrzepiło nas to nadzwyczajnie, poczuliśmy przypływ ciepła i nowej energji do organizmu. Troskliwie zakorkowaliśmy flaszę zpowrotem, owinęliśmy ją chustką do nosa i przywiązaliśmy mocno, aby zabezpieczyć ją przed upadkiem lub stłuczeniem.
Odpocząłem przez chwilę po tem szczęsliwem odkryciu, później zaś zanurzyłem się zpowrotem w wodę, odnalazłem ciężarek i wypłynąłem znowu na powierzchnię. Przywiązawszy mocno balast do nóg, zapuściłem się po raz trzeci w zalane wodą wnętrze statku, niebawem jednak uświadomiłem sobie, że nie potrafię w żadnym wypadku dotrzeć do drzwi śpiżarni i otworzyć ich. Zrozpaczony powróciłem do towarzyszy.
Nie ulegało niemal wątpliwości, że nie ma już ani cienia nadziei. Spoglądając na twarze towarzyszy, zrozumiałem, że i oni także są bezwarunkowo przeświadczeni o naszej zgubie.
Poza tem nawet ten mały łyk wina doprowadził ich widocznie do stanu pijaństwa, przed czem mnie osobiście zabezpieczyła prawdopodobnie zimna kąpiel w wodzie. Wygadywali ustawicznie niedorzeczności, zadawali pytania, nie mające żadnego związku z naszą obecną sytuacją.
Tak, naprzykład, Peters wypytywał się z uporem o moje rodzinne miasto Nantucket. August zaś, co przypominam sobie dokładnie, podszedł ku mnie z bardzo poważnym wyrazem twarzy i prosił mnie, abym pożyczył mu kieszonkowy grzebyczek, dowodząc, że ma we włosach mnóstwo rybich łusek i że chce je wyczesać przedtem, zanim wylądujemy. Jedynie Parker wydawał się spokojniejszy, aniżeli inni, błagał mnie tylko, abym jeszcze raz zanurzył się w wodę, dotarł do kajuty i przyniósł pierwszy lepszy przedmiot, który zdołam uchwycić ręką. Zgodziłem się zaspokoić jego żądanie i przebywszy całą minutę w zatopionej kajucie, wydobyłem małą skórzaną torebkę, która była własnością kapitana Barnarda.
Otworzyliśmy ją pośpiesznie, spodziewając się, wbrew możliwości, że jednak znajdziemy wewnątrz coś, coby
nadawało się do jedzenia lub picia. Niestety, nie znaleźliśmy nic, oprócz pudełka z przyborami do golenia i dwóch lnianych koszul.
Jeszcze raz przedsięwziąłem pracę nurka i powróciłem na pokład z próżnemi rękoma.
W chwili, gdy wynurzałem głowę z pod wody, usłyszałem brzęk tłukącego się szkła. Kiedy przyjrzałem się dokładniej temu, co się stało, stwierdziłem, że towarzysze wykorzystali nieuczciwie czas mojej nieobecności i wypili resztę wina, chcąc zaś ułożyć flaszę zpowrotem w dawnem miejscu, zanim bym to dostrzegł,
stłukli ją. Zwróciłem im uwagę, że postępowanie takie dowodzi braku serca. August rozpłakał się gorącemi łzami. Natomiast tamci dwaj usiłowali się śmiać i nadać całemu zajściu humorystyczne zabarwienie, ale zdaje mi się, że tego rodzaju śmiechu nie słyszałem i nie widziałem nigdy więcej w życiu; poprostu mroził on krew w żyłach. Rysy ich twarzy wykrzywiały się
tak bolesnym skruczem, że przejęła mnie groza. Najwidoczniej użycie alkoholu podziałało momentalnie niesłychanie gwałtownie na ich zupełnie puste żołądki, wszyscy ulegli, jak sądzę, całkowitemu zatruciu alkoholem. Dzięki dłuższym namowom, nakłoniłem ich, by ułożyli się do snu; niebawem zasnęli twardo, głośno chrapiąc.
Byłem teraz, mówiąc bez przesady, samotny na statku. Siedziałem, dręcząc się najbardziej beznadziejnemi i ponuremi rozmyślaniami. Nie widziałem innego wyjścia prócz powolnej, strasznej śmierci głodowej. W najpomyślniejszym wypadku mógłbym zginąć szybką śmiercią przez utonięcie, podczas najbliższej burzy, albowiem wobec wyczerpania sił nie mieliśmy żadnych widoków przetrzymania jeszcze jednego huraganu.
Dręczący mnie głód stał się wprost nie do zniesienia, byłem zdecydowany nie cofnąć się przed niczem, byleby go zaspokoić. Odciąłem nożem mały kawałek skóry z podróżnej torebki i próbowałem go zjeść, ale nie
mogłem przełknąć ani odrobiny. Bądź co bądź jednak miałem wrażenie, że doznaję pewnej ulgi w moich głodowych męczarniach, gdy żuję kawałeczki skóry, a potem wypluwam.
Pod wieczór moi towarzysze niedoli zbudzili się ze snu. Trudno opisać stan osłabienia i oszołomienia, w jakim ciągle jeszcze trwali pod wpływem alkoholicznych oparów. Drżeli jak w febrze, żałośliwym, rozdzierającym serce tonem błagali o odrobinę wody. Współczułem szczerze ich cierpieniom. Ale mimo wszystko doznawałem radości, cieszyłem się szczęściem, jakie przypadło mi w udziale, mianowicie tem, że szczęśliwy traf ocalił mnie przed straszliwą udręką pragnienia, spowodowanego pijaństwem.
Zachowanie się tych nieszczęśliwców niepokoiło mnie w najwyższej mierze. Pojmowałem, że w obecnej chwili nie mogą się niczem przyczynić do poprawy naszej tragicznej sytuacji.
Nie poniechałem jeszcze ostatecznie nadziei, że jednak uda się wyłowić z pod pokładu coś, coby nadawało się do jedzenia. Nie mogłem jednak przedsięwziąć nowej próby dopóty, dopóki któryś z towarzyszy nie
odzyska równowagi umysłu i sił do tego stopnia, by mógł utrzymać linę, umożliwiającą mi powrot z podwodnej wyprawy.
Wydawało się, że Parker jest bardziej przytomny, aniżeli inni; przedsięwziąłem więc wszystkie możliwe
środki, by doprowadzić go do stanu zupełnej trzeźwości. Ponieważ przypuszczałem, że zimna kąpiel oddziała skutecznie na niego, przewiązałem go silną liną dookoła ciała i zaprowadziłem go ku schodom, wiodącym pod pokład. Szedł jak we śnie i pozwalał robić z sobą wszystko, co chciałem. Zepchnąłem go w wodę i zaraz wyciągnąłem zpowrotem. Wynik zabiegu przewyższył moje oczekiwania, Parker odzyskał najwidoczniej przytomność i siły, ponieważ zapytał mnie całkiem rozsądnym tonem, czemu postępuję z nim tak okrutnie.
Kiedy wyjaśniłem mu moje zamiary, podziękował mi serdecznie za usługę, jaką mu oddałem, oświadczył, że dzięki kąpieli czuje się nieporównanie lepiej, potem zaś z rozsądkiem i spokojem omawiał naszą obecną sytuację.
Postanowiliśmy zastosować tę samą metodę do naszych dwóch pozostałych towarzyszy, Augusta i Petersa. I oni, po wykąpaniu się w wodzie, doznali odrazu znacznej ulgi.
Skoro wreszcie oprzytomnieli już do tego stopnia, że mogli utrzymać koniec liny, wyprawiłem się jeszcze trzy czy czterokrotnie do kajuty, chociaż w międzyczasie zciemniło się już prawie całkiem, a łagodna, ale ustawiczna fala, idąca od północy, kołysała dość gwałtownie rozbity statek. Jako zdobycz przyniosłem dwa duże noże stołowe, dzban o pojemności trzech gallonów, jednakże próżny, wreszcie jeszcze jeden koc. Natomiast nie zdołałem znaleźć nic do jedzenia.
Ponawiałem moje usiłowania dopóty, póki nie opadłem zupełnie z sił; niestety, nie udało się znaleźć nic, czem moglibyśmy zaspokoić dręczący nas głód.
Podczas całej tej nocy Parker i Peters podejmowali naprzemian nowe próby, ale nie zdołali również wyłowić nic jadalnego. Trudno było łudzić się myślą, że nasze wysiłki zostaną uwieńczone jakimś pomyślnym rezultatem, to też wreszcie, ogarnięci rozpaczą, zaniechaliśmy dalszego nurkowania.
Resztę nocy przepędziliśmy wśród takich męczarni ciała i ducha, jakich nie podobna piórem opisać.
Kiedy zaświtał wreszcie poranek następnego dnia — był to, wedle moich obliczeń, dzień szesnasty lipca — rozglądaliśmy się badawczo we wszystkie strony świata, poszukując w śmiertelnej trwodze jakiejś drogi ocalenia. Niestety, napróżno. Morze jeszcze ciągle było spokojne, równomierny prąd od północy posuwał nas naprzód, podobnie jak poprzedniego wieczora.
Od sześciu dni nie jedliśmy już nic zgoła, nie piliśmy również nic, oprócz owej nieszczęsnej flaszki wina
Porto. To też, o ile nie zdołalibyśmy szybko zdobyć jakiegoś pokarmu i napoju, godziny nasze byłyby już
policzone.
Nie widziałem nigdy — a mam nadzieję, że i nie zobaczę już nigdy — dwóch tak wychudłych ludzi, jak August i Peters. Gdybym niespodziewanie spotkał ich gdzieś przypadkiem, nie przypuściłbym wcale, że kiedyśkolwiek wcześniej już ich widziałem. Wyraz ich
twarzy uległ całkowitej odmianie, nie mogłem wprost uwierzyć, że są to ci sami ludzie, z którymi wypłynąłem z Nantucket.
Stan Parkera był również pożałowania godny. Zaledwie potrafił podnosić głowę, tak był osłabiony. Jednakże wydawało się, że posiada jeszcze więcej energji, aniżeli tamci dwaj. Bardzo cierpliwie znosił
cierpienia, nie skarżył się, przeciwnie, usiłował wszelkimi możliwymi sposobami wpoić w nas otuchę.
Ja sam, aczkolwiek na początku podróży chorowałem ciężko i w dalszym ciągu byłem osłabiony, ku czemu
przyczyniała się delikatna konstytucja mego organizmu, czułem się jednak rzeźwiejszym od nich, chociaż, coprawda, wychudłem bardzo. Ale zachowałem w całej pełni moje duchowe zdolności, podczas gdy moi towarzysze całkowicie zdziecinnieli. Raz poraz
oblicza ich wykrzywiały się głupkowatym uśmiechem i grymasem idjotów, jednocześnie zaś wygadywali wszelakie niedorzeczności.
Kiedy niekiedy jednak, jak się wydawało, odzyskiwali nagle zupełną przytomność umysłu, jakgdyby błyskawicznie uświadamiali sobie sytuację. Pod wpływem nagłego przypływu energji zrywali się na równe nogi i przez krótki przeciąg czasu mówili zupełnie rozsądnie, chociaż z dziką rozpaczą o tem, co nas czeka w najbliższej przyszłości.
Nie jest jednakże bynajmniej wykluczone, że moi towarzysze, patrząc na mnie, doznawali tego samego wrażenia, jakie ja czerpałem z obserwowania ich; być może, że, nie zdając sobie z tego sprawy, popełniałem
takie same niedorzeczności, jak oni. Nie potrafię obecnie wyjaśnić dostatecznie tego problemu.
Około południa Parker oświadczył, że dostrzega ląd z lewej strony burty. Jedynie z wielką trudnością udało mi się powstrzymać go, chciał bowiem skoczyć w fale morza i dopłynąć do rzekomego wybrzeża, które widział oczyma podnieconej wyobraźni. Peters i August nie zwracali niemal wcale uwagi na to, co mówił; pogrążyli się zupełnie w tępej apatji.
Kiedy spojrzałem w oznaczonym przez Parkera kierunku, nie zdołałem dostrzec nic, coby wskazywało na pobliże lądu — wiedziałem zresztą aż nazbyt dobrze, jak bardzo jesteśmy oddaleni od najbliższego wybrzeża, nawet iskra nadziei była wprost niedorzecznością. Mimo to trwało dosyć długo, zanim zdołałem przekonać Parkera, że się myli. Wtedy z oczu jego popłynął strumień łez, przez dwie czy trzy godziny płakał i łkał głośno, jak dziecko, aż wreszcie, wyczerpany z sił fizycznych i duchowych, zasnął spokojnie.
Peters i August próbowali również gryźć drobne kawałki skóry, ale nie umieli sobie poradzić. Namawiałem ich, aby żuli skórę i wypluwali ją, byli jednak nazbyt osłabieni, by posłuchać mojej rady. Ja żułem kiedy niekiedy kawałeczek, co na chwilę sprawiało mi ulgę w głodowych mękach.
Natomiast coraz dotkliwiej dręczyło mnie pragnienie. Doznawałem nieprzemożonej ochoty, by przełknąć łyk
wody morskiej. Ale wspomnienie strasznych następstw, jakie morska woda powoduje w podobnych wypadkach, wstrzymywało mnie
Dzień chylił się już ku zachodowi, kiedy w pewnej chwili dojrzałem na wschodzie, od lewej burty, żagiel jakiegoś statku. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, był to żagiel wielkiego okrętu, podążającego w
naszą stronę, ale oddalonego jeszcze o mniej więcej dwanaście do piętnastu mil. Żaden z moich towarzyszy nie zauważył go dotychczas. Nie mówiłem im o mojem odkryciu, obawiałem się bowiem łudzić ich próżną nadzieją, gdyby spostrzeżenie to okazało się tylko majakiem wyobraźni. Kiedy jednak statek się przybliżył, rozpoznałem wyraźnie, że kieruje się ku nam.
Nie zdołałem już dłużej zapanować nad sobą i pokazałem żagiel towarzyszom niedoli. Natychmiast zerwali się na równe nogi, wybuchnęli głośną, oszalałą radością, śmiali się i płakali, jak szaleńcy, tańczyli i tupali nogami, modlili się i przeklinali jednocześnie.
Zachowanie się ich i niemal pewna już nadzieja ocalenia podnieciła mnie do tego stopnia, że wziąłem również udział w ich wszystkich szaleństwach. Nie krępując już przejawów radości i wdzięczności dla pomyślnego losu, tarzałem się po pokładzie, klaskałem w dłonie, krzyczałem głośno i popełniałem wszelakie podobne niedorzeczności.
Aż wreszcie oprzytomniałem nagle i na nowo pogrążyłem się w smutku i rozpaczy. Zauważyłem mianowicie, że zbliżający się statek wykręcił się tyłem do nas i zaczął płynąć w odwrotnym kierunku, aniżeli pierwotnie podążał.
Trwało to dłuższy czas, zanim zdołałem przekonać o tem moich nieszczęśliwych towarzyszy, że i ta nadzieja rozpłynęła się w niwecz i że sytuacja nasza nie uległa wcale odmianie. Na wszystkie moje wywody odpowiedzieli tępemi spojrzeniami i gestami, które dowodziły, że uważają moje słowa tylko za okrutny żart. Zwłaszcza zachowanie się Augusta przejęło mnie boleścią do głębi duszy. Mimo wszystko, co mówiłem i czyniłem, August upierał się przy tem, że statek zbliża się ku nam z wielką szybkością i począł się przygotowywać, by przejść na jego pokład. Pokazał mi kilka morskich roślin, widocznych w pobliżu brygu i dowodził, że jest to łódź ratunkowa, wysłana przez statek. Chciał wskoczyć w fale morza, kiedy zaś przemocą przeszkodziłem temu, począł krzyczeć i jęczeć tonem, rozdzierającym serce.
Nakoniec uspokoiliśmy go nieco. Wpatrywaliśmy się teraz wszyscy w oddalający się statek. Niebo zachmurzyło się, lekka bryza zmarszczyła fale morza. Niebawem okręt zniknął nam z przed oczu.
Kiedy już wszelki ślad zaginął, Parker zwrócił się ku mnie nagłym ruchem. Wyraz jego oblicza przejął mnie grozą. W rysach jego twarzy malował się kamienny spokój i decyzja, jakich nie zauważyłem w nim dotychczas. Zanim jeszcze otworzył usta, serce podszepnęło mi już to, co powie.
Krótkiemi, twardemi słowami oświadczył, że jeden z nas musi się poświęcić dla ocalenia innych.
Już od niejakiego czasu zastanawiałem się nad tem, że któryś z moich towarzyszy mógłby zaproponować ten ostateczny, straszliwy środek ratunku. W tajemnicy powziąłem niezłomne postanowienie, że raczej narażę się na śmierć w każdej innej formie i w każdej innej sytuacji, aniżelibym szukał ocalenia w taki sposób. Nawet głód, udręczający mnie teraz straszliwie, nie zdołał zachwiać w najmniejszej mierze tego postanowienia.
Ani Peters ani August nie pojęli, jak się zdawało, znaczenia propozycji.
Odwiodłem Parkera na bok, modląc się w duchu do Boga, by pozwolił mi odwieść go od tego straszliwego zamiaru. Rozmawiałem przez dłuższą chwilę z Parkerem, zaklinałem go na wszystko, co jest świętem dla niego, przekonywałem go wszelkiemi argumentami, jakie nasuwała mi trwoga, zgroza i obrzydzenie, aby zaniechał swego planu i nie wspominał o nim jeszcze raz naszym dwom innym towarzyszom.
Słuchał z uwagą wszystkiego, co mówiłem, nie przeciwstawiał się wytaczanym przeze mnie argumentom i już miałem nadzieję, że zdołałem go przekonać. Kiedy jednak skończyłem mówić, oświadczył, że wszystkie moje słowa są szczerą prawdą, ponieważ i on sam także nie wątpi, że środek ratunku, jaki proponuje, jest najohydniejszym, do jakiego myśląca jednostka może wogóle uciec się kiedykolwiek. Ale, niestety, wycierpiał już tyle, że ludzka natura więcej znieść nie zdoła. Byłoby przecież niedorzecznością, abyśmy ginęli wszyscy, skoro istnieje możliwość, a nawet wielkie prawdopodobieństwo, że, dzięki śmierci jednego jedynego z pośród nas, pozostali zdołają się ocalić. Prosił mnie, abym oszczędził sobie trudu odwodzenia go od tego
zamiaru. Już dawniej rozważył dokładnie tę sprawę, zanim jeszcze dostrzegliśmy ów okręt; jedynie pojawienie się rokującego ocalenie żagla na widnokręgu zapobiegło postawieniu tej propozycji już we wcześniejszym okresie.
Skoro pojąłem, że w żaden sposób nie zdołam go odwieść od zamiaru, począłem go błagać, by przynajmniej odłożył wykonanie do następnego dnia. Wszak może się zdarzyć, że do tej chwili jakiś statek pośpieszy nam z pomocą. I znowu dokładałem wszelkich starań, znowu wysilałem się, szukając przekonywujących argumentów, by rozbudzić tę ostateczną iskrę nadziei, nadać jej pozory możliwości i dzięki temu zmiękczyć twardą naturę Parkera.
Odpowiedział mi, że powstrzymywał się ze swą propozycją aż do najostateczniejszego momentu, ale dłużej już żyć nie zdoła bez pokrzepienia organizmu pokarmem. Jutro będzie już za późno — w każdym razie za późno dla niego.
Doszedłszy do wniosku, że łagodne słowa zgoła nie wywierają na niego wrażenia, zmieniłem teraz ton
mowy. Oświadczyłem mu, że stosunkowo najmniej przecierpiałem z pośród wszystkich obecnych na rozbitym statku i że w obecnej chwili jestem znacznie
silniejszy, aniżeli on, czy August lub Peters, dzięki czemu, jeżeli zechcę, potrafię przemocą narzucić im swoją własną wolę. Zagroziłem mu, że jeżeli ośmieli się powtórzyć tamtym swoją krwawą, kanibalską propozycję, to bez wahania wrzucę go w fale morza.
W odpowiedzi na tę groźbę Parker chwycił mnie za gardło, wydobył nóż i usiłował mnie zarżnąć; jedynie wielkie osłabienie przeszkodziło mu, mimo zawziętości, urzeczywistnić ten zamiar. Ogarnęło mnie największe oburzenie. Pchnąłem go silnie ku krańcowi pokładu, zdecydowany stanowczo wyrzucić go za burtę.
Ocalał tylko dzięki wmieszaniu się Petersa, który podbiegł ku nam i rozdzielił nas, zapytując o przyczynę bójki. Parker powiedział mu wszystko, zanim zdołałem temu przeszkodzić.
Rezultat tego zwierzenia był znacznie straszniejszy, aniżeli przewidywałem.
Zarówno August jak i Peters, którzy, jak się zdaje, oddawna już żywili w tajemnicy tę samą straszliwą
myśl, wypowiedzianą teraz głośno przez Parkera, przytaknęli mu i zażądali, by zamiar niezwłocznie wprowadzić w czyn. Łudziłem się, że chociaż jeden z nich
zdobędzie się na tyle siły moralnej, by dopomóc mi w udaremnieniu tego ohydnego planu.
Ponieważ nadzieja ta zawiodła, nasuwało mi się w obecnej chwili tylko jedno zagadnienie. Należało pomyśleć o własnem bezpieczeństwie, ponieważ jakikolwiek opór z mojej strony — wobec ich obłąkańczej rozpaczy — mógł był doprowadzić jedynie do tego, że odmówiono by mi obrać dobrowolnie rolę w tragedji, która niebawem musiała się rozegrać.
Oznajmiłem zatem towarzyszom, że godzę się na ich propozycję i prosiłem jeno, by wcielenie jej w życie odroczyli na przeciąg godziny, póki mgła, otaczająca nas dokoła, nie rozprószy się nieco. Przekonywałem ich, że wówczas okręt, który niedawno dostrzegliśmy, może ukaże się znowu na widnokręgu. Nie bez dużego trudu udało mi się uzyskać tę zwłokę.
Jak przewidywałem, silna bryza rozpędziła mgły, zanim jeszcze przeminęła godzina. — Niestety, na
horyzoncie nie ukazywał się zbawczy żagiel.
Wobec tego zdecydowaliśmy się ciągnąć losy.
Z uczuciem największego obrzydzenia opisuję scenę, która teraz nastąpiła, scenę, która nigdy nie zblednie ani trochę w mej pamięci, której najdrobniejsze szczegóły wryły się na zawsze w mózg i której ponure wspomnienie zatruwało mi zawsze każdą chwilę dalszego życia. Niech mi będzie wolno przebiec ten epizod mojej opowieści z największym pośpiechem, na jaki pozwala tok wypadków, opisywanych przeze mnie.
Jedynym środkiem, jaki posiadaliśmy, by rozegrać tę straszliwą loterję, było kilka drewienek. Postanowiliśmy zgodnie, że ja będę je trzymać w ręku. Odszedłem zatem na przeciwległy koniec pokładu, podczas gdy towarzysze ustawili się rzędem, odwracając się tyłem do mnie.
W tej chwili, kiedy przygotowywałem drewienka do losowania, doznawałem najsroższego bólu. Tylko niesłychanie rzadko wydarzają się takie sytuacje, w których człowiekowi nie zależy już na tem, by zachować swe życie. Pragnienie życia potęguje się najczęściej w miarę tego, jak wzrasta nieprawdopodobieństwo uniknięcia śmierci.
Spełniając teraz w milczeniu to decydujące, okrutne dzieło, tak bardzo różne od dzikich niebezpieczeństw burzy i od powolnych, wciąż się potęgujących głodowych cierpień, uświadomiłem sobie, jak mało mam widoków, by ujść strasznej śmierci, — tej śmierci, która miała posłużyć najohydniejszemu celowi. Odwaga i energja, pozwalające mi dotychczas znosić wszystkie udręki, rozwiały się nagle bez śladu, niby pierze, pognane gwałtownem dmuchnięciem wiatru. Doznawałem wrażenia, że jestem pozbawionym wszelkiej pomocy, pożałowania godnym biedakiem.
Zrazu nie miałem dość siły, by połupać deskę na drzazgi i uporządkować drewienka; palce odmawiały mi posłuszeństwa, kolana chwiały się pode mną i uderzały o siebie.
Z szaloną szybkością przemykały mi przez mózg tysiące najniemożliwszych planów, któreby udaremniły tę loterję. Przemyśliwałem o tem, by paść do nog
towarzyszom i błagać ich o wyłączenie mnie z tej okrutnej gry; to znowu chciałem napaść na nich z nienacka, zabić któregoś z nich i w ten sposób osiągnąć to, że wówczas cała loterja stanie się zbyteczna, słowem, rozmyślałem nad wszystkiem, z wyjątkiem tego, co mi właśnie polecono uczynić.
Nagle głos Parkera przywiódł mnie zpowrotem do przytomności. Przynaglał mnie, bym jak najprędzej
wyzwolił ich z tej straszliwej niepewności, jaka wszystkim ciążyła.
Ale i wówczas jeszcze nie mogłem ułożyć drzazg, a natomiast obmyślałem jakiś podstęp, z pomocą którego zdołałbym podsunąć jednemu z towarzyszy najkrótsze drewienko do ręki. Umówiliśmy się bowiem, że ten, który wyciągnie najkrótszą drzazgę, poświęci
swe życie dla ocalenia innych.
Zanim ktoś potępi mnie za okrucieństwo i brak serca, niechaj pierwej wyobrazi sobie, jakby sam postąpił, gdyby znalazł się w podobnej sytuacji.
Wreszcie nie mogłem już dłużej zwlekać. Z kołaczącem rozpaczą sercem pobiegłem w stronę przedniego kasztelu, gdzie oczekiwali towarzysze niedoli.
Wysunąłem ku nim rękę, kryjącą drewienka.
Peters był pierwszym z rzędu. Wyciągnął drzazgę i ocalał — drzazga ta nie była najkrótsza, zobaczyłem to odrazu. Wskutek tego jednak zmalała moja nadzieja uratowania życia.
Skupiłem wszystkie siły i podałem losy Augustowi. I on wyciągnął niezwłocznie i on ocalał. Teraz moje
szanse życia czy śmierci wyrównały się.
W tej samej chwili obudziła się we mnie dzikość drapieżnego zwierzęcia: odczuwałem wściekłą, piekielną nienawiść ku bliźniemu, ku biednemu Parkerowi. Ale uczucie to nie trwało długo.
Wstrząsając się konwulsyjnym dreszczem, zamknąwszy oczy, wyciągnąłem ku niemu rękę, kryjącą jeszcze dwa pozostałe drewienka.
Trwało to zgórą pięć minut, zanim zdecydował się wziąć jedną z drzazg. Podczas tego dręczącego oczekiwania ani raz nie otwarłem oczu.
Wreszcie poczułem, że jedno z obu drewienek zostało szybko wyjęte z mojej ręki. Los zatem rozstrzygnął, a jednak nie wiedziałem jeszcze, czy na moją korzyść, czy przeciwko mnie.
Nikt nie mówił ani słowa, ja zaś nie odważałem się obejrzeć drzazgi, która pozostała w zaciśniętej dłoni.
Wreszcie Peters chwycił mnie za ramię i dopiero wtedy szybko otwarłem oczy.
Spojrzenie na twarz Parkera uświadomiło mnie, że to ja ocalałem, a jego dosięgnął wyrok śmierci. Wzruszenie zaparło mi dech w piersi, upadłem nieprzytomny na pokład.
Ocknąłem się jeszcze na czas z omdlenia, by zobaczyć zakończenie tragedji i oglądać własnemi oczyma śmierć człowieka, który spowodował straszny dramat, a teraz stał się jego ofiarą.
Parker nie stawiał najmniejszego oporu i gdy Peters zadał mu śmiertelny cios w plecy, runął nieżywy na ziemię.
Nie chcę opisywać okropnej uczty, która nastąpiła potem. Słowa nie zawierają dość treści, by wyrazić jej
niesłychaną ohydę.
Wystarczy, jeżeli powiem, że, ugasiwszy krwią ofiary dręczące nas pragnienie, postanowiliśmy odciąć ręce,
nogi i głowę i razem z wnętrznościami wrzucić je w fale morza. Resztę ciała, kawałek po kawałku, jedliśmy w ciągu czterech dni, które na zawsze wyryły się ohydnem wspomnieniem w mojej pamięci, dnia siedemnastego, osiemnastego, dziewiętnastego i dwudziestego lipca.
Dnia dziewiętnastego spadł ulewny deszcz, trwający około piętnastu do dwudziestu minut. Postanowiliśmy nałapać trochę wody na rozpostarte płótno żaglowe. Coprawda, zdobyliśmy nie więcej, niż pół galona, ale i ten skromny zapas przywrócił nam poniekąd
energję i napełnił nas nową otuchą.
Dnia dwudziestego pierwszego poczęliśmy znowu najdotkliwiej odczuwać braki. Niebo było pogodne, temperatura gorąca, z północy ku zachodowi przeciągały chwilami mgły i lekkie bryzy.
Dnia dwudziestego drugiego, kiedy wszyscy trzej, oparci wzajemnie o siebie, siedzieliśmy w milczeniu, rozmyślając nad naszą pożałowania godną sytuacją, błysnęła mi nagle w mózgu myśl, która wydała się jasnym promieniem nadziei.
Przypomniałem sobie mianowicie, że Peters, po ścięciu przedniego masztu, dał mi siekierę, prosząc o schowanie jej w bezpiecznem miejscu. Siekierę tę, może na pięć minut wcześniej, zanim bryg położył się na bok i napełnił wodą, zaniosłem do przedniego kasztelu i ukryłem pod materacem na łóżku obok lewej burty. Gdyby udało się odnaleźć tę siekierę, moglibyśmy przebić pokład ponad śpiżarnią i tamtędy dotrzeć do zapasów żywności.
Skoro zawiadomiłem towarzyszy o moim pomyśle, wydali cichy okrzyk radości i pośpieszyli za mną do przedniego kasztelu. Trudności, jakie nastręczała ta wyprawa, były jednakże nieporównanie większe, aniżeli podczas nurkowania w otworze, wiodącym do kajut, ponieważ tutaj luka była znacznie węższa. Nie zniechęciło mnie to jednak do próby i skoro tylko przymocowano mi linę naokoło ciała, wpełzłem najpierw nogami w otwór, potem dałem nurka, macając, dotarłem możliwie najszybciej do koi i szczęśliwie wyniosłem siekierę na pokład.
Towarzysze powitali mnie okrzykiem triumfu, a łatwość, z jaką zdobyłem siekierę, wydawała się nam
wszystkim dobrym prognostykiem ostatecznego ocalenia.
Z całą energją, ożywieni nową nadzieją, poczęliśmy teraz rąbać pokład; naprzemian to Peters to ja chwytałem siekierę w ręce. August nie mógł nam pomagać, ponieważ jeszcze ciągle nie władał zranionem ramieniem.
Byliśmy tak bardzo osłabieni, że ledwie stalismy na nogach bez oparcia, to też pracowaliśmy z ciągłemi przerwami, rąbiąc zaledwie przez minutę lub dwie za każdym razem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dużo jeszcze godzin upłynie, zanim zdołamy skończyc nasze dzieło, to znaczy, zanim otwór będzie dostatecznie wielki, by przedostać się przez niego do wnętrza śpiżarni. Świadomość ta nie zniechęcała nas bynajmniej. Pracowaliśmy przez całą noc przy świetle księżyca, a kiedy wreszcie brzask poranku pojawił się na niebie,
dnia dwudziestego trzeciego, praca była ukończona, wejście do śpiżarni otwarte.
Peters ofiarował się zejść do wnętrza. Po dokonaniu zwykłych przygotowań, zabezpieczających nurka, zanurzył się pod wodę i powrócił niebawem, przynosząc niewielki dzban, jak się okazało ku naszej największej radości, napełniony oliwkami. Podzieliliśmy je uczciwie pomiędzy siebie i pożarliśmy je łapczywie.
Potem Peters zapuścił się powtórnie w głąb śpiżarni. Tym razem łup przewyższył nasze najśmielsze
oczekiwania; — Peters przyniósł ogromną szynkę i flaszkę madery. Wypiliśmy tylko maleńki łyk wina, albowiem pamiętaliśmy jeszcze aż nazbyt dobrze z własnego doświadczenia straszne następstwa dawniejszego braku wstrzemięźliwości.
Szynka uległa zepsuciu wskutek zetknięcia się z morską wodą, zaledwie jakieś dwa funty przy kości nadawały się do spożycia; tę jadalną część podzieliliśmy między siebie. Peters i August nie potrafili zapanować nad żarłocznością i zjedli odrazu całą porcję, jaka przypadła im w udziale. Ja natomiast byłem przezorniejszy i spożyłem tylko mały kęs, ponieważ obawiałem się, że słone mięso spotęguje pragnienie.
Potem wypoczęliśmy przez krótką chwilę po pracy, która w stosunku do naszych sił była tak bardzo ciężka.
Około południa, czując się nieco pokrzepionymi i wzmocnionymi na siłach, ponowiliśmy usiłowania dotarcia do zapasów żywności. Nurkowaliśmy naprzemian, to Peters, to ja, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem.
Gdy słońce skłaniało się ku zachodowi, wydobyliśmy już na pokład cztery nowe dzbany z oliwkami, jeszcze jedną szynkę, gąsior, zawierający mniej więcej trzy galony znakomitej madery i — co nas najbardziej ucieszyło — małego żółwia gallipagos. Kilka tych zwierząt zakupił kapitan Barnard już w chwili, kiedy „Grampus“ wypływał z portu, od załogi skunera, który powracał właśnie z polowania na morskie zwierzęta na wodach Oceanu Spokojnego. Żółwie są bowiem znakomitym środkiem żywności; nie ulega wątpliwości, że ocaliły one życie tysiącom żeglarzy, zajętym połowem wielorybów, lub wędrujących po obszarach Pacyfiku.
Zwierzę, które wydobyliśmy ze śpiżarni, nie było nazbyt duże i ważyło mniej więcej sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu funtów. Była to samica, ogromnie tłusta. W jej worku żołądkowym znaleźliśmy przeszło ćwierć galona czystej, słodkiej wody. Był to skarb wprost bezcenny, to też wszyscy padliśmy na kolana i gorąco dziękowaliśmy Bogu za okazaną nam pomoc.
Wydobycie wody kosztowało nas wiele trudu, ponieważ zwierzę było niezwykle silne i stawiało zacięty
opór. Ale, połączywszy wysiłki, osiągnęliśmy cel; nawet August, mimo zranionego ramienia, dopomagał w tej pracy.
Zebraną wodę przelaliśmy ostrożnie i troskliwie do dzbana, który, jak przypominam, wyłowiliśmy w
swoim czasie z kajuty. Dokonawszy tego, oderwaliśmy od butelki szyjkę, która, zatkana korkiem, zmieniła się w rodzaj kubka, mogącego pomieścić niespełna kwaterkę płynu. Każdy z nas wypił jeden kubek, postanowiliśmy zadawalniać się tą normą na dzień, póki zapas starczy.
Ponieważ w ciągu ostatnich dwóch czy trzech dni było bardzo gorąco, więc koce, jakie wyłowiliśmy z kajuty, wyschły zupełnie, Dzięki temu najbliższą noc przepędziliśmy stosunkowo znośnie. Przedtem pożywiliśmy się szynką i oliwkami, oraz wypiliśmy po kubku wina.
Zachodziła jednak obawa, że gdyby w nocy zerwał się silniejszy wicher, moglibyśmy utracić coś z naszych zapasów. Wobec tego przymocowaliśmy je możliwie najsilniej linami do trzona kołowrota kotwicznego. Ponieważ pragnęliśmy jak najdłużej zachować żółwia w żywym stanie, przewróciliśmy go na grzbiet i skrępowaliśmy go zgóry sznurami.
24-y lipca. Rankiem obudziliśmy się pokrzepieni na duchu i na ciele. Wprawdzie sytuacja, w jakiej
się znajdowaliśmy, była jeszcze ciągle niezmiernie groźna: nie znaliśmy całkiem miejsca naszego pobytu, a zapewne ogromna odległość dzieliła nas jeszcze od lądu, byliśmy pozbawieni wody do picia, żeglowaliśmy, zdani na łaskę każdego powiewu wiatru i każdej fali, na najsmutniejszym rozbitku, jaki kiedykolwiek istniał na świecie. Ale po tych bezgranicznie straszliwych niedolach i niebezpieczeństwach, z których Opatrzność tak niespodzianie nas ocaliła, nawet ta obecna nasza
sytuacja wydawała się nam, bądź co bądź, złem, które można przecierpieć. Tak bardzo względne są pojęcia cierpienia i radości.
Niebawem po wschodzie słońca ponowiliśmy usiłowania wydobycia ze śpiżarni nowych zapasów żywności. Ponieważ jednak wkrótce potem zaczął padać ulewny deszcz, poniechaliśmy tę pracę, a zajęliśmy się chwytaniem wody deszczowej z pomocą płachty, która już
poprzednio służyła nam do tego celu. Rozpostarliśmy płachtę, a w środku jej położyliśmy kawałek żelaza, którym posługiwaliśmy się jako balastem przy nurkowaniu wewnątrz zalanego statku. W ten sposób utworzyło się zagłębienie, w którem zbierała się woda, przeciekając następnie przez płachtę do podstawionego dzbana.
Dzbanek był prawie pełny, gdy nagłe uderzenie wichru z północnej strony zmusiło nas do porzucenia tej pracy; pokład chybotał się tak gwałtownie, że nie mogliśmy ustać na nogach. Posunęliśmy się ku przodowi, przywiązaliśmy się — jak kilkakrotnie przedtem — do trzona kotwicznego kołowrota i oczekiwaliśmy dalszego przebiegu wypadków. Byliśmy bardziej spokojni, niżby wydawało się to możliwe w podobnych okolicznościach; sami wprost dziwiliśmy się temu.
Około południa wicher wzmógł się jeszcze na siłe, a pod wieczór wybuchnęła burza, spiętrzająca dziko fale morza. Ponieważ dawniejsze doświadczenie nauczyło nas, w jaki sposób najlepiej przywiązywać się bez narażenia się na znaczniejsze uszkodzenia ciała, przepędziliśmy noc względnie zabezpieczeni. Mimo to jednak, co chwila, budził się strach, by gwałtowne bałwany, moczące nas bez przerwy, niemal do nitki, nie zniosły nas z pokładu. Na szczęście, dzięki ciepłej pogodzie, temperatura wody była niemal przyjemna.
25-y lipca. Dzisiaj rano burza ucichła. Powiewał tylko lekki wiatr, a wzburzona powierzchnia morza
również wygładzała się powoli. Ku niezmiernej rozpaczy stwierdziliśmy, że fale porwały z pokładu dwa naczynia z oliwkami i całą szynkę, chociaż przytwierdziliśmy je mocno, z całą przezornością. Postanowiliśmy nie zabijać jeszcze żółwia, a natomiast zadowolnić się śniadaniem, złożonem z paru oliwek i kubka wody nawpół zmieszanej z winem. Ten lekko podniecający napój bardzo nas pokrzepił i wzmocnił nasze siły.
Morze było jeszcze ciągle nazbyt ruchliwe, co uniemożliwiało nam przedsięwzięcie dalszych poszukiwań w śpiżarni. Rozmaite przedmioty, które jednak w obecnej sytuacji były dla nas bezużyteczne, pływały w otworze, a fale porywały je w morze.
W ciągu dnia zauważyliśmy, że kadłub okrętu kładzie się coraz bardziej na bok; wreszcie nie mogliśmy
już ustać prosto na nogach, nie posiłkując się jakąś podporą. Spędziliśmy zatem smutnie dzień, w bardzo niewygodnej pozycji. W południe słońce świeciło niemal wprost nad naszemi głowami; trudno było powątpiewać, że wiejące prawie bez przerwy wichry z północy i z północno-zachodu zapędziły nas w pobliże równika.
Pod wieczór ujrzeliśmy kilka rekinów. Niemało zaniepokoiła nas żarłoczność, z jaką rzucał się ku nam
największy pośród nich. W pewnej chwili fala zanurzyła pokład dość głęboko pod wodę, a potwór przepłynął niemal tuż nad nami. Mniej więcej nad otworem,
wiodącym do kajut, zatrzymał się przez parę sekund, przyczem uderzył dość silnie ogonem Petersa. Wreszcie nowa większa fala cofnęła rekina na dalszą odległość. Gdyby pogoda bardziej sprzyjała, moglibyśmy złowić go bez trudności.
26-y lipca. Rano wiatr ucichł zupełnie, a morze uspokoiło się także. Wobec tego zdecydowaliśmy się
podjąć na nowo poszukiwania w śpiżarni. Pracowaliśmy bardzo ciężko przez cały dzień. Wreszcie jednak doszliśmy do przekonania, że z tego źródła nie zdołamy już wydobyć więcej korzyści. Ścianki, rozdzielające kajuty, runęły podczas nocy, a cała zawartość śpiżarni, wszystkie zapasy żywności rozproszyły się gdzieś wewnątrz kołyszącego się statku. Odkrycie to, jak łatwo pojąć, przejęło nas wielką rozpaczą.
27-y lipca. Morze jest znowu prawie całkiem gładkie, lekki wiatr powiewa z północy i z zachodu. W południe słońce prażyło bardzo mocno, skorzystaliśmy z tego i rozwiesiliśmy nasze ubrania, by je wysuszyć. Pokrzepiliśmy się także kąpielą w morzu, musielismy jednak zachowywać wielką przezorność, ponieważ w ciągu dnia kilkakrotnie rekiny uwijały się w pobliżu statku.
28-y lipca. Ciągle jeszcze piękna pogoda. Bryg przechylił się tak bardzo na bok, że ogarnęła nas obawa, by nie przewrócił się dnem do góry. Aby się ubezpieczyć na wszelki wypadek, przywiązaliśmy żółwia, dzban z wodą do picia i oba naczynia z oliwkami po
nawietrznej stronie, nazewnątrz tułowia statku. Morze w ciągu całego dnia było gładkie i spokojne.
29-y lipca. Pogoda bez zmiany. Na zranionem ramieniu Augusta pojawiły się symptomy, wskazujące, że ramię uległo gangrenie. August uskarżał się na wielkie osłabienie i na dręczące go pragnienie, poza tem jednak, jak się zdaje, nie doznawał bólu. Niewiele
mogliśmy uczynić, by przyjść mu z pomocą. Natarliśmy jedynie jego rany odrobiną oliwy, wyciśniętej z oliwek. To jednak nie przyniosło mu ulgi. O ile to było w naszej mocy, zapewniliśmy mu wszystkie wygody i powiększyliśmy trzykrotnie wydzielaną mu porcję wody do picia.
30-y lipca. Niezmiernie upalny, bezwietrzny dzień.
Olbrzymi rekin płynął przez całe przedpołudnie w ślad za szczątkami naszego rozbitego statku. Kilkakrotnie próbowaliśmy złowić go na pętlę, ale nadaremnie.
Stan zdrowia Augusta pogarsza się. Zarówno wskutek braku odpowiedniego pożywienia, jak i wskutek
rany osłabienie wzrasta.
Dzisiaj wieczorem zjedliśmy ostatnie oliwki. Woda w dzbanie tak się popsuła, że bez przymieszki wina wogóle nie można jej przełknąć. Wobec tego zapadło postanowienie, że jutro rano zabijemy żółwia.
31-y lipca. Po nocy, którą spędziliśmy wśród ciągłego lęku i wielkiego znużenia, ponieważ przechylenie się statku było coraz groźniejsze, zabraliśmy się do zabicia i poćwiartowania żółwia. Był on znacznie mniejszy, aniżeli się to poprzednio z pozorów wydawało; — nadające się do jedzenia mięso ważyło nie więcej, niż dziesięć funtów. Zamierzając zachować część mięsa możliwie najdłużej, pokrajaliśmy je na
drobniutkie kawałki, napełniliśmy niemi trzy puste naczynia z oliwek i flaszkę z wina (opróżnioną już całkiem), zalewając mięso resztkami oliwy. W ten
sposób odłożyliśmy na zapas około trzech funtów i poprzysięgliśmy sobie, że nie naruszymy ich wcześniej, póki nie wyczerpiemy ostatnich posiadanych zapasów. Potem postanowiliśmy ograniczyć codzienne kąski do czterech uncji dziennie, tak by cały zapas mięsa mógł nam starczyć na trzynaście dni.
O zmierzchu spadł ulewny deszcz wśród burzy z błyskawicami i piorunami. Trwał on jednak tak krótko, że nie zdołaliśmy zebrać ponad pół kwaterki wody. Przeznaczyliśmy tę wodę dla Augusta, którego stan ciągle się pogarszał. Wypił ją wprost z płachty, którą trzymaliśmy nad nim w ten sposób, że krople kapały mu do ust. Nie posiadaliśmy bowiem żadnego próżnego
naczynia.
Napój nie przyniósł choremu wcale ulgi, jak się wydawało. Zranione ramię jest zupełnie czarne od przegubu do łopatki; nogi skostniałe i zimne jak lód. Oczekiwaliśmy, że umrze lada chwila. Wychudł straszliwie. Kiedy wypływaliśmy z Nantucket, ważył, jak sobie przypominam, sto dwadzieścia siedem funtów, obecnie nie waży więcej niż czterdzieści, co najwięcej pięćdziesiąt funtów. Oczy utonęły w oczodołach i są
ledwie widoczne, skóra na policzkach obwisła i zwiotczała. Chory z największym trudem tylko żuje kawalątka mięsa, a nawet płyny przełyka z wysiłkiem.
1-y sierpnia. Pogoda jest w dalszym ciągu piękna, słońce przypieka bardzo mocno. Znosiliśmy niewymowne cierpienia wskutek pragnienia, albowiem woda w dzbanie uległa już całkowicie zepsuciu i roi się robactwem. Mimo wszystko przełknęliśmy parę kropli wody, zmieszanej z winem, co jednak nie zaspokoiło bynajmniej pragnienia. Nieco ulgi przyniosła nam kąpiel w morzu, aczkolwiek mogliśmy zanurzać się w wodzie tylko w dłuższych odstępach czasu i z wielką ostrożnością, ponieważ rekiny kręcą się ustawicznie w pobliżu statku.
Teraz jasno już zdajemy sobie sprawę, że Augusta nie da się uratować i że niewątpliwie umrze. Nie mogliśmy też ani odrobinę złagodzić jego cierpień, chociaż było widoczne, że cierpi strasznie.
Około południa August wyzionął ducha, wstrząsany gwałtownemi konwulsjami. Już od wielu godzin nie
przemówił ani słowa. Śmierć jego obudziła w nas najczarniejsze przeczucia na przyszłość i przygnębiła nas do tego stopnia, że przez cały dzień siedzieliśmy przy jego zwłokach, pogrążeni w najgłębszem milczeniu.
Dopiero gdy noc zapadła, zbudziliśmy w sobie nieco energji, by podnieść zwłoki i wyrzucić za burtę. Trup rozkładał się z przerażającą szybkością. Gdy Peters usiłował go podnieść w górę, cała jedna noga oderwała się i pozostała w jego ręku. Gdy rozkładająca się masa zsunęła się wzdłuż ściany statku w morze, dostrzegliśmy przy fosforycznym blasku, jakim migotała zgnilizna, siedem czy osiem rekinów, rzucających się na łup. Zęby ich, któremi rozszarpywały ciało, zgrzytały niesamowicie głośno, tak że szczęk ten można było zdaleka dosłyszeć. A ten straszliwy odgłos przeniknął nas dreszczem przerażenia.
2-i sierpnia. Pogoda bez zmiany; upiorna cisza i duszący żar. Gdy przebudziliśmy się rano, odczuwaliśmy pożałowania godne przygnębienie i całkowite fizyczne wyczerpanie. Woda w dzbanie zmieniła się w gęstą, zamuloną masę, ohydną mieszaninę robactwa i szlamu. Wylaliśmy tę wstrętną ciecz, oczyściliśmy porządnie dzban wodą morską i złożyliśmy w nim resztki żółwiowego mięsa.
Pragnienie dręczyło nas wprost nieznośnie. Nadaremnie próbowaliśmy ugasić je winem; trunek oszołomił nas tylko. Wobec tego usiłowaliśmy złagodzić nasze cierpienie, pijąc mieszaninę wina z wodą morską, ale ten napój wywołał niezwłocznie tak przykre następstwa, że nie odważyliśmy się już ponowić próby.
W ciągu całego dnia oczekiwaliśmy z utęsknieniem chwili, kiedy moglibyśmy się wykąpać. Niestety — nadaremnie. Statek nasz był dosłownie oblężony ze wszystkich stron przez rekiny. Były to zapewne tesame potwory, które poprzedniego wieczora rozszarpały
zwłoki naszego biednego towarzysza, a teraz wyczekiwały każdej chwili na nową podobną ucztę. Widok ten budził w nas gorzki ból i niepokojące przeczucia.
Kąpiel, jakiej zażywaliśmy niejednokrotnie przedtem, sprawiała nam tak niewysłowioną przyjemność i przynosiła tyle ulgi, że myśl wyrzeczenia się tej drobnej pociechy, rabowanej nam tak brutalnie przez los, wydawała się wprost nie do zniesienia. Przecież i tak groziło nam bez przerwy niebezpieczeństwo. Lekkie
zakołysanie się rozbitego statku mogło oddać nas na pastwę żarłocznym rybom. Ani nasze krzyki, ani nasze poruszenia nie odstraszały ich zupełnie, jak się wydawało. Zwłaszcza jeden z największych rekinów, którego Peters dosięgnął ciosem siekiery, zadając mu poważną ranę, nie odstępował nas ani na chwilę, lecz ciągle podążał naszym śladem.
Na widnokręgu pojawiła się chmura. Ale zawiodła nasze oczekiwania, przepłynęła po niebie, bez kropli deszczu. Trudno wprost wyobrazić sobie, jak straszne męki znosiliśmy skutkiem dręczącego nas pragnienia; to nieustające cierpienie i obawa przed rekinami nie pozwoliły nam zmrużyć oka ani na chwilę w ciągu całej nocy.
3-i sierpnia. Ciągle jeszcze nic nie rokuje polepszenia sytuacji. Bryg przechyla się coraz bardziej i bardziej, tak że nie możemy już utrzymać się na pokładzie w stojącej pozycji. Zajęliśmy się zabezpieczeniem w miarę możności resztek wina i żółwiowego mięsa, obawialiśmy się bowiem, że moglibyśmy je postradać, gdyby statek przewrócił się dnem do góry. Wbiliśmy zatem dwa mocne gwoździe w kadłub statku w pobliżu dzióba i przymocowaliśmy do nich prowjant w nadziei, że będzie tam lepiej ochroniony przed grożącem niebezpieczeństwem, aniżeli w miejscu, gdzie umieściliśmy go poprzednio.
Straszne pragnienie dręczy nas ustawicznie. Nie mieliśmy możności wykąpać się, ponieważ rekiny nie opuszczają nas ani na chwilę. Nikt z nas nie może zasnąć.
4-y sierpnia. Tuż przed świtem zauważyliśmy, że statek odwraca się całkiem kilem do góry. Musieliśmy zachowywać wszelkie środki ostrożności, by ruch ten nie zmiótł nas z pokładu. Zrazu obrót dokonywał się powoli i stopniowo, tak że bez trudu mogliśmy wdrapywać się ku górze, zwłaszcza dzięki temu, że końce lin, któremi przymocowaliśmy do gwoździ nasze zapasy, zwisały swobodnie i dawały nam punkt oparcia. Ale nie potrafiliśmy dokładnie obliczyć szybkości wznoszenia się. W pewnej chwili statek poruszył się tak gwałtownie, że, zanim zdołaliśmy nadążyć temu obrotowi, rzut odśrodkowy cisnął nas z ogromną siłą w fale morza. Zanurzyliśmy się na parę sążni w głąb wody; kil wznosił się wprost ponad naszemi głowami.
Kiedy wpadałem w wodę, wypuściłem z rąk linę, która dotychczas była dla mnie podporą. Statek nakrył mnie całkowicie, a ponieważ siły moje były zupełnie wyczerpane, więc nie czyniłem już prawie usiłowań, by ocalić życie i z rezygnacją poddałem się zrządzeniom losu.
Nie wziąłem jednakże w rachubę naturalnego odporu wodnego wiru, który został wywołany odwróceniem się statku. Potężny ten malstrom poderwał mnie do góry z większą szybkością, aniżeli wpadłem w wodę. Gdy wynurzyłem się znowu na powierzchnię fal, znajdowałem się mniej więcej w odległości dwudziestu łokci od rozbitego statku. Bryg leżał na fali do góry kilem, kołysał się gwałtownie w tę i tamtą stronę, morze naokół burzyło się wysokiemi falami i gwałtownemi wirami. Peters zniknął bez śladu. W odległości paru kroków ode mnie pływała beczułka z olejem; kilka innych przedmiotów, wyrzuconych ze statku, rozproszonych dokoła, kołysało się na wodzie.
Największym strachem przejmowała mnie myśl o rekinach, wiedziałem bowiem, że krążą w pobliżu. Aby, w miarę możności, zabezpieczyć się przed ich atakiem, uderzałem z całych sił w wodę rękami i nogami, otaczając się w ten sposób gęstym zwałem pian. Jednocześnie starałem się podpłynąć ku kilowi statku.
Nie wątpię, że jedynie temu prymitywnemu środkowi ratunkowemu zawdzięczam ocalenie. Albowiem tuż przedtem, zanim bryg odwrocił się dnem do góry, morze roiło się poprostu temi potworami, a więc, wpadłszy do wody, musiałbym bezwarunkowo spotkać się z nimi. Dzięki memu szczęśliwemu pomysłowi i sprzyjającemu zbiegowi okoliczności, dotarłem bez szkody do okrętu. Byłem jednak tak wyczerpany gwałtownemi wysiłkami, że nie zdołałbym w żadnym wypadku wdrapać się na rozbite szczątki, gdyby nie to, że niespodziewanie Peters pośpieszył mi z pomocą. W tej krytycznej chwili ukazał się on znowu na widowni — wdrapał się bowiem na kil z przeciwnej strony statku — i rzucił mi linę, którą przytwierdziliśmy do gwoździa.
Zaledwie ocaleliśmy z tego niebezpieczeństwa, myśli nasze i uwaga zwróciły się ku innemu niebezpieczeństwu, niemniej straszliwemu. — Groziła nam śmierć głodowa. Wszystkie nasze zapasy żywności zostały porwane przez fale w chwili katastrofy; nie pomogła nic przezorność, z jaką staraliśmy się je zabezpieczyć. Nie widząc już możności utrzymania życia, popadliśmy w rozpacz, szlochaliśmy głośno, jak dzieci, żaden z nas nie pomyślał o tem, by pocieszyć towarzysza.
Można z pewnym wysiłkiem przezwyciężyć każdą słabość ducha, chociażby wydawało się to nieprawdopodobnem człowiekowi, który nie przeżył nigdy podobnej sytuacji. Ale nie należy zapominać, że nasze umysły były całkowicie rozstrojone wskutek długiej niedoli i wiszącej nad nami ustawicznie grozy, nie mogliśmy więc postępować tak, jak w chwilach jasnego, racjonalnego myślenia. Później w przyszłości znosiłem równie wielkie, a może i większe niebezpieczeństwa bardzo dzielnie i panując całkowicie nad
sytuacją, a Peters — jak się to okaże — okazywał filozoficzny stoicyzm, o jaki nie możnaby go posądzać, patrząc w tej chwili na jego dziecięcą wprost bezradność i niedołęstwo. Przyczyny takiego czy innego zachowania się należy szukać w duchowym nastroju danej chwili.
Dokładniejsze rozejrzenie się w sytuacji, przyniosło jednak nową otuchę. To, że bryg przewrócił się dnem
do góry i że w następstwie tego utraciliśmy resztkę wina i żółwiowego mięsa, nie pogorszyło właściwie naszego położenia, pomijając jedynie stratę płachty, z pomocą której chwytaliśmy wodę deszczową i dzbana, w którym ją przechowywaliśmy. Albowiem okazało się, że całe dno statku na dużej powierzchni jest pokryte grubą ławicą wielkich ostryg, mogących zapewnić nam znakomite, obfite i posilne pożywienie. Katastrofa więc z dwojakiego punktu widzenia przyniosła nam raczej korzyść, aniżeli szkodę: otwarła nam śpiżarnię zapasów żywności, które przy umiarkowanem używaniu mogły starczyć conajmniej na miesiąc, pozatem zaś, zmieniając pozycję szczątków rozbitego statku, zapewniła nam wygodniejsze poruszanie się i ogromnie
zmniejszyła grożące nam poprzednio z tego powodu niebezpieczeństwo.
Jednakże trudność zdobycia wody do picia tak nas zaślepiała, że nie docenialiśmy dobrodziejstwa zmiany
pozycji statku. Aby wyzyskać możliwie najlepiej jakąśkolwiek najbliższą ulewę, zdjęliśmy płócienne koszule, zamierzając posłużyć się niemi, niby płachtą. Oczywiście, trudno było przypuścić, że przy najbardziej sprzyjających warunkach zdołamy w ten sposob zebrać więcej, niż ósemkę miary na raz. Ale w ciągu całego dnia nie ukazała się na widnokręgu najmniejsza chmurka. Pragnienie dręczyło nas coraz dotkliwiej. W nocy Peters przespał godzinę czasu bardzo niespokojnym snem; mnie nieznośne cierpienie nie pozwoliło
ani na chwilę zmrużyć oczu.
5-y sierpnia. Dzisiaj rano powiał łagodny wiatr i pędził nas poprzez ławicę wodorostów, wśród których znaleźliśmy szczęśliwie małe kraby, mogące starczyć na kilka obfitych posiłków. Ponieważ skorupy krabów były jeszcze bardzo delikatne i soczyste, jedliśmy nasz łup bez obierania, przyczem stwierdziliśmy, że ten pokarm znacznie mniej podnieca pragnienie, aniżeli ostrygi.
Ponieważ nigdzie naokół nie było widać rekinów, odważyliśmy się wykąpać i spędziliśmy w wodzie cztery do pięciu godzin. W ciągu całego tego czasu pragnienie znacznie mniej nas udręczało. Pokrzepiwszy się w ten sposób, zdołaliśmy obaj zasnąć nieco, a noc ta minęła dla nas nieporównanie przyjemniej, aniżeli poprzedzająca.
6-ty sierpnia. Ten dzień uradował nas ulewnym długotrwałym deszczem, który padał od południa aż do
wieczora. Gorzkiemi łzami opłakiwaliśmy utratę dzbana i flaszy, albowiem, mimo że nasze środki pomocnicze były bardzo niewystarczające, zdołalibyśmy niewątpliwie przynajmniej jedno z tych naczyń, a może i obydwa, napełnić wodą po brzegi. Bądź co bądź ugasiliśmy jednak dręczące nas pragnienie, rozpościerając koszule na deszczu i wyciskając z nich wodę, po zupełnem przemoczeniu, wprost do ust. Niemal cały dzień poświęciliśmy temu.
7-my sierpnia. Tuż o brzasku dnia dostrzegliśmy obaj w tejże samej chwili na wschodzie żagiel, najwidoczniej kierujący się wprost ku nam.
Powitaliśmy to zjawisko długim, radosnym okrzykiem i zaczęliśmy niezwłocznie dawać wszelkie sygnały,
jakiemi moglibyśmy zwrócić na siebie uwagę. Powiewaliśmy w powietrzu naszemi koszulami, podskakiwaliśmy tak wysoko, jak pozwalał na to osłabiony stan naszych sił fizycznych, krzyczeliśmy z całego gardła, aczkolwiek statek był jeszcze oddalony od nas conajmniej o piętnaście mil.
Przybliżał się jednak coraz bardziej ku naszemu rozbitkowi; nie ulegało wątpliwości, że — jeżeli tylko
nie zmieni kursu — musi nas stanowczo zauważyć. Po upływie godziny, odkąd dostrzegliśmy go po raz pierwszy, mogliśmy już bez trudu rozróżnić ludzi na pokładzie.
Był to długi, niski skuner z omasztowaniem, przechylonem silnie ku tyłowi; jak się wydawało, posiadał
bardzo liczną załogę.
Przeżywaliśmy chwile śmiertelnej trwogi. Wprawdzie nie mogliśmy przypuścić, aby nas nie dostrzeżono, ale natomiast obawialiśmy się, by przepływający mimo statek nie pozostawił nas własnemu losowi. Byłby to niewątpliwie barbarzyński postępek, ale — aczkolwiek wydaje się to wprost nieprawdopodobne — fakta tego rodzaju wydarzają się na morzach w dość podobnych warunkach, przynosząc zakałę rodowi ludzkiemu[1].
Tym razem jednak, dzięki Bogu, ulitowano się nad nami. Zauważyliśmy nagle poruszenie na pokładzie nieznanego statku, na maszcie powiała angielska flaga, okręt, przestawiając odpowiednio żagle, skierował kurs wprost na nas.
W pół godziny później znajdowaliśmy się już ocaleni w kajucie skunera „Jane Guy“, który płynął z Liverpoolu pod wodzą kapitana Guy, aby polować na foki i prowadzić handel zamienny na morzach południowych i Oceanie Spokojnym.
Statek „Jane Guy“ był pięknym z wyglądu skunerem, o pojemności stu osiemdziesięciu ton. Miał kształt wydłużony, kabłąkowaty; nie widziałem
nigdy okrętu, któryby dorównywał mu szybkością i sprawnością ruchów podczas sprzyjającej pogody. Natomiast mniej posiadał zalet, jako statek, przeznaczony do podróży po burzliwych morzach, przedewszystkiem zaś jego zanurzenie w wodzie było nie odpowiednie celowi. Do tego szczególnego celu nadają się najlepiej duże statki, o proporcjonalnem zanurzeniu, a więc statki o pojemności od trzystu do trzystu pięćdziesięciu ton.
Okręt taki musi być doskonale wyposażony w odpowiednie urządzenia i wogóle pod każdym względem inaczej skonstruowany, aniżeli zwykłe statki, krążące po morzach południowych. Burty muszą być dostatecznie umocnione metalem i nieprzepuszczające wody, kotwice i liny powinny mieć możliwie największą wytrzymałość, czego nie przestrzega się na statkach innego rodzaju, a przedewszystkiem załoga musi być liczna i wystarczająca, a w tym wypadku, o którym mówię, powinna liczyć conajmniej pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu krzepkich marynarzy.
„Jane Guy“ posiadał załogę, złożoną z trzydziestu pięciu ludzi, coprawda, dzielnych i doświadczonych żeglarzy, ale statek nie był bynajmniej wyekwipowany w taki sposób, jakby wymagały trudności i niebezpieczeństwa, mogące mu grozić w drodze do celu. Braki te zwracały odrazu uwagę marynarza, obeznanego ze swem rzemiosłem.
Kapitan Guy był gentlemanem, nadzwyczaj dobrze wychowanym i doskonale znającym handlowe linje mórz południowych, gdzie przepędził przeważną część swego żywota. Jednakże jego energja była niewystarczająca, brakowało mu tego ducha przedsiębiorczości, który jest niezbędny w podobnych wypadkach. Był on częściowo właścicielem statku, którym dowodził i posiadał nieograniczone upoważnienie swych wspólników do krążenia po morzach południowych z ładunkiem, jakiby mógł najłatwiej zdobyć. Naładował więc na statek, jak zazwyczaj w takiej wyprawie, paciorki,
lusterka, krzesiwa, siekiery, toporki, piły, przysieki, dłuta, świdry, pilniki, raszple, młoty, gwoździe, noże, nożyczki, brzytwy, igły, nici, naczynia gliniane, tkaniny perkalowe, świecidełka i inne tym podobne towary.
Skuner wypłynął z Liverpoolu dnia dwudziestego lipca, dnia dwudziestego piątego tego miesiąca przeciął zwrotnik raka pod dwudziestym stopniem zachodniej długości i dnia dwudziestego dziewiątego przybił do Sal, jednej z wysp grupy Zielonego Przylądka, gdzie zaopatrzył się w sól i inne zapasy potrzebne do dalszej podróży. Dnia trzeciego sierpnia opuścił Zielony Przylądek i kierując się ku południowemu zachodowi, oraz wymijając w niewielkiej odległości wybrzeża Brazylji, przekroczył równik między południkami dwudziestego ósmego i trzydziestego stopnia zachodniej długości.
Jest to droga, którą zazwyczaj płyną statki, podążające z Europy do przylądka Dobrej Nadziei, albo też w drodze do Indyj Wschodnich. Kierując się tym szlakiem, unikają one ciszy morskiej oraz silnych przeciwnych prądów, jakie odczuwa się bardzo silnie w pobliżu wybrzeży Gwinei. Drogę tę uznano powszechnie za najkrótszy szlak, ponieważ nie brak tu nigdy zachodnich wiatrów, ułatwiających dotarcie do Przylądka.
Kapitan Guy zamierzał po raz pierwszy zarzucić kotwicę koło wysp Kerguelskich, — nie wiem, doprawdy, z jakiego powodu.
W owym dniu, kiedy zabrano nas rozbitków na pokład, statek znajdował się na wysokości Przylądka St. Roque, pod trzydziestym pierwszym stopniem zachodniej szerokości. Tak więc, obliczając w przybliżeniu, przepłynęliśmy, unoszeni falą i wichrem, nie mniej niż dwadzieścia pięć stopni z północy ku południowi.
Na pokładzie skunera „Jane Guy“ okazywano nam najserdeczniejszą życzliwość i współczucie, jakie zresztą
musiał budzić nasz pożałowania godny stan. W przeciągu czternastu dni, podczas których płynęliśmy ustawicznie w kierunku południowo-zachodnim, wyzyskując sprzyjający wiatr i ciesząc się najpiękniejszą pogodą, pokrzepiliśmy się zupełnie po przeżytem wyczerpaniu i strasznych męczarniach. Niebawem cała niedawna przeszłość wydawała się nam raczej tylko upiornym snem, z którego przebudziliśmy się szczęśliwie, aniżeli ponurem zdarzeniem, które wydarzyło się w rzeczywistości.
Niejednokrotnie później miałem sposobność zauważyć, że tego rodzaju niepamięć wynika zawsze wskutek nagłej przemiany radości w cierpienie, lub cierpienia w radość. — Siła i szybkość zapomnienia o przeszłości pozostają zawsze w stosunku do natężenia kontrastu.
W tym wypadku, o którym mówię, nie potrafiłem w całej pełni uzmysłowić sobie tej niedoli, jaką przecierpiałem w ciągu ostatnich dni na pokładzie naszego rozbitego statku. Człowiek przypomina sobie wówczas niezmiernie dokładnie wszystkie poszczególne przeżycia, nie może jednak odtworzyć w pamięci tych samych wrażeń i uczuć, jakie wywoływały w nim dane wypadki. I tylko z jednego jedynego wrażenia zdaję
sobie wyraźnie sprawę. Oto w ciągu całego czasu, kiedy rozgrywały się opisywane poprzednio szczegóły, zawsze byłem święcie przekonany, że większego cierpienia ludzka natura znieśćby już nie zdołała.
Podczas następnych paru tygodni odbywaliśmy dalszą podróż, nie przeżywając nic bardziej godnego uwagi. Kiedy niekiedy spotykaliśmy statki wielorybnicze, a jeszcze częściej czarne czyli prawdziwe wieloryby, nazywane tak dla odróżnienia od potfiszów.
Dnia szesnastego września, gdyśmy się znajdowali w sąsiedztwie przylądka Dobrej Nadziei, skuner, po raz pierwszy od wyjazdu z Liverpoolu, musiał wytrzymać natarcie dość gwałtownego wichru.
W tych okolicach, zwłaszcza na południe i na wschód od przylądka (nasza droga wiodła na zachód), żeglarze bardzo często walczą z północnym huraganem, który dmie tutaj z nieposkromioną wściekłością. Powoduje on zazwyczaj bardzo silne wzburzenie morskich fal, a także, co gorzej, nagłą zmianę kierunku wiatru, co następuje najczęściej w kulminacyjnym momencie
burzy. W pewnej chwili huragan sroży się z całą siłą od północy lub od północo-wschodu, w chwilę później z tej samej strony nastaje najzupełniejsza cisza, a burza wybucha nagle z nieposkromioną mocą po przeciwnej stronie, to znaczy, naprzykład, na południowym zachodzie. Objawem, zapowiadającym tę przemianę kierunku, jest nagłe wyjaśnienie się nieba w stronie, gdzie za chwilę rozszaleje burza, więc naprzykład w tym
wypadku na południowym zachodzie. Dzięki temu doświadczeni żeglarze są ostrzeżeni przed grożącem niebezpieczeństwem i mają czas poczynić potrzebne przygotowania.
Około godziny szóstej rano runął na nas nagle gwałtowny wicher, chociaż niebo bynajmniej nie zachmurzyło się przedtem. O godzinie ósmej siła huraganu znacznie wzrosła; statek zakołysał się na najbardziej spiętrzonych bałwanach, jakie widziałem kiedykolwiek.
Na statku przedsięwzięto wszystkie wskazane środki ostrożności. Jednakże już wówczas okazało się, że nasz skuner jest absolutnie nieprzystosowany do przepraw tego rodzaju. Między innemi więc spadał on
bardzo szybko z każdej spiętrzonej fali, a natomiast bardzo powoli dźwigał się w górę. Skutkiem tego wodne odmęty zatapiały nas wciąż nanowo.
Tuż przed samym zachodem słońca, horyzont od strony południowo-zachodniej począł się powoli przejaśniać. Oczekiwaliśmy na następujące chwile w żywem zaniepokojeniu; po upływie niedługiego czasu biedny nasz żagiel przedni przylgnął całkowicie do masztu. W dwie minuty później, mimo dokonanych przezornie manewrów, burza cisnęła nasz statek bokiem na fale, a olbrzymie masy spienionych wód przelały się poprzez nas. Na szczęście, przeskok wiatru trwał tylko krótką chwilę. Udało nam się więc przywrócić okręt do właściwego położenia, przyczem nie utraciliśmy ani kawałka drzewa z pokładu. Wzburzone morze dokuczało nam jeszcze przez parę godzin, ale wreszcie nad ranem uspokoiło się także. Statek nic nie ucierpiał, znajdował się w tym samym stanie, co przed burzą.
Kapitan Guy oświadczył głośno, że szczęście nam sprzyjało i że cudem niemal uniknęliśmy zagłady.
Dnia trzynastego października ujrzeliśmy na widnokręgu wyspę św. Edwarda pod 46° 35’ południowej szerokości i 37° 46’ wschodniej długości. W dwa dni później dotarliśmy w pobliże wyspy Possession, okrążyliśmy wyspę Crozet pod 42° 59’ południowej szerokości i 48° wschodniej długości, wreszcie dnia osiemnastego przypłynęliśmy do wyspy Kerguelen czyli Spustoszenia, położonej na południowo-indyjskim oceanie i zarzuciliśmy kotwicę w Christmas-Harbour na czterech sążniach głębokości.
Wyspa ta, czyli raczej ta grupa wysp, leży na południowy wschód od przylądka Dobrej Nadziei, w odległości mniejwięcej 800 mil morskich od niego. Odkrył ją w roku 1772 baron Kerguelen, francuski żeglarz, a uważając ją za część nieznanego, obszerniejszego lądu,
zdał w tym duchu sprawę swemu rządowi o dokonanem odkryciu. Wywołało to w swoim czasie znaczne zainteresowanie. W następnym roku rząd francuski wysłał tamże ponownie barona Kerguelena celem szczegółowego zbadania tego nowo odkrytego lądu. Przy tej okazji wyjaśniła się pomyłka, rzekomy ląd okazał się grupą wysp.
W roku 1777 wylądował na tejże samej grupie wysp kapitan Cook i nadał najgłówniejszej z nich nazwę wyspy Spustoszenia. Była to nazwa bardzo trafnie dobrana.
Jednakże w chwili, gdy żeglarz podpływa z dala ku wyspie, sprawia ona zgoła inne wrażenie, albowiem w czasie od września do marca pagórkowaty jej teren pokryty jest bardzo żywą zielenią. Złudny ten wygląd bogatej roślinności nadaje wyspie drobna roślinka, rosnąca tutaj w dużej obfitości, podobna poniekąd do tak zwanego łomikamienia. Tworzy ona duże płaty zieleni na pewnym gatunku mchu. Oprócz niej nie ma prawie na wyspie innej roślinności, jedynie w pobliżu portu znaleźć można trochę chudej trawy, mchów oraz niskie krzaczki, przypominające wyglądem przerośniętą kapustę, o smaku cierpkim i gorzkim.
Teren wyspy jest górzysty, a raczej pagórkowaty. Szczyty wzgórz pokrywa zawsze wieczny śnieg. Portów jest kilka, najdogodniejszym z nich jest port Christmas. Jest on pierwszym z brzegu, gdy się podpływa ku wyspie od strony przylądku Franciszka. Ma kształt niezwykle oryginalny, na jednym z jego
krańców wznosi się wysoka skała, wydrążona przez przyrodę w ten sposób, że tworzy arkadę.
Wejście do portu znajduje się pod 48° 40’ południowej szerokości, a 69° 6’ wschodniej długości. Po wpłynięciu do wnętrza, można bardzo dogodnie zarzucić kotwicę; położenie portu jest zaciszne i doskonale
osłonięte przed wschodniemi wiatrami. Nieco dalej na wschód znajduje się Wasp Bay, mała zatoczka, zamknięta prawie całkowicie otaczającym ją lądem, mająca głębokość czterech sążni i dno gliniaste i dość twarde, dzięki czemu można tutaj również bardzo korzystnie umocować statek na kotwicy. W tem schronieniu okręt może zupełnie bezpiecznie przebywać niemal przez ciąg całego roku. Po stronie zachodniej w pobliżu Wasp Bay płynie strumień słodkiej wody, do którego przystęp jest bardzo łatwy.
Na wyspie Kerguelen żyją cielęta morskie i foki różnego rodzaju a także słonie morskie. Wielka jest obfitość ptactwa. Pingwinów napotyka się tutaj aż cztery gatunki. Największym z nich jest pingwin królewski, nazywany tak z powodu swej wielkości i pysznego upierzenia. Górną część tułowia ma popielatą o liljowym odcieniu, dolną zupełnie białą, niepokalanej czystości. Głowa i nogi kruczo-czarne, połyskliwie
upierzone. Szczególną cechą upierzenia są dwa złociste pasy, które biegną od głowy aż do piersi. Dziób długi, różowy lub jaskrawo szkarłatny. Ptaki te kroczą powoli, majestatycznie, podnosząc wysoko łeb i opuszczając skrzydła nakształt ramion, oraz wciskając ogon niemal do równej linji z udami, co wszystko, razem wzięte, nadaje im pewne podobieństwo do ludzkiej figury, tak że zwłaszcza wieczorem o zmroku można się istotnie pomylić i sądzić, że to jakiś człowiek przechadza się poważnym krokiem po wybrzeżu. Królewskie pingwiny, jakie widywaliśmy w kraju Kerguelena, były znacznie większe aniżeli gęsi.
Z innych gatunków przebywają na wyspie pingwiny maccaroni, jackass i rookery. Są one znacznie mniejsze, niż królewskie, mniej pięknie upierzone, różnią się też i pod innym względem od królewskich.
Oprócz pingwinów można tu napotkać liczne inne ptaki, jak petrele, cyranki, kaczki, kury z Port Egmont, kruki morskie, kormorany, gołębie przylądkowe, jaskółki morskie, wielkie głuptaki i wreszcie albatrosy.
Wielki głuptak jest tak duży, jak albatros, a przytem mięsożerny. Często nazywają go również głuptakiem
łamikościem. Nie jest on bynajmniej płochliwy; mięso jego, należycie przyprawione, jest bardzo smaczne. Niekiedy lata zupełnie nisko ponad powierzchnią wody, przyczem sztywnie rozpościera skrzydła; sprawia to wrażenie, jakgdyby wcale nie posługiwał się skrzydłami, lecz jakgdyby ślizgał się po fali.
Albatros jest największym i najszybszym ptakiem mórz południowych. Należy on do gatunku wielkich mew i swój łup chwyta w locie; na lądzie przebywa tylko tyle czasu, ile wymaga wylęg i pielęgnowanie młodych. Między albatrosami i pingwinami trwa szczególna przyjaźń. Gniazda swoje budują one w bardzo podobny sposób i grupują je na tymsamym terenie, jakgdyby w myśl jakiejś wzajemnej umowy. Gniazdo albatrosa znajduje się zawsze w środku małego czworoboku, utworzonego z gniazd czterech pingwinów. Marynarze nazywają te grupy gniazd określeniem rookery.
O tych „rookery“ pisano już niejednokrotnie, ale ponieważ może nie wszyscy z moich czytelników znają te opisy i ponieważ niejednokrotnie jeszcze w ciągu mego opowiadania będę wspominał o pingwinach i albatrosach, korzystam ze sposobności, by powiedzieć parę słów o budowie gniazd i o trybie życia tych ptaków.
Kiedy nadchodzi okres wylęgania, ptaki łączą się w duże gromady i, jakby się mogło wydawać, przez kilka dni, prowadzą narady nad tem, co należy czynić. Potem przystępują do działania. Wybierają jakąś miejscowość równą i dość obszerną, wielkości mniej więcej
trzech lub czterech akrów, niezbyt odległą od morza. Dbają również o to, aby to miejsce było możliwie dobrze
ochronione przed wichrem i falami. Najchętniej wyszukują płaszczyznę, niezbyt pokrytą kamieniami.
Gdy już powezmą postanowienie, przystępują do pracy, jakby na podstawie wspólnej myśli i wspólnego
planu i z matematyczną niemal dokładnością wykreślają kwadrat lub inną jakąś geometryczną figurę, zależnie od układu terenu. Zajęta przestrzeń wystarcza dokładnie na pomieszczenie całego stada. Nigdy jednak nie obejmują zbyt obszernego terenu, jakgdyby w obawie, że mógłby się do nich przyplątać jakiś obcy włóczęga. Jeden bok zajętej przestrzeni, zazwyczaj równoległy z brzegiem morza, pozostaje jakby otwartą bramą, przez którą ptaki wchodzą i wychodzą.
Oznaczywszy w ten sposób granice swego osiedla, ptaki oczyszczają starannie wybrany plac, wynosząc w dziobach kamienie i gruzy poza obwód gniazd i układając je w pobliżu, dzięki czemu powstaje naokół z trzech stron niby mur, ogradzający ich siedzibę. Wzdłuż tego muru od wewnątrz urządzają jakby wspólną aleję do przechadzek, szerokości sześciu do ośmiu stóp, równą i wygładzoną łapami.
Następnie całą ogrodzoną przestrzeń dzielą na małe kwadraciki, zupełnie sobie równe. Poszczególne gniazda są rozmieszczone w ten sposób, że na każdem przecięciu tych ścieżek, ograniczających kwadrat, znajduje się gniazdo albatrosa, w pośrodku zaś każdego kwadratu gniazdo pingwina. Tak więc każdy pingwin jest otoczony czterema albatrosami i odwrotnie każdy albatros sąsiaduje z czterema pingwinami. Gniazdem pingwina jest jamka, wykopana w ziemi, mogąca pomieścić tylko jedno jedyne jajo, jakie składa samica. Gniazdo albatrosa ma bardziej skomplikowaną budowę, mianowicie ptak ten usypuje wzgórek ziemny, wysokości jednej stopy, a szerokości dwóch stóp, wyrównywuje jego ściany, obkłada je wodorostami i muszlami, a dopiero na szczycie tego wzgórka ściele sobie gniazdo.
W okresie wysiadywania jaj, ptaki niezmiernie czujnie strzegą swoich gniazd i ani na chwilę nie oddalają się od nich; taką samą czujność zachowują, gdy pisklęta już się wyklują, lecz jeszcze nie są zdolne do samodzielnego życia. Gdy samiec leci nad morze, aby zdobyć
pożywienie, samica nie opuszcza gniazda ani na chwilę, a dopiero po jego powrocie i odstąpieniu mu swego
miejsca, odbywa niewielkie wycieczki poza gniazdo. Czujność ta jest poniekąd niezbędna, ptaki bowiem przejawiają złodziejskie skłonności i przy nadarzającej się sposobności kradną sobie wzajemnie jaja.
Nie wszystkie osiedla ptasie są zaludnione wyłącznie pingwinami i albatrosami. Bardzo często spotkać można wśród nich także gniazda innych morskich ptaków, które korzystają tu, możnaby powiedzieć, z praw obywatelstwa. Ci mieszkańcy osiedla zakładają sobie tu i ówdzie swoje siedziby wśród pracowitych obywateli,
jednakże nigdy nie przywłaszczają sobie ważniejszych punktów, wytyczonych planem dla tamtych.
Widok takiego osiedla ptasiego przedstawia się z oddali niezwykle oryginalnie. Krąży ustawicznie ponad
niem niezliczona ćma albatrosów i innych ptaków, bądź odlatujących nad ocean, bądź też powracających stamtąd. Po ścieżynach „rookery“ i po głównej alei wzdłuż granicy przechadzają się gromady pingwinów charakterystycznym, majestatycznym krokiem.
Jednem słowem inteligencja i logiczne postępowanie tych skrzydlatych stworzeń są wprost zdumiewające; każdy myślący człowiek obserwuje ich tryb życia z najwyższem i zrozumiałem zainteresowaniem.
Tego samego dnia, kiedy zawinęliśmy do Christmas-Harbour, starszy majtek Mr Patterson kazał spuścić szalupy, zamierzając udać się na połów cieląt morskich, (chociaż pora była jeszcze trochę zawczesna). Kapitan
wraz z jednym marynarzem, swoim młodym krewniakiem, pozostał na zachodniem wybrzeżu wyspy, aby załatwić tam jakieś interesy, o których nie wiedziałem nic bardziej szczegółowo. Kapitan Guy zabrał z sobą
zapieczętowaną flaszę, zawierającą wewnątrz jakieś pismo, i udał się na szczyt najwyższego nadbrzeżnego pagórka, chcąc prawdopodobnie złożyć tam ów list dla okrętu, który w późniejszej porze miał nadpłynąć ku wyspie. Peters i ja towarzyszyliśmy Mr Pattersonowi i wyruszyliśmy wzdłuż brzegu wyspy, poszukując legowiska morskich cieląt.
Trzy tygodnie spędziliśmy na tych poszukiwaniach, zwiedzając i przepatrując drobiazgowo nietylko wszystkie kątki i zakątki wyspy Kerguelen, ale również wysp sąsiednich. Łup nasz jednak nie był obfity. Po niesłychanych wysiłkach zdobyliśmy zaledwie trzysta pięćdziesiąt skór. Napotykaliśmy, coprawda, mnóstwo fok, ale były one nazbyt płochliwe.
Słoniów morskich było również dużo na wschodniem wybrzeżu wyspy, ale zdołaliśmy zabić zaledwie dwadzieścia sztuk, i to po przezwyciężeniu ogromnych trudności. Na małych wysepkach widzieliśmy bardzo wiele rudych fok, ale wobec niewielkiej wartości ich skór, nie napastowaliśmy ich wcale.
Dnia jedenastego listopada powróciliśmy na pokład skunera. Kapitan ze swym siostrzeńcem oczekiwali już na nas. To, co opowiadali o wnętrzu wyspy, nie było wcale zachęcające. Podobno była to najbardziej ponura i nieurodzajna okolica pod słońcem. Dwie noce musieli spędzić pod gołem niebem, ponieważ nie porozumieli się należycie ze sternikiem i wskutek tego łódź, mająca odwieźć ich zpowrotem, spóźniła się na oznaczone miejsce spotkania.
Dnia dwunastego wypłynęliśmy z Christmas-Harbour, podejmując powrotny kurs ku zachodowi. Po lewej stronie pozostawiliśmy wyspę Marion, jednę z
wysp grupy Crozet. Minęliśmy w ten sam sposob wyspę Księcia Edwarda, pozostawiając ją po lewej stronie kursu, poczem, sterując nieco ku północy, dotarliśmy po upływie piętnastu dni do wysp Tristan d’Acunha, położonych pod 37° 8’ południowej szerokości, a 12° 8’ zachodniej długości.
Tę grupę wysp, tak dobrze dzisiaj znaną, a złożoną z trzech okrągławych wysp, odkryli pierwotnie Portugalczycy, a zbadali kolejno Holendrzy w roku 1643 i Francuzi w roku 1767. Trzy te wyspy, jako całość, mają kształt trójkąta, odległość poszczególnych jego narożników wynosi około dziesięciu mil morskich, dzielą je szerokie, swobodne przejścia.
Wszystkie są położone bardzo wysoko nad poziomem morza, a zwłaszcza właściwa Tristan d’Acunha. Ta największa wyspa z całej grupy ma piętnaście mil obwodu i jest tak wysoka, że podczas sprzyjającej pogody można ją dostrzec na widnokręgu już na odległość osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu mil. Część północnego jej wybrzeża wystercza prostopadle z fal morskich na wysokość przeszło tysiąca stóp. Na tym poziomie rozciąga się płaskowyż, dosięgający niemal do samego środka wyspy, a tutaj znowu wznosi się stożkowaty szczyt podobny do szczytu Teneryffy. Na bocznym niższym stoku góry rosną jeszcze dość duże drzewa, ale część szczytowa jest już zupełnie nagą skałą, pokrytą prawie zawsze śniegiem i spowitą gęstemi mgłami przez większą część roku. W okolicach wyspy żegluga nie nastręcza trudności i niebezpieczeństw, brzegi są równe i gładkie, woda głęboka. Na
północno-wschodniem wybrzeżu znajduje się zatoka, zamknięta piaszczystą płaszczyzną, można w niej wylądować bezpiecznie przy pomocy łodzi, zwłaszcza gdy wieje południowy wiatr. Nie brak tutaj doskonałej wody; zapomocą harpuna lub wędki można łowić
sztokfisze i inne ryby.
Druga z rzędu ukazująca się na widnokręgu wyspa, najbardziej w całej grupie wysunięta ku zachodowi, nazywa się Niedostępna. Położona jest pod 37° 7’ południowej szerokości i 12° 24’ zachodniej długości. Ma ona siedem do ośmiu mil obwodu i jest jakgdyby obwarowana naokół wieńcem ostrych szczytów. Środek wyspy jest zupełnie gładkim płaskowyżem, nie rośnie tu nic, prócz niewielu karłowatych krzaków.
Wyspa Nightingale, najmniejsza z trzech i najbardziej wysunięta ku południowi, leży pod 37° 26’ południowej szerokości i 12° 12’ zachodniej długości. Na południowym jej krańcu znajduje się podwodna rafa, utworzona z kilku maleńkich skalistych wysepek, podobnie jak i na północno-wschodnim krańcu. Teren jest bardzo nierówny i nieurodzajny, przecina go przez środek dość głęboka dolina.
Wybrzeża tych wysp obfitują we właściwej porze w znaczną liczbę morskich lwów, morskich słoni i fok oraz w wielką rozmaitość oceanowego ptactwa. Nie brak również i wielorybów w tych okolicach. Łatwość połowu tych rozlicznych stworzeń skłania morskich żeglarzy, że odwiedzają często te wyspy od czasu ich odkrycia. Zwłaszcza Holendrzy i Francuzi są tu bardzo częstymi gośćmi.
W roku 1790 kapitan Patten z Filadelfji, dowodzący statkiem „Industry“, przybył na Tristan d’Acunha i spędził tu siedem miesięcy (od sierpnia 1790 do kwietnia 1791), zdobywając mnóstwo foczych skór. Nagromadził ich w tym okresie czasu nie mniej ni więcej, niż pięć tysięcy sześćset i zapewniał, że w ciągu trzech tygodni mógłby bez trudności naładować tranem nawet największy okręt. Za czasów jego pobytu nie było na wyspie wcale czworonożnych zwierząt, oprócz nielicznych dzikich kóz; obecnie znaleźć tu można wszystkie nasze zwierzęta domowe, które przywieźli na wyspę inni wędrowcy morscy i które rozmnożyły się bardzo bujnie.
Jak mi się zdaje, w niedługi czas po pobycie tutaj kapitana Pattena, zawinął w te strony na amerykańskim brygu „Betsey“ kapitan Colquhoun, który wylądował na największej z wysp, aby dać wypoczynek swej załodze. Zasadził on na wyspie cebulę, ziemniaki i kapustę oraz inne rośliny jadalne, które zaaklimatyzowały się i obecnie rosną bardzo obficie.
W roku 1811 odwiedził Tristan d’Acunha kapitan Haywood na pokładzie „Nereusa“. Znalazł on tutaj trzech Amerykanów, którzy zamieszkiwali na wyspie i trudnili się gromadzeniem skór foczych i tranu. Jeden z nich, nazwiskiem Jonatan Lambert, tytułował się królem tej krainy. Wykarczował on i uprawił około sześćdziesięciu akrów ziemi, dążąc przedewszystkiem do stworzenia plantacji kawy i trzciny cukrowej przy pomocy pewnego pastora amerykańskiego z Rio de Janeiro. Przedsiębiorstwo to ostatecznie zbankrutowało, poczem w roku 1817 zagarnął wyspy rząd angielski, wysławszy w tym celu oddział wojskowy z Przylądka Dobrej Nadziei. I to panowanie jednak nie przetrwało długo; natomiast już po ewakuacji kraju przez załogę angielską, osiadły tu dwie czy trzy angielskie rodziny, bez upoważnienia i poparcia swego rządu.
Dnia dwudziestego piątego marca, roku 1824, kapitan Jeffrey, płynąc na statku „Berwick“ z Londynu do ziemi Van Diemena, zawędrował po drodze na wyspy Tristan d’Acunha i znalazł tam Anglika nazwiskiem Glass, podającego się za kaprala angielskiej artylerji. Glass ogłosił się naczelnym gubernatorem wyspy, poddanymi jego byli mężczyźni w liczbie dwudziestu jeden i trzy kobiety. W rozmowach z kapitanem Glass wynosił pod niebiosy zdrowotność klimatu i urodzajność ziemi. Ludność małej osady zajmowała się gromadzeniem foczych skór i wytapianiem tranu z morskich słoni; produkty te chciał Glass dostawiać do Przylądka Dobrej Nadziei; posiadał do tego celu mały skuner.
Podczas naszego pobytu na wyspach Glass rezydował tam jeszcze. Kolonja jego znacznie wzrosła i liczyła pięćdziesięciu sześciu ludzi na właściwym Tristanie, nie biorąc w rachubę małej osady z siedmiu osób na wyspie Nightingale.
Bez trudności zaopatrzyliśmy się tutaj obficie w żywność, jakiej potrzebowaliśmy, było tu bowiem mnóstwo baranów, świń, wołów, drobiu, kóz, królików, wszelakich ryb, oraz rozmaitych jarzyn. Zarzuciliśmy kotwicę przy największej wyspie, na głębokości osiemnastu sążni i sprowadziliśmy wygodnie na pokład wszystko, co mogło nam być potrzebne.
Kapitan Guy nabył również od Glassa pięćset skór foczych i nieco kości słoniowej. Zatrzymaliśmy się tutaj przez tydzień; ciągle wiał silny wiatr północny i zachodni, a niebo było bez przerwy pokryte mgłami.
Dnia piątego grudnia, rozwinąwszy wszystkie żagle i posiłkując się wiatrem południowym i zachodnim, wyruszyliśmy na poszukiwanie grupy wysp, nazwanych Aurora, o istnieniu których krążyły bardzo rozmaite, sprzeczne wersje.
Wyspy te odkrył podobno około roku 1762 komendant statku „Aurora“. W roku 1790 oglądał je rzekomo kapitan Manuel de Oyarvido, płynący na okręcie „Princess“, należącym do Królewskiej Kompanji Filipińskiej. W roku 1794 zwiedziła je hiszpańska korweta „Atrevida“ i określiła dokładnie ich położenie, a raport, napisany o tej wyprawie i ogłoszony przez Królewskie
Stowarzyszenie Hydrograficzne w Madrycie w r. 1809, brzmi jak następuje:
„Korweta „Atrevida“, przebywając w bezpośredniem sąsiedztwie wysp Aurora, w czasie od dnia dwudziestego pierwszego do dwudziestego siódmego stycznia, przedsięwzięła wszystkie wskazane obserwacje i wymierzyła z pomocą chronometrów różnice długości
między temi wyspami a portem Soledad w Malninas. Są to trzy wyspy, wszystkie leżą prawie na tymsamym południku, środkowa nieco niżej; dwie skrajne można dostrzec z odległości dziewięciu mil morskich.“
Obserwacje, poczynione na pokładzie „Atrevidy“, dają szczegółowe objaśnienia co do położenia każdej
wyspy: Wyspa, wysunięta najbardziej na północ, leży pod 52° 37’ 24” południowej szerokości i pod 47° 43’ 15” zachodniej długości; środkowa pod 53° 2’ 40” południowej szerokości i 47° 55’ 15” zachodniej długości; wreszcie najbardziej południowa wyspa pod 53° 15’ 22” południowej szerokości i pod 47° 57’ 15” zachodniej długości.
Dnia dwudziestego siódmego stycznia 1820 roku kapitan James Weddell, należący do angielskiej marynarki, wypłynął z Staten Land również na poszukiwanie wysp Aurora. W sprawozdaniu swojem stwierdza on, że pomimo niezmiernie troskliwych poszukiwań, pomimo że przepłynął kilkakrotnie przez punkty geograficzne, oznaczone przez komendanta „Atrevidy“ a nawet przez szereg innych punktów w pobliżu oznaczonego położenia, nie zdołał odnaleźć ani śladu rzeczonego lądu. Ta rozbieżność opinji wywołała oczywiście ogromne zainteresowanie żeglarzy. I, co najdziwniejsze, ciągle pojawiały się nowe sprzeczne wiadomości. Podczas gdy niektórzy z marynarzy dowodzą kategorycznie, że, mimo najdokładniejszych obserwacji, nie dostrzegli żadnej wyspy w oznaczonem miejscu, inni twierdzą niemniej stanowczo, że zdołali odnaleźć te wyspy i podpływali do ich brzegów. Kapitan Guy miał również zamiar poczynić wszelkie możliwe wysiłki, by rozstrzygnąć wątpliwości tego tak gorąco dyskutowanego problemu[2].
Żeglowaliśmy dalej tym samym kursem, między południem i zachodem, podczas ustawicznie zmiennej pogody. Dnia dwudziestego tego miesiąca dotarliśmy do oznaczonego miejsca w pobliżu 53° 15’ południowej szerokości i 47° 58’ zachodniej długości, to znaczy tam, gdzie właśnie znajdować by się powinna wyspa najbardziej ku południowi wysunięta. Nie znalazłszy ani śladu lądu, popłynęliśmy dalej na zachód aż ku pięćdziesiątemu trzeciemu stopniowi południowej szerokości i pięćdziesiątemu stopniowi zachodniej długości. Później posunęliśmy się na północ aż do pięćdziesiątego drugiego równoleżnika południowej szerokości; zawróciliśmy znowu ku wschodowi i codziennie rano i wieczorem mierzyliśmy wysokość naszego położenia na podstawie wysokości południków gwiazd i księżyca. Posunąwszy się na wschód aż do zachodniego wybrzeża Georgji, płynęliśmy dalej wzdłuż tego południka, póki nie dotarliśmy do szerokości, która była naszym punktem wyjścia. Potem przecięliśmy morze kilkoma linjami poprzecznemi, utrzymując ustawicznie w bocianiem gnieździe straż obserwacyjną i ponawiając badania,
dokonywane z największą dokładnością, bez przerwy przez trzy tygodnie. W ciągu całego tego czasu dopisywała nam piękna pogoda, mgła nie utrudniała nigdy obserwacji. Ostatecznie jednak doszliśmy do wniosku, że jeżeli nawet istniały kiedyś jakieś wyspy w tem miejscu, to obecnie nie pozostało po nich ani śladu.
Później, już po powrocie do domu, dowiedziałem się, że podobne badania przedsiębrali po nas w roku 1822 kapitan Johnson, na amerykańskim skunerze „Henry“ i kapitan Morrell na skunerze „Wasp“ — niestety, obaj nie osiągnęli bynajmniej lepszego wyniku.
Kapitan Guy miał pierwotnie zamiar — po zaspokojeniu swej ciekawości co do wysp Aurora — przepłynąć przez cieśninę Magellańską, a następnie podążyć wzdłuż zachodnich brzegów Patagonji. Ale
wiadomości, jakich zasięgnął na wyspach Tristan d’Acunha, skłoniły go do skierowania się ku południowi, gdzie spodziewał się odkryć parę małych wysepek, położonych rzekomo pod 60° południowej szerokości i 40° 20’ zachodniej długości. Gdyby zaś nie udało się odnaleźć tych wysepek, postanowił — o ile tylko pora roku na to pozwoli — posunąć się możliwie najdalej ku biegunowi.
Zgodnie z powziętą decyzją, dnia dwunastego grudnia rozpoczęliśmy żeglować w tym kierunku. Dnia osiemnastego dotarliśmy do miejsca wskazanego przez Glassa i przez trzy dni krążyliśmy w pobliżu, nie mogąc jednak odszukać ani śladu wysp, o których wspominał. Wreszcie dnia dwudziestego pierwszego, przy niezwykle sprzyjającej pogodzie, rozwinęliśmy znowu żagle w kierunku południowym, żywiąc niezłomny zamiar podążania tą drogą, dopóki tylko będzie to możliwe.
Zanim jednak rozpocznę opowiadanie o tej części naszej podróży, chciałbym przedtem przedstawić w krótkich słowach obraz wysiłków, dokonanych dawniej celem dotarcia do bieguna południowego. Nie wątpię, że zainteresuje to zwłaszcza tych czytelników, którzy niezbyt bacznie śledzili bieg odkryć w owych okolicach.
Wyprawa kapitana Cooka dała pierwsze wiarygodne dokumenty w tej dziedzinie. Kapitan Cook wyruszył w drogę ku południowi na statku „Resolution“, towarzyszył mu porucznik Furneaux, dowódca okrętu „Adventure“. W grudniu 1772 roku znalazł się Cook pod
58° południowej szerokości i 26° 57’ wschodniej długości. Tutaj już napotkał ławice lodowe grubości ośmiu do dziesięciu cali, rozciągające się na północny zachód i południowy wschód. Lód płynął w dużych odłamach, zazwyczaj tak nawzajem ścieśnionych, że statki tylko z wielkim trudem zdobywały sobie wśród nich przejście. W owym okresie przypuszczał kapitan Cook, wnioskując z wielkiej obfitości napotykanego ptactwa oraz na podstawie innych oznak, że znajduje się w bezpośredniem sąsiedztwie jakiegoś lądu. Płynął dalej ku południowi, przy niezmiernie mroźnej temperaturze, aż do 64° szerokości i 38° 14’ wschodniej długości. Tutaj pogoda ociepliła się; dzięki łagodnym wiatrom, wiejącym przez parę dni, termometr wskazywał niemal stale trzydzieści sześć stopni Farenheita.
W styczniu 1773 roku statki przekroczyły koło podbiegunowe, jednakże nie zdołały już posunąć się dalej. Było to pod 67° 15’ szerokości południowej. Olbrzymie ławice lodowe piętrzyły się na widnokręgu południowym tak daleko, jak okiem sięgnąć. Lód ten, bardzo rozmaicie ukształtowany, nieraz skawalony na przestrzeni kilku mil, tworzył zbitą i gęstą ścianę, wznoszącą się nierzadko na wysokość osiemnastu do dwudziestu stóp ponad powierzchnię wody. Wobec tego, że pora roku była już znacznie spóźniona, kapitan Cook, jakkolwiek z żalem, musiał się cofnąć ku północy, przekonawszy się, że nie potrafi zwalczyć tej przeszkody.
W listopadzie następnego roku ponowił wyprawę w okolice podbiegunowe. Pod 59° 40’ szerokosci południowej napotkał silny prąd wody, płynący w południowym kierunku. W grudniu, gdy statki dopłynęły pod 67° 31’ południowej szerokości i 142° 54’ zachodniej długości, temperatura spadła nagle bardzo nisko, powiały mroźne wiatry, niosące gęstą mgłę. I tutaj napotykano dużo ptactwa: albatrosów, pingwinów a zwłaszcza głuptaków (petreli). Pod 70° 23’ wędrowcy ujrzeli kilka dużych wysp lodowych, a nieco dalej ku południowi zjawiły się śnieżno-białe mgły, zwiastujące sąsiedztwo pól lodowych.
Pod 71° 10’ szerokości i 106° 54’ zachodniej długości znowu, jak podczas pierwszej wyprawy, stanęli przed olbrzymią lodową płaszczyzną, rozciągającą się do najdalszych krańców widnokręgu. Północny bok tej lodowej równiny był najeżony wyniosłemi cyplami, tworzącemi jakgdyby wysoki mur, poza który niepodobna było się przedostać. Poza tym murem, o ile wskazywały obserwacje, równina lodowa wygładzała się znowu i dopiero na południu zamykał ją łańcuch olbrzymich
gór lodowych, spiętrzonych bezładnie jedna na drugiej. Kapitan Cook wywnioskował, że ta szeroka płaszczyzna
lodowa przytyka bądź do samego bieguna, bądź do jakiegoś kontynentu.
Mr J. N. Reynolds, doświadczony i wytrwały badacz, organizator narodowej wyprawy morskiej, mającej na
celu, prócz innych badań, także zwiedzenie owych podbiegunowych okolic, charakteryzuje wyniki podroży statku „Resolution“ w słowach następujących:
„Nie dziwimy się bynajmniej, że kapitan Cook nie zdołał przedostać się poza 71° 10’, przeciwnie, raczej trudno pojąć, w jaki sposób zdołał aż tam dotrzeć, obrawszy drogę przez 106° 54’ zachodniej długości. Ziemia Palmera leży na południe od wysp Szetlandzkich pod 64° szerokości i rozciąga się tak daleko na południowy zachód, że nikt z żeglarzy nie potrafił dotychczas dotrzeć do jej krańców. Kapitan Cook kierował się właśnie ku Ziemi Palmera, gdy go w dalszej drodze powstrzymały góry lodowe i to pomimo względnie wczesnej jeszcze pory roku, bo dnia szóstego stycznia. Otóż nie zdziwiłoby nas bynajmniej, gdyby się okazało, że owe wspomniane góry lodowe przytykają już do Ziemi Palmera lub do innego lądu, wysuniętego dalej ku południowi i zachodowi.“
W roku 1803 kapitanowie Kreutzenstern i Lisianski wyruszyli z polecenia cesarza rosyjskiego Aleksandra w podróż dookoła świata. W kierunku południowym dopłynęli oni do 59° 58’ szerokości i 70° 15’ zachodniej długości. Napotkali tu silne prądy wodne, zdążające ku zachodowi. Widzieli tu bardzo dużo wielorybów, lecz nie zauważyli wcale pływających lodów.
Nawiązując do sprawozdania z tej podróży, Mr Reynolds zauważył bardzo słusznie, że gdyby Kreutzenstern dotarł był do tego punktu w bardziej spóźnionej porze roku, natknąłby się niewątpliwie na lody. Było to jednakże w marcu, więc panujące zazwyczaj w tym
okresie południowo-zachodnie wiatry pchnęły zapewne lodowe ławice ku mroźnej strefie, odgraniczonej od północy Georgją, od wschodu wyspami Sandwich i południową grupą Orkney, a od zachodu południowemi wyspami Szetlandzkiemi.
W roku 1822 kapitan James Weddell, należący do marynarki angielskiej, dotarł dwoma małemi statkami znacznie dalej ku południowi, aniżeli ktokolwiek z jego poprzedników. Co więcej, w podróży tej nie napotkał
bynajmniej niezwykłych przeszkód. Opowiada on, że jakkolwiek na początku, zanim przekroczył siedemdziesiąty drugi równoleżnik, bywał nieraz otoczony lodami, to jednak, gdy posunął się do 74° 15’ szerokości, nie zauważał już pól lodowych, morze było swobodne, tylko, tu i ówdzie, wysterczały drobne lodowe wysepki. Bądź co bądź jednak wydaje się dziwnem, że, chociaż kapitan Weddell dostrzegał duże gromady ptactwa i inne oznaki, świadczące o bliskości lądu, chociaż strażnik z bocianiego gniazda widział nieznane wybrzeża na południe od wysp Szetlandzkich — mimo to kapitan nie podziela przekonania, jakoby w okolicach bieguna południowego istniał ląd stały.
Dnia jedenastego stycznia 1823 roku kapitan Benjamin Morrell wypłynął na pokładzie skunera „Wasp“ z wysp Kerguelen, zamierzając posunąć się, jak można najdalej na południe. Dnia pierwszego lutego znajdował się pod 64° 52’ południowej szerokości i 118° 27’
wschodniej długości.
Następujący ustęp jest wyjęty z jego dziennika, w którym został zapisany pod tą właśnie datą:
„Coraz chłodniejszy wiatr popychał nas z szybkością jedenastu węzłów; skorzystaliśmy z tego i skierowaliśmy bieg statku ku wschodowi, najmocniej przekonani, że im dalej posuniemy się na południe poza sześćdziesiąty czwarty stopień, tem mniej napotkamy lodów. Zbaczając nieco ku południowi i przekroczywszy wreszcie Koło podbiegunowe, dotarliśmy aż do 69° 15’ południowej szerokości. W tej szerokości nie było wcale pól lodowych, a jedynie tu i ówdzie ukazywały się drobne wysepki lodowe.“
Pod datą czternastego marca znajdujemy znowu w dzienniku okrętowym następującą wzmiankę:
„Morze było najzupełniej wolne od lodów, naliczyliśmy jedynie nie więcej niż dwanaście lodowych wysepek na widnokręgu. W tym samym czasie temperatura powietrza i wody podniosła się conajmniej o trzynaście stopni i była nieporównanie łagodniejsza, aniżeli gdziekolwiek pomiędzy sześćdziesiątym a sześćdziesiątym drugim równoleżnikiem południowym. Znajdowaliśmy się wówczas pod 70° 14’ południowej szerokości; temperatura powietrza wynosiła czterdzieści siedem
stopni, zaś temperatura wody czterdzieści cztery stopnie. W tej sytuacji obliczyłem przypuszczalne zboczenie busoli na 14° 27’ ku wschodowi... Kilkakrotnie już przepływałem poza Koło podbiegunowe i to pod rozmaitemi południkami. Zawsze konstatowałem, że temperatura powietrza i wody podnosi się stale i łagodnieje od chwili przekroczenia sześćdziesiątego piątego stopnia południowej szerokości, a w tej samej proporcji zmniejsza się także odchylenie igły magnetycznej. Dopóki płynęliśmy w okolicach, położonych na północ od wymienionej powyżej szerokości, to znaczy między sześćdziesiątym i sześćdziesiątym piątym stopniem, statek z trudnością torował sobie przejście wśród olbrzymich niezliczonych ławic lodowych; niektóre z nich miały od
jednej do dwóch mil obwodu i nieraz piętrzyły się na przeszło pięćset stóp ponad powierzchnię wody.“
Nie posiadając potrzebnego zapasu słodkiej wody i paliwa, nie rozporządzając narzędziami, koniecznemi
do badań i zaskoczony spóźnioną porą roku, kapitan Morrell musiał zawrócić z drogi i poniechać dalszej wędrówki ku południowi, aczkolwiek rozpościerało się przed nim morze, zupełnie wolne od lodów.
Twierdzi on kategorycznie, że, gdyby ten zbieg okoliczności nie przymusił go do powrotu, to niezawodnie
dopłynąłby przynajmniej do osiemdziesiątego piątego równoleżnika, jeśli nie do samego bieguna.
Rozpisałem się nieco obszerniej o jego poglądach na wody podbiegunowe, a to dlatego, aby następnie wykazać czytelnikowi, do jakiego stopnia stwierdziłem te obserwacje własnem doświadczeniem.
W roku 1831 kapitan Briscoe, odbywający podróże morskie w służbie panów Enderby, handlujących tranem wielorybim, popłynął na morza południowe na brygu „Lively“, w towarzystwie małego statku wojennego „Tula“. Dnia dwudziestego ósmego lutego, znajdując się pod 66° 30’ południowej szerokości i 47° 31’ wschodniej długości, dostrzegł ląd i „rozróżnił nawet bardzo wyraźnie poprzez śniegi długi czarny łańcuch gór, rozciągający się ku południo-wschodowi“. Pozostał w tych stronach oceanu przez cały następujący miesiąc, nie mógł jednak skutkiem bardzo burzliwej pogody przybić do lądu, chociaż przybliżył się ku brzegom na odległość niespełna dwóch mil zaledwie. Uświadomiwszy sobie wreszcie, że w tym roku nie zdoła już odkryć nic nowego, wyruszył w powrotną drogę i przezimował na Ziemi Van Diemena.
Z początkiem roku 1832 popłynął znowu ku południowi i dnia czwartego lutego dostrzegł ląd na południo-wschodzie pod 67° 15’ południowej szerokości i 69° 29’ zachodniej długości. Okazało się, że była to wyspa, położona w pobliżu odkrytego przezeń poprzednio lądu.
Dnia dwudziestego pierwszego wylądował na owej wyspie, objął ją w posiadanie w imieniu Wilhelma IV-go i nazwał ją wyspą Adelajdy, na cześć królowej Anglji.
Gdy szczegółowe dane, odnoszące się do tego odkrycia zostały przedstawione Towarzystwu Geograficznemu w Londynie, wyciągnęło ono z nich wniosek, że „między 47° 30’ wschodniej długości i 69° 29’ zachodniej długości znajduje się równolegle do sześćdziesiątego szóstego i siódmego stopnia południowej szerokości obszerna połać lądu stałego“.
Przeciwko tej opinji oświadczył się Mr Reynolds w słowach następujących:
„Nie uważamy za słuszne twierdzenia o istnieniu tego lądu, ani też rzekome odkrycia pana kapitana Briscoe bynajmniej nie przemawiają nam do rozumu, ponieważ właśnie tą przestrzenią, gdzie miałby się ów ląd
znajdować, płynął kapitan Weddell, trzymając się południka, położonego na wschód od Georgji, wysp Sandwich, grupy południowych wysp Orkney i wysp Szetlandzkich.“
Moje własne obserwacje dowiodły jeszcze bardziej jaskrawo — co się okaże poniżej — jak mylne były wnioski Towarzystwa Geograficznego.
Takie więc były główne wyniki wypraw do bieguna południowego. Poza Kołem podbiegunowem pozostawały jeszcze ogromne przestrzenie, których oko ludzkie nigdy dotąd nie oglądało. To też otwierało się przed nami rozległe pole nowych odkryć i łatwo pojąć, że zamiar kapitana Guy wyruszenia w te nieznane okolice, rozbudzał w najwyższym stopniu moją ciekawość.
Zaniechawszy poszukiwania wysp Glassa, przez cztery tygodnie żeglowaliśmy ku południowi, nie napotykając po drodze pływających lodów. Dopiero popołudniu dnia dwudziestego szóstego, gdy dotarliśmy do 63° 23’ południowej szerokości przy 41° 25’ zachodniej długości, ujrzeliśmy kilka wysepek lodowych i niezbyt wysoką górę lodową. Słaby wiatr pędził nas niemal ciągle ku południo-wschodowi; gdy zmieniał się chwilami na zachodni, sprowadzał zawsze opady deszczowe. Codziennie prawie padał śnieg. Termometr wskazywał w dniu dwudziestego siódmego trzydzieści pięć stopni Farenheita.
1-y stycznia 1828 roku. W tym dniu pływające lody otoczyły nas z wszystkich stron, grożąc uwięzieniem. Przez cały ranek srożył się huragan z północo-wschodu, miotając na ster i tylną część statku grube płyty lodu, tak że wszyscy przeraziliśmy się zagrażającem nam niebezpieczeństwem. Wieczorem burza szalała jeszcze w dalszym ciągu, ale, na szczęście, potężna płaszczyzna lodowa przed nami rozdzieliła się nagle, otwierając przejście. Pełnemi żaglami przepłynęliśmy przez ten korytarz, wymijając ostrożnie drobne grudy lodu i wydostaliśmy się znowu na morze, wolne od lodów. Wtedy, nie obawiając się już niebezpieczeństwa, popłynęliśmy dalej o przednim żaglu.
2-i stycznia. Pogoda dosyć nam sprzyja. W południe dotarliśmy do 69° 10’ południowej szerokości i do
42° 20’ zachodniej długości, przekroczywszy już Koło polarne. Przed nami, na południe, niewiele lodów, natomiast poza nami rozciągają się szeroko śnieżne pola.
Sporządziliśmy rodzaj sondy z dużego żelaznego garnka o zawartości dwudziestu galonów i spuściliśmy ją w morze na sznurze długości dwustu sążni. Przeprowadziwszy pomiary, znaleźliśmy prąd, który nas pędził ku południowi z szybkością ćwierć mili na godzinę.
Temperatura powietrza wynosiła około trzydziestu trzech stopni. Igła magnetyczna zbaczała 14° 28’ ku zachodowi.
5-y stycznia. Posunęliśmy się dość znacznie ku południowi, nie napotykając na większe przeszkody. Dzisiaj rano jednak zatrzymało nas znowu olbrzymie pole lodowe na 73° 15’ południowej szerokości, i 42° 10’ zachodniej długości. Ponieważ w oddali widać było poza niem otwarte morze, nie wątpiliśmy ani przez chwilę, że uda się nam wydobyć się z pułapki. Zboczyliśmy ku wschodowi, płynąc wzdłuż granicy lodów i znaleźliśmy wreszcie przesmyk szerokości mniej więcej mili, przez który przedostaliśmy się wygodnie na przeciwną stronę lodów.
Ta nowa przestrzeń otwartego morza jest zasiana licznemi wysepkami lodowemi, ale nie widać tu większych gór lodowych, wobec czego odważnie i pełni otuchy posuwamy się naprzód.
Mróz nie powiększa się, natomiast często pada śnieg, a kiedy niekiedy młóci nas silnie grad.
Ponad naszemi głowami przelatują raz po raz wielkie gromady albatrosów, które zdążają z południo-wschodu ku północo-zachodowi.
7-y stycznia. Morze jeszcze ciągle swobodne, dzięki czemu możemy odbywać bez przeszkód naszą podróż w wytyczonym kierunku. Na zachodzie widać kilka gór lodowych wprost olbrzymiej wielkości. Jedna z nich, ku której podpłynęliśmy dość blisko, wznosiła się z pewnością na wysokość czterystu łokci nad poziom morza. Miała ona w podstawie obwód około trzech czwartych mili, z bocznych jej szczelin spływały wartkie potoki wody. Przez dwa dni dostrzegaliśmy ciągle tego olbrzyma, dopiero później zniknął wśród mgieł.
10-y stycznia. Wcześnie rano utraciliśmy jednego człowieka z załogi. Był to Amerykanin, nazwiskiem Piotr Vredenburgh, rodem z Nowego Jorku i zaliczał się niewątpliwie do najdzielniejszych ludzi na pokładzie skunera. Przechodząc po kabłąku, poślizgnął się i nieszczęśliwie wpadł między dwa odłamy lodu, które zamknęły się nad nim, grzebiąc go bez śladu na zawsze.
W południe tego dnia znajdowaliśmy się na 78° 30’ południowej szerokości i 40° 15’ zachodniej długości. Zimno staje się coraz dotkliwsze; chmury, nadciągające z północo-wschodu, ustawicznie sypią gradem. W tej samej stronie widać znowu olbrzymie, pływające lodowce, a cały widnokrąg wschodni zamyka granica lodowa, piętrząca się amfiteatralnie ku górze.
Wieczorem widzieliśmy kilka pni drzewnych, które pędził prąd wody, a na których wypoczywały chmary ptactwa. Były w tej gromadzie petrele, albatrosy, a także duży ptak o wspaniałem niebieskiem upierzeniu.
Odkąd przekroczyliśmy Koło polarne, zboczenia igłym magnetycznej są teraz znacznie mniejsze.
12-y stycznia. Powodzenie naszej wędrówki ku południowi wydaje się znowu bardzo wątpliwe. W kierunku bieguna widać tylko bezmierne płaszczyzny lodowe, z pośród których tu i ówdzie wysterczają olbrzymie góry o niebosiężnych wierzchołkach. Płyniemy dalej ku zachodowi w nadziei, że znajdziemy jakieś przejście.
14-y stycznia. Dzisiaj rano dotarliśmy do zachodniego krańca lodowej ławicy, zagradzającej nam drogę. Opłynąwszy jej brzegi, wydostaliśmy się znowu na otwarte morze, na którem nie widać ani kawałka lodu. Zapuściliśmy sondę na dwieście sążni w głąb wody i wykryliśmy prąd, płynący z szybkością pół mili na godzinę. Temperatura powietrza wynosiła czterdzieści siedem stopni, temperatura wody trzydzieści cztery stopnie.
Popłynęliśmy dalej ku południowi, nie spotykając już większych przeszkód po drodze aż do dnia szesnastego stycznia. W południe tegoż dnia dotarliśmy do 81° 21’ południowej szerokości przy 42° zachodniej długości.
Jeszcze raz zbadaliśmy morze z pomocą sondy i stwierdziliśmy, że prąd pomyka z szybkością trzech ćwierci mili na godzinę ku południowi. Wahania igły
magnetycznej jeszcze się zmniejszyły, temperatura jest łagodna i przyjemna, termometr wzniósł się w górę do pięćdzięsięciu jeden stopni.
W tym okresie czasu nie dostrzegliśmy naokół ani okrucha lodu. Nikt na pokładzie nie wątpi już, że uda
się dotrzeć do bieguna południowego.
17-y stycznia. Dzień dzisiejszy obfitował w wydarzenia.
Nieprzeliczone gromady ptactwa przelatywały nad naszemi głowami ku południowi. Ustrzeliliśmy z pokładu kilka ptaków, a jeden z nich, z rodzaju pelikanów, dostarczył nam wybornego obiadu.
Około południa majtek, strażujący w bocianiem gnieździe, doniósł, że na horyzoncie wynurzyła się mała wysepka lodowa, na której znajduje się jakieś ogromne zwierzę. Ponieważ pogoda była piękna, a morze spokojne, kapitan Guy polecił spuścić dwie łodzie na wodę i podpłynąć ku wysepce. Dirk Peters i ja wsiedliśmy wraz ze sternikiem do większej łodzi.
Zbliżywszy się ku wyspie, ujrzeliśmy tak olbrzymiego polarnego niedźwiedzia, jakiego nigdy jeszcze nikt z nas nie oglądał. Byliśmy dobrze uzbrojeni, a więc bez wahania zaatakowaliśmy zwierzę. Padło kilka strzałów w krótkich odstępach czasu. O ile zdołaliśmy dostrzec, ugodziły one niedźwiedzia w łeb i w dolną część tułowia. Ale potwór otrząsnął się tylko, jakgdyby nie poczuł wcale naszych kul. Nie czekał jednak na nowe strzały, spuścił się z lodu w wodę i roztwierając szeroko paszczę, popłynął wprost ku naszej łodzi.
Widok zbliżającego się niedźwiedzia, który, niewątpliwie, chciał nas ukarać za zakłócenie mu spokojnego wypoczynku, tak nas oszołomił i przeraził, że, dając nową salwę z naszych strzelb, celowaliśmy bardzo niedokładnie. Tym razem ani jedna kula nie ugodziła potwora, który niebawem wynurzył się z wody połową ciała tuż obok nas, przechylił się ponad brzeg łodzi i uchwycił w swe potężne łapy jednego z załogi, zanim ktośkolwiek zdołał temu zapobiec.
Zręczność i przytomność umysłu Dirka Petersa wybawiła nas z niebezpieczeństwa. Dzielny mój towarzysz, nie namyślając się długo, jednym skokiem siadł na kark olbrzymiego zwierza i z całą siłą wbił mu w szyję swój nóż marynarski aż po rękojeść, trafiając zaraz pierwszym ciosem w sam kręgosłup. Niedźwiedź, ani nie drgnąwszy, padł bezsilnie na fale morza. Równocześnie jednak wepchnął swym ciężarem Petersa w wodną głębinę. Dzielny marynarz wypłynął wnet na powierzchnię, nie wypuszczając z rąk zdobyczy i wlokąc z wysiłkiem olbrzymie cielsko zwierzęcia. Rzuciliśmy mu linę ratunkową, z pomocą której przywiązał
zdobyty łup do łodzi, poczem z triumfem powróciliśmy na statek, holując zdobycz na linie.
Niedźwiedź, wedle dokonanego pomiaru, miał piętnaście stóp wysokości, futro niepokalanie białe, gęste i kędzierzawe. Oczy były krwisto-czerwone i większe, aniżeli się zazwyczaj widuje u niedźwiedzi polarnych, pysk bardziej okrągły i z wyglądu podobny do pyska buldoga. Mięso było delikatne, ale gorzkawe i cuchnęło
rybą; mimo to załoga statku zajadała je łapczywie i chwaliła je sobie, jako wyborną strawę.
Zaledwie umieściliśmy nasz łup na pokładzie, zabrzmiał z bocianiego gniazda radosny okrzyk strażującego marynarza:
— Ląd! Ląd z prawej strony!
Cała załoga wybiegła śpiesznie na pokład i z niecierpliwem oczekiwaniem wpatrywała się przed siebie. Ponieważ, na szczęście, wiatr się zmienił i pchał nas teraz ku wybrzeżu, niebawem zbliżyliśmy się do lądu.
Była to niewielka, skalista wyspa o obwodzie mniej więcej mili, pozbawiona wszelkiej roślinności, prócz
kilku niewielkich ciernistych krzaczków. Po stronie północnej wznosiła się jedna, szczególnie duża skała, przypominająca wyglądem wielką pakę bawełny, skrępowaną sznurami.
Od strony zachodniej znaleźliśmy zatoczkę, gdzie można było bezpiecznie zarzucić kotwicę.
Zbadanie wyspy nie zajęło nam zbyt wiele czasu; nie było na niej nic godnego uwagi z jednym małym wyjątkiem.
Na południowym krańcu wyspy, nawpół zagrzebany w stosie kamieni, leżał kawał drzewa, który, jak się
wydawało, mógł niegdyś służyć za dziób jakiegoś statku. Mimo niszczących wpływów atmosferycznych, można było jeszcze dostrzec na nim coś niby ślady jakiejś wypukłej płaskorzeźby. Kapitan Guy twierdził, że rozpoznaje na tej rzeźbie wyraźnie głowę żółwia szyldkretowego, ja jednak sądzę, że potrzebna była bardzo bogata wyobraźnia, by się doszukać takiego podobieństwa i to jeszcze z wielką trudnością. Poza tem nie wykryliśmy żadnych innych śladów, któreby świadczyły, że kiedyś jakaś istota ludzka przebywała na tej wysepce.
W pobliżu wybrzeża wyspy widać było tu i ówdzie pływające lody, ale w bardzo niewielkiej ilości. Oznaczyliśmy dokładnie położenie, a kapitan Guy nadał temu nieznanemu dotąd lądowi nazwę wyspy Benneta, celem uczczenia współwłaściciela statku “Jane Guy.
Wyspa leżała pod 82° 50’ południowej szerokości i 42° 20’ zachodniej długości.
Posunęliśmy się zatem dotychczas o osiem stopni dalej ku południowi, niż dotarli kiedykolwiek przedtem najśmielsi żeglarze-podrożnicy. Przed nami rozpościerało się otwarte morze, wolne od lodów. Zauważyliśmy także, że, w miarę posuwania się naprzód ku biegunowi, powierzchnia wody stawała się coraz gładsza i że — co nas jeszcze bardziej zdumiewało — temperatura powietrza oraz wody łagodniały ciągle.
Pogoda była piękna, powiewał bez przerwy niezbyt silny wiatr z północy. Niebo było niemal zupełnie czyste; kiedy niekiedy pojawiały się na południowym widnokręgu lekkie, wilgotne mgły, ale rozwiewały się szybko.
Dwie tylko trudności należało jeszcze przezwyciężyć: posiadaliśmy bardzo niewielkie zapasy żywności, a
wśród załogi coraz częściej pojawiały się oznaki szkorbutu.
Kapitan Guy był tem zaniepokojony i coraz częściej w rozmowach ze mną napomykał o tem, aby zawrócić z drogi. Ja natomiast dowodziłem, że, jeżeli popłyniemy dalej, to niebawem dotrzemy do stałego
lądu; co więcej, wierzyłem święcie, że te ziemie podbiegunowe — wnioskując z tego, co już zaobserwowaliśmy i stwierdziliśmy — nie będą nieurodzajne i pozbawione roślinności. Dlatego też gorąco nakłaniałem kapitana, aby jeszcze chociaż przez kilka dni podążał w obranym przez nas kierunku. Tłumaczyłem mu obszernie, że nikt jeszcze z badaczy świata podbiegunowego nie natrafił na tak sprzyjające warunki wykrycia tajemnicy bieguna; z gniewnem oburzeniem odpierałem małoduszne zarzuty, jakie stawiał, i trwożne wątpliwości, jakie żywił.
Wierzę, że tylko natarczywość moja skłoniła go wreszcie do uległości, albowiem, po krótkim oporze, zdecydował się płynąć dalej ku południowi.
Niestety, moja nieszczęsna rada spowodowała owe smutne i krwawe następstwa, nad któremi po dziś dzień gorzko i szczerze ubolewam. Ale mimo wszystko jestem zadowolony, że poniekąd przyczyniłem się do niezwykłego odkrycia i że dzięki temu wiedza zdobyła jedną z najciekawszych tajemnic, jakie kiedykolwiek zajmowały umysł ludzki.
18-y stycznia. Tego poranka[3] rozpoczęliśmy dalszą
podróż ku południowi. Sprzyjała nam piękna pogoda, podobnie jak dni ubiegłych. Morze było zupełnie spokojne, wiatr północno-wschodni, dosyć ciepły, temperatura wynosiła pięćdziesiąt trzy stopnie. Jeszcze raz
zmierzyliśmy głębokość wody, przyczem sonda zanurzyła się na stopięćdziesiąt sążni; stwierdziliśmy również prąd o szybkości jednej mili na godzinę w kierunku bieguna. Ten niezmienny kierunek wiatru i wodnego prądu ku południowi wzbudził pewne zdziwienie, a nawet niepokój wśród niektórych członków załogi skunera. Zauważyłem również, że i kapitana Guy poczęły dręczyć nowe wątpliwości. Na szczęście,
kapitan był niezmiernie wrażliwy pod względem obawy śmieszności, wobec czego udało mi się raz jeszcze pokonać jego wahanie i niechęć do dalszych badań.
W ciągu dnia widzieliśmy kilka dużych wielorybów i nieprzeliczone gromady albatrosów, ciągnących wysoko ponad statkiem. Wyłowiliśmy też nieznany nam krzak z czerwonemi jagodami, podobnemi do głogu, oraz zwłoki jakiegoś zwierzęcia o szczególnym wyglądzie, mieszkającego niewątpliwie na stałym lądzie. Zwierzę miało trzy stopy długości i sześć cali wysokości; cztery bardzo krótkie odnóża były uzbrojone długiemi, błyszczącemi, czerwonemi pazurami, bardzo podobnemi do koralowej masy. Ciało jego pokrywała
jedwabisto-miękka, gładka, śnieżno-biała skóra. Ogon był cienki, jak u szczura i miał prawie półtorej stopy
długości. Łeb przypominał nieco koci, ale uszy były długie, obwisłe, jak u psa. Zęby mieniły się czerwienią,
podobnie jak pazury.
19-y stycznia. Dzisiaj dotarliśmy właśnie do 83° 20’ południowej szerokości i 43° 5’ zachodniej długości (woda posiadała niezwykle ciemną barwę), gdy straż z bocianiego gniazda po raz drugi w tej naszej podroży doniosła o pojawieniu się lądu.
Po dokładniejszej obserwacji, w miarę zbliżania się, rozróżniliśmy wyraźnie grupę wielkich wysp. Wybrzeża
ich były strome, wnętrze wysp wydawało się bogato zalesione, co przepełniło nasze serca wielką radością.
Mniej więcej w cztery godziny później zarzuciliśmy kotwicę na głębokości dziesięciu sążni, w odległości mili od brzegu, w piaszczyste dno morza; wobec spiętrzonych fal i prądów podwodnych bliższe podpłynięcie ku lądowi groziłoby nam niebezpieczeństwem.
Spuściliśmy dwie największe łodzie, do których wsiadł oddział dobrze uzbrojonych marynarzy. Peters i ja towarzyszyliśmy im. Celem naszym było odszukanie bezpiecznego przesmyku wśród skalnych raf, które wieńcem otaczały wyspę. Po pewnym czasie znaleźliśmy istotnie wejście do zatoki, a kiedy wpływaliśmy do niej, ujrzeliśmy nagle przed sobą cztery duże czółna, napełnione zbrojnymi ludźmi, które właśnie odbijały od wybrzeża. Pozwoliliśmy im zbliżyć się ku sobie, a ponieważ szybko posuwali się naprzód, więc niebawem znaleźli się w odległości, umożliwiającej wzajemne porozumienie.
Kapitan Guy wzniósł w górę białą chustę, umocowaną na wiośle, a na ten widok dzicy zatrzymali nagle swoje łodzie, rozpoczęli rozmawiać głośno między sobą i wydawać głośne okrzyki, wśród których rozróżnialiśmy wyraźnie słowa, brzmiące niby: „Anamoo—moo!“ i „Lama — Lama!“ Scena ta trwała mniej więcej przez pół godziny, a w ciągu tego czasu mieliśmy doskonałą sposobność obejrzeć dokładnie przybyszów.
W czterech czółnach, z których każde miało około pięćdziesięciu stóp długości, a pięć stóp szerokości, mieściło się razem stu dziesięciu dzikich. Rozmiarami ciała nie różnili się niemal od Europejczyków, ale ciało ich było bardziej muskularne i mięsiste, kruczo-czarnej barwy; włosy mieli długie, czarne, wełniste.
Strój ich składał się z puszystej, jedwabisto-miękkiej skóry nieznanego nam czarnego zwierzęcia i był sporządzony tak zręcznie, że ściśle przylegał do ciała, przyczem sierść była zwrócona nawewnątrz. Jedynie na szyi i na zgięciach ramion i nóg odwinięto ją, jakby dla ozdoby ubrania.
Bronią dzikich były przeważnie maczugi z czarnego, na pozór, twardego drzewa. Zauważyliśmy jednak u niektórych z nich włócznie, zakończone krzemiennem ostrzem i długie sznury, przypominające lasso. Na dnie czółen leżały czarne kamienie, wielkości jaja, widocznie
przygotowane do rzucania.
Kiedy nareszcie zakończyli swoją przemowę, bo tak prawdopodobnie należało tłumaczyć sobie ich hałaśliwe
krzyki, jeden z nich, najwidoczniej przywódca, powstał w łodzi i znakami wezwał nas, byśmy się zbliżyli ku nim. Udaliśmy, że nie rozumiemy tego wezwania, albowiem ze względów bezpieczeństwa wydawało się nam bardziej wskazanem pozostać w dotychczasowem oddaleniu, ponieważ liczba ich przewyższała nas conajmniej czterokrotnie. Wówczas przywódca rozkazał trzem czółnom zatrzymać się w miejscu, a na czwartem sam podpłynął ku nam. Bez wahania przeskoczył do naszej większej łodzi, usiadł obok kapitana Guy i wskazując ręką na nasz skuner, powtarzał jednocześnie słowa, jakie słyszeliśmy już poprzednio: „Anamoo—moo“ i „Lama-Lama!“ Zawróciliśmy ku okrętowi, a cztery czółna tubylców popłynęły za nami w pewnej odległości.
Gdy przybiliśmy do długiego boku statku, przywódca dzikich objawił niesłychane zdumienie i radość, klaszcząc w dłonie, uderzając się rękoma w pierś i w uda, wreszcie zaś wybuchnął głośnym śmiechem. Orszak jego podzielił tę wesołość; przez chwilę zapanował tak przeraźliwy zgiełk, że bębenkom naszych uszu groziło pęknięcie.
Nareszcie dzicy uspokoili się nieco, a wtedy kapitan Guy, kierując się przezornością, rozkazał wciągnąć szybko nasze łodzie w górę i znakami dał do zrozumienia przywódcy, który, jak dowiedzieliśmy się niebawem, nazywał się Too-wit, że co najwięcej dwudziestu jego towarzyszy może jednocześnie wejść na pokład. Toowit, jak się wydawało, pogodził się z tą propozycją i wydał swoim dzikusom odpowiednie rozkazy. Wobec tego tylko jedno czółno zbliżyło się do statku, a trzy pozostałe oddaliły się mniej więcej o pięćdziesiąt yardów.
Dwudziestu dzikich wskoczyło zręcznie na pokład. Biegali po całym statku, wdrapywali się nawet na sieć lin, oglądali wszystkie przedmioty z nadzwyczajnem zaciekawieniem i zachowywali się tak, jakby u siebie we własnym domu.
Łatwo można było się domyślić, że nie widzieli jeszcze nigdy białego człowieka, a biel naszej skóry wzbudzała w nich szczególny wstręt. Uważali statek „Jane Guy“ za żyjącą istotę i obawiając się widocznie, że mogliby ją zranić, nieśli ostrożnie włócznie, zwrócone ostrzem ku górze.
Zwłaszcza zachowanie się Too-wita ubawiło załogę skunera. Wódz dzikich, oglądając statek, ujrzał w kuchni kucharza, rąbiącego drzewo. Przypadkiem siekiera uderzyła silnie w podłogę, żłobiąc w niej głęboką szczelinę. Too-wit podbiegł natychmiast, odepchnął szorstko kucharza i począł głośno wzdychać, niemal jęczeć, pragnąc zapewne wyrazić swe współczucie cierpieniom statku, potem zaś głaskał i pieścił zadaną drzewu ranę i obmywał ją wodą, czerpaną ze stojącego obok wiadra. Na przejawy tak wielkiej naiwności nie byliśmy przygotowani, ja zaś, pomimo woli, począłem powątpiewać w jej szczerość.
Kiedy nasi goście obejrzeli dokładnie ożaglowanie i urządzenia pokładu, zaprowadziliśmy ich do wnętrza
skunera. Tutaj podziw ich stał się jeszcze stokroć większy, wprost bez granic. Nie znajdywali słów, aby wyrazić swe zdumienie, w głuchem milczeniu rozglądali się dokoła, kiedy niekiedy tylko z gardła ich wydobywał się jakiś nieokreślony, cichy okrzyk.
Najdziwniejsze domysły wywoływała wśród nich nasza broń, którą pozwoliliśmy im dokładnie obejrzeć. Jestem przekonany, że nie zdawali sobie sprawy, do jakiego celu służą nasze strzelby; uważali je raczej za jakąś świętość, ponieważ zauważyli, że obchodzimy się z bronią niezmiernie ostrożnie. Wielkie działa, błyszczące
metalem, budziły w nich pełne trwogi poszanowanie i woleli nie zbliżać się ku nim.
Podziw dzikich dosięgnął zenitu w kajucie, na ścianach której wisiały dwa wielkie zwierciadła. Too-wit podszedł ku nim pierwszy. Stanął na środku kajuty, mając jedno zwierciadło przed sobą, a drugie z tyłu. W pierwszej chwili nie zwrócił na nie uwagi. Kiedy jednak podniósł oczy i ujrzał swe odbicie w zwierciadle, mogło się wydawać, że oszaleje. Z niedającem się opisać przerażeniem cofnął się, przekręcił się jak strzała i chciał uciekać. Lecz równocześnie ujrzał się znowu w drugiem zwierciadle. To było już ponad jego siły. Rzucił się na ziemię, ukrył twarz w dłoniach i leżał
nieruchomie. Niczem nie zdołano go skłonić, by zbadał dokładnie zwierciadło; nie chciał powstać z miejsca i musieliśmy wreszcie wynieść go z kajuty na pokład.
W ten sposób wszyscy dzicy, przybywając kolejno w liczbie dwudziestu, zwiedzili statek. Too-wit pozostawał w ciągu całego czasu na pokładzie. Goście nasi nie objawiali skłonności do kradzieży, co często można zaobserwować u dzikich; po odjeździe ich nie brakło najdrobniejszego przedmiotu.
W ciągu całego czasu swych odwiedzin okazywali nam przyjazne uczucia. Mimo to nie mogliśmy pojąć
niektórych szczegółów ich zachowania się. Tak więc, naprzykład, bezwarunkowo nie można było ich nakłonić, by zbliżyli się do pewnych przedmiotów, nie grożących niebezpieczeństwem i niewinnych z samego wyglądu, jak żagle skunera, jajka, otwarta książka, dzieża z mąką.
Korzystając ze spotkania, próbowaliśmy wybadać, czy nie posiadają jakichś produktów, któreby się nadawały do zamiennego handlu. Ale wzajemne porozumienie się było bardzo utrudnione. Dowiedzieliśmy się jednak ku ogromnemu zdumieniu, że na wyspach tych znajdują się w dużej liczbie wielkie żółwie, gallipagos, jednego z nich miał Too-wit w swej łodzi. Ujrzeliśmy również w ręku jednego z dzikusów mięczaka wód indyjskich „biche de mer“, którego pożerał żywcem z wielką łapczywością.
Wszystko to było bardzo niezwykłe, a w każdym razie bardzo godne uwagi, jeżeli się weźmie w rachubę szerokość geograficzną, w jakiej się znajdowaliśmy. To też kapitan Guy wyraził życzenie dokładniejszego zbadania tego kraju, oczywiście powodując się nadzieją, że ze swoich odkryć zdoła może wyciągnąć handlowe korzyści. Ja osobiście miałem również ochotę poznać bardziej szczegółowo te wyspy, jednocześnie jednak dręczyło mnie nieporównanie silniej pragnienie, by bez zwłoki wędrować dalej ku południowi.
Na razie sprzyjała nam piękna pogoda, ale któż mógł przewidzieć, czy długo jeszcze potrwa? Mimo że dotarliśmy już do osiemdziesiątego czwartego równoleżnika, widniało przed nami morze, zupełnie otwarte, bez lodów, prócz tego silny prąd wody pchał nas ku południowi, a wiatr był również pomyślny.
Wobec tego propozycja, by zatrzymać się tutaj ponad istotną potrzebę, to znaczy przez czas konieczny celem skrzepienia sił załogi i zgromadzenia nowego zapasu materjałów opałowych i środków żywności — propozycja ta — powtarzam — bynajmniej mnie nie zachwyciła. Zaproponowałem zatem kapitanowi, abyśmy odwiedzili te wyspy dopiero podczas powrotnej podróży i ewentualnie przezimowali tutaj na wypadek, gdyby lody zamknęły nam drogę.
Kapitan zgodził się ostatecznie na mój plan, ponieważ uzyskałem wielki wpływ na niego (nie wiem, doprawdy, jakiej, mnie samemu nieznanej, przyczynie to przypisać). Postanowiono więc, że pobyt nasz na wyspach ograniczy się do jednego tygodnia, nawet gdybyśmy znaleźli w nadmiarze poszukiwanego na chińskich targach mięczaka „biche de mer“ i że potem wyruszymy niezwłocznie w drogę ku południowi, starając się dotrzeć możliwie najdalej.
Zgodnie z tem postanowieniem, poczyniliśmy wszystkie potrzebne przygotowania do wylądowania i pod
przewodnictwem Too-wita przeprowadziliśmy statek „Jane Guy“ przez skalne rafy. Zarzuciliśmy kotwicę w czarne piaszczyste dno w odległości mniej więcej mili od wybrzeża w małej zatoce na południowo-wschodnim krańcu głównej wyspy. Zatokę otaczał ląd dookoła, woda miała dziesięć sążni głębokości. Tuż obok zatoki, jak nas powiadomiono, tryskały trzy źródła
doskonałej wody do picia; w sąsiedztwie znajdowało się bardzo dużo drzewa na opał.
Cztery czółna wpłynęły za nami do zatoki, trzymały się jednakże w przyzwoitej odległości. Sam Too-wit pozostał na pokładzie skunera, a kiedy zapuściliśmy kotwicę, zaprosił nas, byśmy towarzyszyli mu na ląd i obejrzeli jego osadę.
Kapitan Guy zgodził się na to. Dziesięciu dzikich pozostało na pokładzie w roli zakładników; oddział dwunastu marynarzy towarzyszył kapitanowi. Uzbroiliśmy się z wielką przezornością, nie budząc tem bynajmniej nieufności dzikusów. Na pozostającym w zatoce skunerze przygotowano działa do strzału, wzniesiono ochronne zasłony, słowem przedsięwzięto wszystkie możliwe środki ostrożności, by zapobiec niespodziewanemu napadowi. Sternik otrzymał rozkaz, by nie wpuszczał na pokład nikogo obcego podczas naszej nieobecności; w razie, gdybyśmy nie powrócili w ciągu dwunastu godzin, był obowiązany wysłać szalupę z moździerzem, któraby opłynęła wyspę w poszukiwaniu nas.
Każdy krok, jaki stawialiśmy, podążając w głąb wyspy, umacniał nas w przekonaniu, że przebywamy w kraju, zasadniczo różnym od każdego innego, dokąd dotarła stopa cywilizowanego człowieka. Nie dostrzegaliśmy absolutnie nic, co byłoby nam znane.
Drzewa nie były wcale podobne do tych, jakie napotyka się w strefie gorącej, umiarkowanej lub północnej, zimnej; nie były też podobne do tych, jakie widzieliśmy w przewędrowanych już krajach południowej szerokości geograficznej.
Nawet skały różniły się całkowicie od znanych nam i swoją masą i barwą i uwarstwieniem. Rzeki, przepływające wyspę, były tak niepodobne do rzek, widywanych w innych klimatach, że wprost wahaliśmy się pić ich wodę i powątpiewaliśmy, czy jest to naprawdę woda, posiadająca znane nam właściwości.
Przy niewielkim strumyku, który skrzyżował naszą drogę (był to pierwszy, jaki napotkaliśmy), Too-wit
przystanął wraz ze swym orszakiem, aby się napić wody. Powodując się niezwykłym wyglądem tej cieczy, wzbranialiśmy się pójść za ich przykładem, przypuszczaliśmy bowiem, że woda ta uległa zepsuciu. Dopiero później przekonaliśmy się, że wszystka woda na całej wyspie miała taki właśnie wygląd i właściwości.
Nie umiem wprost opisać dokładnie natury tego płynu, a w każdym razie nie łatwo przedstawić ją w niewielu słowach. Chociaż bardzo szybko spływała po wszystkich zboczach skalnych, jak każda zwyczajna woda, to jednak tylko wówczas, gdy spadała strumieniem zgóry, sprawiała wrażenie przeźroczystej cieczy. Coprawda, w rzeczywistości była tak samo przeźroczysta, jak każda inna, zawierająca wapno woda, jednakże bynajmniej nie taki był jej wygląd. Na
pierwszy rzut oka, zwłaszcza w miejscach słabszego spadku, przypominała, pod względem swej gęstości, silny rozczyn gumy arabskiej w zwyczajnej wodzie.
Nie była to jednakże jej najbardziej charakterystyczna i najbardziej zdumiewająca właściwość. Najwięcej zagadkowem wydawało się to, że woda na wyspie ani nie była bezbarwna, ani też nie posiadała jednolitej barwy. Gdy spoglądało się na nią w chwili, gdy przepływała, mieniła się wszelkiemi możliwemi odcieniami purpury, tak jak mieniąca się jedwabna tkanina. Jeżeli mam wyznać prawdę, to właśnie ta zmienność refleksów zdumiała nas nie mniej, aniżeli zdumiał się Too-wit na widok zwierciadła.
Zaczerpnęliśmy pełne naczynie wody, pozwoliliśmy, by się spokojnie ustała i przekonaliśmy się, że cała płynna masa składa się z licznych żyłek o rozmaitem zabarwieniu. Poszczególne arterje nie mieszały się z sobą. Drobiny takich samych arterji spływały się w jedność, natomiast przenikanie się wzajemne różnobarwnych żyłek nie było całkowite.
Skoro wetknąłem ostrze mego noża w wodę, przecinając jednobarwną żyłkę, woda spływała się natychmiast po jego usunięciu i wszelkie ślady przeszkody
zanikały. Natomiast jeżeli ugodziłem ostrzem między dwie różnobarwne arterje, rozłączenie stało się całkowite, kohezja nie działała.
Te niezwykłe zjawiska, jakie zaobserwowałem, badając wodę, były tylko jednym z wielu dziwów, jakiemi odtąd otoczyło mnie przeznaczenie.
Do wioski dotarliśmy dopiero po upływie mniej
więcej trzech godzin, albowiem leżała ona w odległości z górą dziewięciu mil w głąb wyspy, a ścieżka do niej wiodła poprzez skalistą okolicę. W ciągu całej
naszej podróży przyłączały się do orszaku Too-wita, który liczył ogółem stu dziesięciu dzikusów z czółen,
ustawicznie drobne oddziałki, złożone z sześciu lub siedmiu ludzi, napotykane niby przypadkiem na skrętach drogi.
Ponieważ powtarzało się to systematycznie, więc obudziło we mnie pewne wątpliwości, które niezwłocznie zakomunikowałem kapitanowi Guy. Jednakże było już zapóźno, aby zawrócić z drogi. Postanowiliśmy zatem postąpić tak, jak wydawało się najlepiej, to znaczy udawać, że żywimy do Too-wita najzupełniejsze zaufanie. Szliśmy dalej naprzód, zwracając jednak bacznie uwagę na każde poruszenie dzikich i nie pozwalając, by wciskali się pomiędzy nas i rozdzielali nasze szeregi. Po drodze przebyliśmy stromy wąwóz i dotarliśmy wreszcie do jedynego ludzkiego osiedla na wyspie, jak nas objaśniono. Kiedy ujrzeliśmy je przed sobą, przywódca wydał głośny okrzyk i powtórzył kilkakrotnie słowa: Klock-Klock. Przypuszczaliśmy, że jest to albo nazwa samej wsi, albo może określenie wogóle ludzkiego osiedla.
Chaty wioski były nieporównanie nędzniejsze, aniżeli można sobie wyobrazić, nie były też wzniesione wedle jednego szablonu, jak to widuje się u dzikich szczepów, stojących na bardzo niskim poziomie. Niektóre mieszkania były to wydrążone pnie drzewne, obcięte w wysokości mniej więcej czterech stóp ponad korzeniami, z dachem z czarnej skóry, zwisającej w dół długiemi, kudłatemi fałdami. Mieszkali w nich Wampoosi czy Yampoosi, będący niejako arystokracją tego kraju. Inne mieszkania były zbudowane z grubych pni drzewnych, pokrytych jeszcze zeschłem listowiem i pochylonych pod kątem czterdziestu pięciu stopni ku pagórkom ziemnym, usypanym nieregularnie na
wysokość pięciu do sześciu stóp. Inne mieszkania tubylców były poprostu jamami, wygrzebanemi w ziemi; mieszkańcy, wpełznąwszy do wnętrza, przykrywali otwory gałęziami. Jeszcze inne mieszkania mieściły się w widlastych konarach drzew, których górne gałęzie przecinano do połowy, dzięki czemu zwisały w dół i dawały lepszą ochronę przed niepogodą. Największa liczba schronisk były to małe, płaskie jaskinie, wyżłobione w ścianach skał, które z trzech stron otaczały wioskę. Przed każdą z tych prymitywnych pieczar leżał mały blok skalny, z pomocą którego mieszkaniec,
opuszczając swe schronisko, zamykał przezornie jego wejście. Jaki był cel tego trudu, nie umiałbym powiedzieć, ponieważ kamień zakrywał zaledwie trzecią część otworu, czyli nie zamykał wcale wejścia.
Wioska, jeżeli wogóle można posłużyć się tem określeniem, leżała w dość głębokiej kotlinie. Była ona otwarta jedynie od południa, z innych stron zamykały dostęp strome skały, o których już wspomniałem. Przez środek wioski przepływała szemrząca rzeczka, woda jej miała ten sam dziwny wygląd, jaki niedawno usiłowałem opisać.
W pobliżu mieszkań dostrzegaliśmy rozmaite, niezwykłe zwierzęta, które wydawały się oswojone. Największe z nich przypominało budową ciała i pyskiem naszą zwykłą świnię, miało jednakże puszysty ogon i smukłe nogi, jak antylopa. Poruszało się bardzo niezgrabnie i niepewnie, nie zauważyliśmy, aby umiało biegać. Widzieliśmy też inne jeszcze, podobne z wyglądu zwierzęta, ale posiadające dłuższy tułów i pokryte czarną sierścią.
Dookoła biegało mnóstwo rozmaitego, oswojonego drobiu, wobec czego nasuwało się przypuszczenie, że
jest to główne pożywienie mieszkańców wyspy. Ku niezmiernemu zdumieniu dostrzegliśmy wśród tego ptactwa czarne albatrosy, również zupełnie oswojone;
wędrowały one na żer ku morzu, ale wracały do wioski jak do gniazda, południowe wybrzeże wyspy służyło im jako lęgowisko. Towarzyszyły im, jak zazwyczaj, nieodłączne pingwiny, te jednak nigdy nie podchodziły ku mieszkaniom dzikich tubylców. Wśród innego oswojonego ptactwa były również kaczki, niewiele się różniące od krzyżówek, hodowanych w naszym kraju, oraz duży ptak, podobny z wyglądu do sokoła myszołowa, jednakże nie mięsożerny.
Ryb była niezwykła obfitość. Podczas naszych odwiedzin w wiosce widzieliśmy znaczne ilości suszonego
łososia, sztokfisza, niebieskiego delfina, a dalej makrele, biełorybice, raje, węgorze, barweny, sole, dorsze,
flondry i niezliczone inne gatunki. Warto zaznaczyć, że przeważna większość tych ryb przypominała zarybienie w okolicach grupy wysp Lorda Aucklanda, a więc w szerokości geograficznej mniej więcej pięćdziesięciu jeden stopni. Żółwie gallipago mnożyły się tu w ogromnych ilościach.
Dzikich zwierząt widzieliśmy bardzo niewiele, a te, które dostrzegliśmy, ani nie były duże, ani nie przypominały nam znanych gatunków.
Raz czy dwa razy przecięły nam drogę ogromne, groźnie wyglądające węże. Ponieważ tubylcy nie zwracali na nie wcale uwagi, doszlismy do przekonania, że nie są to jadowite stworzenia.
Gdy zbliżyliśmy się ku wiosce w towarzystwie Too-wita i jego orszaku, wybiegł naprzeciw nas wielki tłum dzikich, witając nas głośnemi okrzykami, wśród których dźwięczały zwłaszcza te ustawicznie powtarzające się słowa: „Anamoo-moo!“ i „Lama-Lama!“ Ku ogromnemu zdumieniu stwierdziliśmy, że mieszkańcy osady, z wyjątkiem jednego czy dwóch zaledwie, byli zupełnie nadzy; ubraniem ze skór posługiwali się tylko ci ludzie, którzy płynęli w łodziach. Wydawało się również, że cała broń, istniejąca na wyspie, znajduje się wyłącznie w ich posiadaniu, albowiem nie zauważyliśmy, by którykolwiek z wyspiarzy, wybiegających na nasze powitanie, posiadał jakąkolwiek bron zaczepną czy odporną.
Wraz z tubylcami zjawiła się także znaczna liczba kobiet i dzieci. Z pośród mieszkańców osady kobiety wyróżniały się poniekąd swoistą urodą. Były dobrze zbudowane, wysokie i smukłe, ruchy ich odznaczały się wdziękiem i swobodą, w znacznie większym stopniu, aniżeli widuje się zazwyczaj nawet wśród cywilizowanych narodów. Jednakże, podobnie jak mężczyźni, miały wargi grube i mięsiste, tak że nawet podczas śmiechu nie odsłaniały zębów. Włosy ich były bardziej miękkie i delikatne, aniżeli włosy mężczyzn.
Wśród tych nagich wyspiarzy dostrzegliśmy jednak dziesięciu czy dwunastu ludzi, ubranych w skóry, podobnie jak Too-wit i jego orszak, byli oni również uzbrojeni ciężkiemi maczugami i włóczniami. Jak się wydawało, posiadali oni wielki wpływ na ogół mieszkańców osady, którzy, zwracając się do nich, wymawiali słowo „Wampoo“, określające zapewne ich
dostojność. Oni też mieszkali w „pałacach" z czarnej skóry.
Rezydencja Too-wita znajdowała się w samym środku osady i była poniekąd lepiej zbudowana, aniżeli mieszkania jego poddanych. Drzewo, które podpierało ją, niby filar, ścięto na wysokości mniej więcej dwunastu stóp ponad korzeniami, pozostawiając w górze kilka konarów, aby rozszerzyć dach chaty. Nakryciem tem były cztery wielkie skóry, przymocowane drewnianemi
kołkami do trzona i do siebie, oraz umocnione palikami, wbitemi w ziemię. Dno dziwacznej chałupy wysypano grubą warstwą zeschłych liści, pokrywając je niby dywanem.
Z niezwykłą uroczystością zaprowadzono nas do tej chaty, a towarzyszyło nam tylu tubylców, ilu tylko mogło się wewnątrz pomieścić. Too-wit usiadł na pokładzie liści i wskazał gestem, byśmy poszli za jego
przykładem.
Usłuchaliśmy tego wezwania i skutkiem tego znaleźliśmy się nagle nietylko w niewygodnej, ale nawet wprost krytycznej sytuacji. Siedzieliśmy, a było nas razem dwunastu, na wysłanej liśćmi ziemi, otaczało nas zaś mniej więcej czterdziestu dzikusów, kucających na okół, zgodnie z tradycyjnem przyzwyczajeniem. Pierścień ten, otaczający nas, zaciskał się tak ciasno, że w razie jakiegośkolwiek napadu z ich strony nietylko nie zdołalibyśmy posłużyć się posiadaną bronią, ale nawet powstać z miejsca.
Zresztą nietylko w chacie panował niesłychany ścisk. Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy zgromadzili się na zewnątrz, dokoła chaty i jedynie ustawiczne upomnienia i nawoływania Too-wita ochraniały nas przed zadeptaniem na śmierć, czem groził coraz większy natłok zebranych.
Jedyną rękojmią bezpieczeństwa była właśnie obecność Too-wita pośród nas. To też powzięliśmy postanowienie, by nie wypuszczać go z naszego grona i ewentualnie poświęcić go dla własnego ocalenia, gdybyśmy dostrzegli jakiekolwiek wrogie objawy ze strony tłumów.
Z wielkim trudem udało się wreszcie uspokoić nieco hałasujący tłum, poczem przywódca wygłosił do nas
bardzo długą przemowę, naogół bardzo podobną do tej, jakiej wysłuchaliśmy już z łodzi, z tą tylko różnicą, że obecnie słowa „Anamoo-moo!“ powtarzał z większym znacznie naciskiem, aniżeli słowa „Lama-Lama!“
Wysłuchaliśmy tej przemowy w głębokiem milczeniu aż do końca, poczem kapitan Guy odpowiedział, zapewniając przywódcę o swej wieczystej przyjaźni i o swej życzliwości. Mowę tę zakończył kapitan, składając przywódcy podarunek, mianowicie parę nitek niebieskich szklanych pereł i nóż. Ku wielkiemu naszemu zdziwieniu wódz dzikich pokręcił pogardliwie nosem na widok pereł, natomiast nóż sprawił mu widocznie niewysłowioną radość.
Natychmiast też wydał rozkazy, by rozpocząć ucztę. Potrawy podawano ponad głowami uczestników, składały się one z ociekających jeszcze krwią wnętrzności nieznanego nam zwierzęcia, prawdopodobnie jednej z tych świń o smukłych nogach, które to stworzenia zauważyliśmy w pobliżu wioski.
Ponieważ Too-wit zauważył, że nie wiemy, jak zabrać się do tej uczty, dał nam dobry przykład i począł wprost połykać smakowitą potrawę łokieć po łokciu. Niestety, nam wystarczył już sam widok. Nie zdołaliśmy zapanować nad sobą, a żołądki nasze wyraziły wymownie swe oburzenie i niezadowolenie, co znowu zdumiało niesłychanie „jego majestat“. Przywódca zdumiał się nie mniej, aniżeli wówczas, kiedy spojrzał w zwierciadło. Z obrzydzeniem odmówiliśmy spożycia podawanych nam smakołyków i usiłowaliśmy wytłumaczyć mu gestami, że najedliśmy się już poprzednio do syta i dlatego nie odczuwamy wcale apetytu.
Skoro monarcha ukończył ucztę, poddaliśmy go krzyżowym zapytaniom, usiłując we wszelkie możliwe sposoby wybadać, jakie są główne produkty kraju
i jakie stąd mogli byśmy wyciągnąć dla siebie korzyści.
Po upływie dłuższego czasu, jak się wydawało, przywódca dzikusów zrozumiał nareszcie, o co nam chodzi. Co więcej, zaofiarował się zaprowadzić nas niezwłocznie na tę część wybrzeża, gdzie — jak dowodził — znaleźć można biche de mer w ogromnej obfitości. Dowodem zrozumienia naszych żądań było to, że wskazał palcem na jedno z tych stworzeń.
Byliśmy niezmiernie uradowani, że w ten sposób wydobędziemy się z zaciskającego się koło nas pierścienia dzikich i wytłumaczyliśmy mu znakami, że najchętniej wyruszymy wraz z nim natychmiast w drogę do celu.
Niebawem wyszliśmy z namiotu-chaty i powędrowaliśmy pod wodzą Too-wita, w towarzystwie całej ludności osady, ku południowo-wschodniemu krańcowi wyspy, niezbyt odległemu od zatoki, gdzie nasz statek stał na kotwicy.
Na tem miejscu oczekiwaliśmy zgórą godzinę, zanim podpłynęły cztery czółna, sprowadzone przez kilkunastu dzikusów, wysłanych specjalnie w tym celu. Wsiedliśmy całą gromadą, nie pozwalając się rozłączyć, do jednego z czółen i popłynęliśmy wzdłuż raf, o których już poprzednio wspominałem. W pewnem miejscu ujrzeliśmy tak ogromne ilości biche de mer, jakich nie widzieli nigdy najstarsi nawet żeglarze z pośród nas gdziekolwiek indziej w niższych szerokościach geograficznych na wyspach, słynących bogactwem tego
handlowego artykułu. Bez trudu, gdyby to było możliwe, potrafilibyśmy naładować dwadzieścia okrętów tym
towarem.
Potem odwieziono nas zpowrotem na nasz skuner. Pożegnaliśmy się z Too-witem i uzyskalismy od niego przyrzeczenie, że zaraz w ciągu następujących dwudziestu czterech godzin dostarczy nam na pokład tyle
kaczek-krzyżówek i żółwi gallipago, ile tylko zdołają pomieścić jego cztery łodzie.
W ciągu całej tej wycieczki nie dostrzegliśmy w zachowaniu się tubylców żadnego objawu, który mógłby obudzić podejrzenia. Jedynym niejasnym szczegółem była owa systematyczna metoda zwiększania się otaczających nas sił zbrojnych podczas naszej wędrówki ze skunera do wioski wyspiarzy.
Wódz dzikich dotrzymał danego przyrzeczenia i zaopatrzył nas obficie w zapasy świeżej żywności. Rzadko kiedykolwiek przedtem widywaliśmy równie doskonałe żółwie, kaczki zaś po upieczeniu przewyższały najlepsze gatunki naszego dzikiego ptactwa; mięso ich było miękkie, soczyste i nadzwyczaj smaczne. Oprócz tego dzicy, zrozumiawszy nadspodziewanie dobrze nasze życzenia, przywieźli nam dużą ilość brunatnych
selerów i jadalnej rośliny, leczącej skorbut, a także pełną łódź ryb świeżych i suszonych. Selery dostarczyły nam wybornego przysmaku, a wspomniana wyżej trawa wyleczyła wszystkich ludzi z załogi, chorujących
na skorbut. Niebawem nie było na pokładzie ani jednego chorego.
Z pośród innych otrzymanych zapasów wymienię jeszcze rodzaj muszli, okrągłego kształtu, przypominającej smakiem ostrygę. Mieliśmy też sporo raków morskich, jaj albatrosów i jaj innych ptaków, o czarnych skorupkach. Zgromadziliśmy wreszcie zapas mięsa owych świń na smukłych nogach, o jakich wspominałem poprzednio, Mięso to było przeniknięte rybim zapachem i dlatego budziło we mnie obrzydzenie, ale większość naszych marynarzy zajadała je z apetytem.
W zamian za te wyborne produkty ofiarowywaliśmy dzikusom różnobarwne szklane paciorki, miedziane świecidła, ćwieki, noże i kawałki czerwonej materji. Zapłatę w tych towarach przyjmowali z niekłamanym
zachwytem.
Zorganizowaliśmy jak gdyby targowisko na wybrzeżu, tuż naprzeciw armatnich otworów naszego skunera; wymienny handel odbywał się z najlepszą wiarą i w takim spokoju i ładzie, jakiego trudno było oczekiwać, mając w pamięci hałaśliwe i niesforne zachowanie się dzikich w ich wiosce Klock-Klock.
Życzliwy wzajemny stosunek pomiędzy nami i mieszkańcami osady trwał przez szereg dni bez zmiany. Gromadki tubylców odwiedzały nas często na pokładzie statku, a znowu oddziałki naszych marynarzy wyprawiały się często i na wybrzeże i wgłąb kraju, nie doznając podczas tych, nieraz dłuższych, wycieczek żadnych przeszkód ze strony dzikich.
Kapitan Guy — widząc, że bez trudności możnaby naładować statek obfitym ładunkiem biche de mer, wykorzystując życzliwe usposobienie tubylców, gotowych chętnie pomagać nam przy połowie — postanowił wejść w układy handlowe z Too-witem. Zaproponował mu zbudowanie na wybrzeżu trwałych szałasów, w którychby gromadzono i przyrządzano ten cenny produkt, a które później stałyby się własnością Too-wita i ludzi, pomagających mu w pracy. Sam kapitan zamierzał wykorzystać sprzyjającą pogodę i wyruszyć w dalszą podróż ku południowi. Zebrane na wyspie produkty zabrałby na statek w powrotnej drodze. Gdy Too-wit pojął, o co chodzi, zgodził się chętnie na proponowany układ. Zawarto zatem umowę, która zadawalała obie strony.
Postanowiliśmy poczynić przygotowania, celem urzeczywistnienia naszego planu z pomocą całej załogi i wznieść odpowiednie budynki. Potem skuner miał wyruszyć na morze, pozostawiając na wyspie trzech marynarzy, którzyby dozorowali dalszą pracę i nauczyli tubylców właściwego sposobu suszenia biche de mer. Wynagrodzenie za pracę uzależnialiśmy od pilności i gorliwości tubylców podczas naszej nieobecności. Przyrzekliśmy im, że za każdą ściśle określoną ilość suszonego produktu otrzymają oznaczoną liczbę kolorowych paciorków, noży, czerwonego płótna i tem podobnie.
Opis tego ważnego artykułu handlowego i metod jego przyrządzania zainteresuje może czytelników; nie znajdę zaś bardziej właściwego miejsca w mojej opowieści, by wspomnieć o tem. Zamieszczona poniżej, zwięzła notatka jest zaczerpnięta z najnowszego opisu
podróży po morzach południowych:
„Jest to mięczak wód indyjskich, znany oddawna w handlu pod francuską nazwą bouche de mer (usta morskie). Jeżeli się nie mylę, znakomity przyrodnik Cuvier nazywa go gasteropeda pulmonifera. Mięczak ten żyje w ogromnej obfitości na wybrzeżach wysp Oceanu Spokojnego. Cieszy się wielkim pokupem i wysoką ceną zwłaszcza na chińskich targach, gdzie produkt ten rywalizuje ze sławnemi jaskółczemi gniazdami, które zresztą są prawdopodobnie ulepione właśnie z galarety z ciał owych mięczaków, zbieranej przez pewien rodzaj jaskółek. Mięczaki nie są pokryte skorupą, nie mają łap, ani żadnych wystających członków. Posiadają tylko dwa organa, umieszczone po
przeciwległych stronach ciała: organ chłonący i organ wydzielający. Dzięki temu, że ciało ich, podobnie jak u gąsienic i robaków, składa się z elastycznych pierścieni, mogą pełzać po wybrzeżu, wypłynąwszy z wody. Tutaj też znajdują je jaskółki, które ostrym dzióbem wydobywają z ich miękkiego ciała kleistą galaretowatą masę i używają jej następnie do lepienia swych gniazd. Stąd właśnie pochodzi nazwa gasteropeda pulmonifera.
„Mięczak ma kształt podługowaty i bywa rozmaitej wielkości, od trzech do osiemnastu cali, niekiedy dochodzi nawet do dwóch stóp długości, o czem przekonałem się naocznie. Jest niemal okrągławy, przypłaszczony nieco tylko z tej strony ciała, którą dotyka dna morskiego; ciało w średnicy ma jeden do ośmiu cali grubości. W pewnych okresach roku mięczaki pełzają licznie po dnie morskiem, prawdopodobnie celem rozmnażania się, albowiem wówczas najczęściej napotykamy je parami. Kiedy promienie słoneczne bardzo silnie nagrzeją wodę, mięczaki wędrują na płytsze miejsca i gdy nastąpi odpływ, leżą nieraz na suchem wybrzeżu, wystawione na słoneczny żar. Jednakże ich młode nie przychodzą na świat w tych płytkich wodach, nigdy bowiem nie spotykano ich tutaj, widocznie zatem przybywają do wybrzeży już w dojrzałym stanie. Żywią się przeważnie zwierzo-krzewami, które produkują korale.
„Biche de mer poławia się zazwyczaj w głębokości trzech lub czterech stóp wody w pobliżu wybrzeży.
Następnie składa się je na nadbrzeżnym piasku i otwiera od końca do końca nacięciem, szerokiem na cal lub więcej, zależnie od wielkości mięczaka. Przez pociśnięcie usuwa się wnętrzności, podobne zresztą do wnętrzności innych morskich żyjątek tego rodzaju. Potem
płuka się pustą powłokę i gotuje się ją w wodzie, która powinna mieć określoną temperaturę, ani nazbyt wysoką, ani zbyt niską. Tak przyrządzony produkt zakopuje się w ziemię na przeciąg czterech godzin, poczem znowu gotuje się go przez krótki czas, a wreszcie
suszy się bądź w słońcu, bądź na ogniu. Mięczaki, ususzone w słonecznym żarze, są nieporównanie smaczniejsze, jednakże z pomocą tej metody uzyskuje się mniej
produktu, aniżeli susząc go na ogniu. Jeżeli są należycie przyrządzone, można przechowywać je w suchem miejscu przez dwa do trzech lat, bez obawy zepsucia;
należy jednak kontrolować co kilka miesięcy, mniej więcej cztery razy w roku, czy nie uległy niszczącemu wpływowi wilgoci.
„Chińczycy, jak już wspomniano, uważają biche de mer za niezwykle wyszukany przysmak, wzmacniający i odżywiający, oraz posiadający szczególny dar odmładzania organizmu ludzkiego, nadwątlonego nadużyciami. Najprzedniejszy gatunek tego towaru osięga w Chinach wysoką cenę dziewięćdziesięciu dolarów za pikul (133½ funta), drugi gatunek siedemdziesiąt pięć dolarów, trzeci pięćdziesiąt dolarów, czwarty trzydzieści dolarów, piąty dwadzieścia dolarów, szósty dwanaście, siódmy osiem dolarów i wreszcie ósmy cztery dolary. Niewielkie ładunki można sprzedać jeszcze korzystniej na targach w Manilli, Singapore i Batawji.“
Zawarłszy umowę z Too-witem, przetransportowaliśmy niezwłocznie na ląd narzędzia, potrzebne do oczyszczenia terenu i wzniesienia budynków. Jako miejsce budowy wybraliśmy obszerny, płaski plac w pobliżu wschodniego wybrzeża zatoki, a w niewielkiej odległości od tej części brzegu, gdzie najobficiej napotykało się mięczaki. Plac ten odpowiadał najzupełniej swemu celowi, zwłaszcza że w pobliżu znajdowało się i drzewo potrzebne do budowy i źródło świeżej wody do picia.
Zabraliśmy się z całą energją do pracy. To też ku niesłychanemu zdumieniu dzikusów ścięliśmy w krótkim czasie dostateczną ilość pni drzewnych, z których poczęliśmy budować ściany domu. Po upływie dwóch czy trzech dni prace posunęły się do tego stopnia, że szkielet budynku był gotowy, a wykończenie można było powierzyć trzem marynarzom, mającym pozostać na wyspie podczas naszej nieobecności. Byli to John Carson, Alfred Harris i — — — Peterson (wszyscy rodem z Londynu, o ile sobie przypominam). Zgłosili się oni na ochotnika, a kapitan przyjął ich propozycję.
Z końcem miesiąca wszystko było już przygotowane do wyruszenia na morze. Postanowiliśmy jednak przed
odjazdem jeszcze raz odwiedzić osadę tubylców, składając niejako pożegnalną wizytę. Zresztą i sam Too-wit tak uporczywie nalegał, byśmy to uczynili, że nie chcieliśmy obrażać go odmową w ostatniej chwili naszego pobytu na wyspie.
Nikt z pośród nas nie powątpiewał wówczas w dobroduszność tubylców. Zachowywali się względem nas
bardzo życzliwie i z wielkim szacunkiem, pomagali nam z całą gotowością w pracy, znosili skrzętnie wszelkie zapasy żywności, nie żądając nieraz nic w zamian, nigdy też nie przywłaszczyli sobie najdrobniejszego
nawet przedmiotu, chociaż cenili wysoko wszystko, co posiadaliśmy i okazywali wprost przesadną radość, gdy otrzymywali w podarku jakąś drobnostkę. Zwłaszcza kobiety okazywały nam niezmierną uprzejmość i usłużność we wszystkiem. To też musielibyśmy chyba
grzeszyć chorobliwą podejrzliwością, aby obawiać się teraz jakiegoś podstępu ze strony tych ludzi, okazujących nam tak wielką życzliwość.
Niestety, aż nazbyt prędko mieliśmy się przekonać, że ta pozorna dobroduszność była tylko wynikiem zdradliwie obmyślonego planu naszej zagłady i że ci wyspiarze, których poczynaliśmy nieomal szanować, byli najbardziej barbarzyńskimi, okrutnymi, podstępnymi i nędznymi łajdakami, jacy kiedykolwiek istnieli na świecie.
Dnia pierwszego lutego udaliśmy się na ląd, aby odwiedzić osadę. Aczkolwiek nie żywiliśmy żadnych
podejrzeń, to jednak nie zaniedbano wskazanych środków ostrożności. Na pokładzie skunera pozostało sześciu ludzi. Otrzymali oni rozkaz, by nie dopuszczali na statek podczas naszej nieobecności pod żadnym pozorem nikogo z pośród dzikich tubylców i by nieustannie czuwali na pokładzie. Załoga wysunęła ochronne parapety, naładowała działa kulami i podwójnym nabojem kartaczy; moździerze przygotowano również do użycia, nabijając je kulami od muszkietów. Skuner stał na kotwicy w odległości mili od wybrzeża, wskutek czego ani jedna łódź nie mogła niepostrzeżenie przybliżyć się ku niemu, każda znalazłaby się natychmiast w linji obstrzału.
Sześciu marynarzy pozostało zatem na pokładzie. Oddział, wyruszający na wybrzeże, liczył ogółem trzydziestu dwóch ludzi. Wszyscy byliśmy uzbrojeni od stóp do głów; każdy z nas dźwigał muszkiet, pistolety
i kordelas, prócz tego każdy miał jeszcze długi nóż marynarski, przypominający poniekąd t. zw. „bowie-knife“, tak bardzo rozpowszechniony obecnie w zachodnich i południowych okolicach kuli ziemskiej.
Stu wojowników, odzianych w czarne skóry, oczekiwało na nas w miejscu, gdzie wylądowaliśmy, chcąc
towarzyszyć nam w drodze wgłąb wyspy. Z niemałem zdziwieniem zauważyliśmy, że wszyscy są bezbronni. Kiedy zapytaliśmy Too-wita o przyczynę tego, odpowiedział z prostotą: „Mattee non we pa pa si“ — co miało oznaczać, że tam, gdzie wszyscy są braćmi, broń jest niepotrzebna. Przyjęliśmy to powiedzenie za dobrą monetę i ruszyliśmy naprzód.
Przeszliśmy obok źródła, przebrnęliśmy strumień, o którym poprzednio opowiadałem i wkroczyliśmy
teraz w ciasny wąwóz, wijący się kręto wśród skał z saponitu, otaczających także wioskę. Wąwóz był skalisty, o nierównej powierzchni; droga ta dała się nam we znaki już podczas pierwszej podróży do Klock-Klock. Wąwóz ciągnął się na przestrzeni półtorej mili, a może nawet dwóch mil. Przewijał się
ostremi zakrętami wśród skał w najrozmaitszych kierunkach, co nasuwało przypuszczenie, że tworzył on niegdyś łożysko strumienia. Prosta linja nie była nigdzie dłuższa, niż dwadzieścia yardów, w odstępach tych wąwóz załamywał się ciągle, to tu to ówdzie.
Ściany wąwozu wznosiły się stromo w górę, niemal prostopadle, na wysokość — jak sądzę — siedemdziesięciu lub osiemdziesięciu stóp, gdzieniegdzie sięgały tak wysoko, że światło dzienne ledwie docierało do dna wąwozu. Przeciętna szerokość wąwozu wynosiła
czterdzieści stóp, kiedy niekiedy jednak zwężał się on do tego stopnia, że zaledwie pięć czy sześć osób mogło
postępować obok siebie.
Krótko mówiąc, było to jakgdyby wymarzone miejsce na zasadzkę, to też trudno się dziwić, że, wchodząc do
wąwozu, opatrzyliśmy starannie broń.
Kiedy dzisiaj zastanawiam się nad tem wszystkiem, nie mogę wprost pojąć naszego szaleństwa i zaślepienia.
Zdumiewam się, że pozwoliliśmy się wprowadzić w tę długą i krętą szczelinę, oddając się całkowicie w moc
nieznanych nam dzikusów, którzy wzięli nas niejako we dwa ognie, gdyż otwierali i zamykali nasz pochód.
A jednak postąpiliśmy tak, jakgdyby ogarnięci szaleństwem, lub mając bielmo na oczach. Ufni w siłę
naszego oddziału, uwierzywszy w pozorne rozbrojenie Too-wita i jego orszaku, licząc poniekąd na naszą broń palną (której działanie było jeszcze tajemnicą dla tubylców), a przedewszystkiem złudzeni rzekomą przyjaźnią tych nikczemnych nędzników, oddaliśmy się im zupełnie w ręce.
Pięciu czy sześciu dzikich otwierało pochód, niby wskazując drogę i usuwając z przesadną gorliwością
kamienie i gruzy z naszej ścieżki. Tuż za nimi postępował nasz oddział. Szliśmy zwartym szeregiem, pilnie bacząc na to, by nie rozdzielono nas od siebie. Z tyłu poza nami kroczyły główne siły dzikich w niezwykłym porządku i z niezwykłą uroczystością.
Dirk Peters, marynarz nazwiskiem Wilson Allen i ja kroczyliśmy na prawem skrzydle naszego oddziału, obserwując szczególne uwarstwienie wznoszącej się
ponad nami skalistej ściany. W pewnem miejscu zauważyliśmy otwartą szczelinę w skale. Była ona tak duża, że jedna osoba mogła się w niej pomieścić i poruszać swobodnie. Szczelina sięgała w prostej linji na jakieś osiemnaście lub dwadzieścia stóp wgłąb ściany, poczem zbaczała na lewo. Wysokość, o ile
mogliśmy ocenić, porównywując ją z wąwozem, wynosiła sześćdziesiąt do siedemdziesięciu stóp. Wewnątrz szczeliny rosły dwa lub trzy marne krzewy, przypominając naszą leszczynę. Powodując się ciekawością, chciałem obejrzeć je dokładniej, zboczyłem więc w otwór i zerwałem kilka orzechów. Zamierzałem już zawrócić, gdy spostrzegłem, że Peters i Allen pośpieszyli za mną. Wezwałem ich, by się cofnęli, tłumacząc, że w wąskiem przejściu może się pomieścić zaledwie jedna osoba, oraz obiecując im, że poczęstuję ich zerwanemi orzechami. Posłuchali wezwania i ruszyli zpowrotem, Allen dochodził właśnie do otworu szczeliny.
Wtem doznałem wstrząśnienia tak strasznego i tak niezwykłego, że wydało mi się — o ile wogóle mógłem był myśleć w owej chwili — jakoby cały świat zatrząsł się nagle w posadach i jakoby nadszedł Dzień Ostateczny.
Kiedy nareszcie odzyskałem przytomność i zdolność rozumowania, dusiłem się niemal i czułem, że wśród najzupełniejszej ciemności brodzę w olbrzymiej masie miałkiej ziemi, sypiącej się ze wszystkich stron.
Ziemia przygniatała mnie, groziło mi niebezpieczeństwo, że za chwilę będę żywcem pogrzebany. Myśl ta przeniknęła mnie strachem i zbudziła energję. Usiłowałem stanąć mocniej na nogach, co mi się wreszcie udało.
Przez parę minut stałem nieruchomie, próbując zdać sobie sprawę z tego, co się wydarzyło i gdzie się znajduję. Niemal jednocześnie usłyszałem stłumione jęki. Rozpoznałem głos Petersa, który zaklinał mnie na miłość Boga, by mu pospieszyć z pomocą. Postąpiłem naprzód krok czy dwa kroki i potknąłem się na ciele mojego towarzysza, zupełnie zagrzebanego w ziemi i nadaremnie usiłującego wydobyć się z pułapki. Zacząłem odgrzebywać przytłaczającą go ziemię z całą energją, na jaką mogłem się zdobyć i ostatecznie dopomogłem mu wydostać się na wierzch.
Gdyśmy obaj uspokoili się nieco i zastanowili się rozważniej nad sytuacją, przypuściliśmy, że ściany
szczeliny, do której wkroczyliśmy, runęły czy to skutkiem wstrząśnienia ziemi, czy zwalone własnym ciężarem i że zostaliśmy uwięzieni w tej pułapce, bez jakiejkolwiek nadziei ratunku. Ogarnęła nas na dłuższy przeciąg czasu beznadziejna, bezsilna rozpacz, jakiej
nie zdoła pojąć ten, kto nie znajdował się kiedyś w podobnem położeniu. I dzisiaj jeszcze, rozważając na zimno tę przygodę, twierdzę stanowczo, że pomiędzy najróżnorodniejszemi przeżyciami ludzkiemi, zarówno natury duchowej jak cielesnej, nie ma absolutnie nic, co możnaby porównać z naszym ówczesnem cierpieniem, gdy zostaliśmy żywcem pogrzebani.
Już otaczająca ofiarę dokoła nieprzenikniona ciemność, straszny ucisk płuc i duszące wyziewy wilgotnej
ziemi sprawiają niewymowne cierpienie. Zwiększa je jeszcze przerażająca świadomość, że człowiek jest beznadziejnie odcięty od świata żyjących istot, że jest poprostu trupem, chociaż jeszcze żyje. A wszystko, razem wzięte, napełnia serce ludzkie dreszczem zimnej grozy, ścina krew w żyłach przestrachem, którego ani
znieść, ani opisać niepodobna.
Wreszcie Peters ocknął się z przygnębienia i zaproponował, byśmy zbadali rozmiar klęski, której padliśmy ofiarą i byśmy, choćby po omacku, dotykiem rąk zapoznali się z naszem więzieniem. Nie było wykluczone, jak dowodził, że znajdziemy jakiś otwór lub
przejście, którędy zdołamy się może wymknąć. Uchwyciłem się i ja także tej wątłej nadziei i skupiwszy całą energję, próbowałem usuwać z drogi gruzy i sypką ziemię.
Istotnie, zaledwie posunąłem się o krok naprzód, dostrzegłem wąziutką smugę światła, prawie niedostrzegalną, ale bądź co bądź rokującą przynajmniej
nadzieję, że w żadnym razie nie grozi nam zupełny brak powietrza.
To odkrycie dodało nam odwagi, poczęliśmy pocieszać się nawzajem, że może nie wszystko jeszcze stracone. Niebawem udało nam się wdrapać na wyższą warstwę gruzów w kierunku światła, gdzie już łatwiej i swobodniej mogliśmy się poruszać, przyczem zmniejszył się również bolesny ucisk płuc.
Teraz, korzystając z mdłego blasku, mogliśmy już rozejrzeć się w otoczeniu. Okazało się, że znajdujemy się na krańcu tej części szczeliny, która biegła w linji prostej, to znaczy niemal tuż obok jej skrętu w lewą stronę. Po kilku jeszcze nowych wysiłkach dotarliśmy do tego zakrętu i ku niedającej się opisać radości stwierdziliśmy, że istnieje tu druga wąska szczelina, wznosząca się ku górze pod kątem mniej więcej czterdziestu
pięciu stopni, a tu i ówdzie jeszcze bardziej stromo. Nie mogliśmy objąć spojrzeniem całej rozciągłości otworu, ale, ponieważ wpadało przezeń do wnętrza bardzo dużo światła, należało przypuszczać, że przy górnym krańcu szczeliny, widocznym zdaleka, znajdziemy drogę, wiodącą do wyzwolenia, o ile tylko, oczywiście, zdołamy tam dotrzeć.
Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że w trójkę opuściliśmy główny wąwóz, zbaczając w szczelinę. Ponieważ towarzysz nasz Allan zniknął podczas katastrofy, postanowiliśmy natychmiast powrócić na dawne miejsce, aby go odnaleźć. Po długiem macaniu w ciemności, przyczem obsuwająca się ziemia niejednokrotnie groziła nam zasypaniem, Peters zawiadomił mnie nagle okrzykiem, że uchwycił nogę naszego towarzysza. Ciało nieszczęśliwego było jednak przysypane taką masą ziemi, że nie zdołał go wyciągnąć z pod tego ciężaru.
Przekonałem się niebawem, że to, co mówi, jest najzupełniej zgodne z prawdą. Stwierdziłem również, że Allan nie żyje i to już od długiego czasu. Z sercem, ściśniętem bólem, opuściliśmy zwłoki towarzysza, pozostawiając je w tym grobie, sami zaś ponownie utorowaliśmy sobie drogę do zakrętu.
Szczelina, rokująca ocalenie, była tak wąska, że zaledwie można było się przez nią przecisnąć. Wszelkie próby wdrapywania się w górę, kończyły się niepowodzeniem, skutkiem czego niebawem poczęliśmy znowu poddawać się rozpaczy.
Wspominałem już poprzednio, że łańcuch górski, który przecinał główny wąwóz, składał się z miękkiej skały, przypominającej poniekąd kamień mydlany. Boki szczeliny, przez którą chcieliśmy wdrapać się na górę, składały się z tego samego materjału; były one tak wilgotne i ślizkie, że w miejscach bardziej stromych trudno było oprzeć na nich nogę; gdzieniegdzie, tam
gdzie skała wznosiła się niemal prostopadle, wędrówka stawała się wprost niemożliwa i to właśnie na pewien czas wywołało naszą rozpacz.
Ale tasama rozpacz przywróciła nam wreszcie energję i natchnęła nas szczęśliwym pomysłem. Z pomocą nożów marynarskich, jakie mieliśmy przy boku, wygrzebywaliśmy w pewnych odstępach miękki kamień i z narażeniem życia wdrapywaliśmy się po tych stopniach, oraz po wystających z miękkiej masy nieco twardszych pokładach łupkowych, dających nodze bezpieczniejsze oparcie.
Wędrując w ten sposób powoli w górę, dotarliśmy wreszcie do naturalnej platformy, skąd przez otwór wąwozu, obficie porosłego drzewami, widać było kawał błękitnego nieba. Obserwując uważnie drogę, jaką przebyliśmy poprzednio, zauważyliśmy, że szczelina
ta rozwarła się dopiero bardzo niedawno. Wywnioskowaliśmy stąd, że katastrofa — bez względu na jej charakter — która nas pogrzebała, wytworzyła jednocześnie dla nas także tę drogę ocalenia.
Ponieważ wędrówka tak wyczerpała nasze siły, że zaledwie staliśmy na nogach, a zmęczenie nie pozwalało nawet rozmawiać, Peters zaproponował, by wystrzałami z pistoletów zawiadomić towarzyszy o naszem miejscu pobytu. Pistolety bowiem mieliśmy jeszcze za pasem, natomiast strzelby i kordelasy pozostały w sypkiej lawinie ziemnej na dnie szczeliny. Dalszy przebieg wypadków wykaże, że strzelaniny takiej musielibyśmy niebawem gorzko żałować. Na szczęście, w umyśle moim zbudził się już wówczas jakiś cień podejrzenia, jakieś przeczucie, że padliśmy ofiarą podstępnego zamachu. To też odwiodłem Petersa od tego zamiaru.
Wypocząwszy mniej więcej przez godzinę, powędrowaliśmy dalej wąwozem w górę. Nie uszliśmy jeszcze daleko, gdy nagle w uszy nasze uderzyło potworne,
przeciągłe wycie. Wreszcie wydostaliśmy się, jeżeli wolno tak powiedzieć, na powierzchnię ziemi, albowiem droga nasza, odkąd opuściliśmy platformę, wiła się ku górze niby korytarzem, a wysoki jego dach tworzyły złomy kamienne i konary drzew.
Bardzo ostrożnie przybliżyliśmy się do wiodącego na zewnątrz wąskiego wyjścia i stąd dopiero ujrzeliśmy jasno i wyraźnie całą potworną tajemnicę owego straszliwego wstrząśnienia ziemi.
Otwór, przez który wyglądaliśmy, był niezbyt odległy od najwyższego szczytu skał z mydlanego kamienia. Po lewej stronie w głębokości pięćdziesięciu stóp biegł wąwóz, do którego weszliśmy, biali wędrowcy, w liczbie trzydziestu dwóch. Stare koryto rzeki, tworzące wąwóz, było, conajmniej na przestrzeni stu yardów, wypełnione skłębioną masą okruchów ziemi i szczątków kamieni, całą lawiną skalnego gruzu, którą — co nie ulegało wątpliwości — sztucznie zepchnięto w dół.
Środki, jakiemi posłużono się do wykonania tego potwornego, morderczego dzieła, były równie prymitywne, jak dostrzegalne na pierwszy rzut oka. W paru miejscach wzdłuż wschodniego brzegu wąwozu — my staliśmy w tej chwili na zachodnim — widniały pale drewniane, wkopane w ziemię. W tych paru miejscach ziemia nie runęła, natomiast wzdłuż całego stoku, skąd spadła na wąwóz lawina ziemi i kamieni, można było dostrzec otwory, świadczące aż nazbyt wyraźnie, że i tam wznosiły się podobne pale. Jak się wydawało, pale wkopywano w odstępach sążnia jeden od drugiego, a w odległości mniej więcej dziesięciu stóp od urwistego brzegu wąwozu. Do pozostałych jeszcze pali były przymocowane mocne liny z roślinnych włókien, podobne liny opasywały zapewne i te pale, które
runęły.
Mówiłem już o szczególnem uwarstwieniu tych skał, a opis wąskiej i głębokiej szczeliny, przez którą umknęliśmy z naszego grobu, wyjaśnił jeszcze dokładniej ich niezwykłe właściwości. Jakiekolwiek naturalne trzęsienie ziemi musiało połupać cały teren w prostopadłe, równoległe warstwy— podobny wynik zapewniał każdy, choćby niezbyt duży, sztuczny wysiłek. To szczególne uwarstwienie skał wykorzystali dzicy tubylcy, by wykonać swój podstępny, morderczy zamach. Niewątpliwie wbili oni w ziemię bardzo głęboko cały długi szereg drewnianych pali. Górne końce pali były zaopatrzone
linami, zaś koniec każdej liny, sięgającej daleko poza brzeg wąwozu, trzymał w ręku dziki tubylec. Gdy wszyscy pociągnęli z całej siły, dźwignie te podziałały z ogromną sprawnością i na dany znak cały brzeg
wąwozu runął w dół lawiną.
Los naszych nieszczęsnych towarzyszy nie budził już wątpliwości. Tylko my ocaleliśmy z tego niszczącego, sztucznego trzęsienia ziemi, byliśmy jedynemi żyjącemi białemi istotami na tej wyspie.
Sytuacja, w jakiej się znajdowaliśmy, nie była bynajmniej bezpieczniejsza i lepsza, aniżeli poprzednio, kiedy sądziliśmy, że jesteśmy żywcem pogrzebani. Albowiem czegóż innego mogliśmy oczekiwać, jak nie tego losu, że albo dzicy tubylcy zamordują nas, i to wśród strasznych męczarni, albo też pochwycą nas i przemienią w niewolników, skazując nas na beznadziejne bytowanie.
Coprawda, przez pewien okres czasu udałoby się nam może ukrywać się przed wrogami wśród tych opustoszałych skał. Ale potem musiała nadejść sroga zima polarna, grożąca nam mrozem i głodem, grożąca więc śmiercią nawet w tym szczęśliwym wypadku, gdybyśmy już przedtem, przy szukaniu jakiegoś schroniska, nie zostali wykryci przez dzikich tubylców.
Zdawało się, że cała okolica poprostu zaroiła się dzikimi. Z naszego wysokiego punktu obserwacyjnego zauważyliśmy, że ogromne gromady tubylców nadpływają na tratwach z sąsiednich południowych wysp, niewątpliwie w tym celu, aby wziąć udział w złupieniu statku „Jane Guy“.
Okręt ciągle jeszcze stał spokojnie na kotwicy w zatoce; załoga na pokładzie nie przeczuwała wcale, jak straszne grozi jej niebezpieczeństwo. O! jakże gorąco pragnęliśmy w tej chwili, by znajdować się razem z tymi ludźmi! Jakże pragnęliśmy, albo wespół z nimi ważyć się na śmiałą próbę ucieczki, albo też
zginąć razem z nimi po bohaterskiej walce! Ale, niestety, nie widzieliśmy sposobu uprzedzenia ich o grożącem niebezpieczeństwie, bez narażenia samych siebie na wykrycie. A zresztą i ten jakiś sygnał ostrzegawczy mógłby właściwie przyspieszyć tylko ich zagładę.
Prawda! Wystarczyłby może jeden wystrzał z pistoletu, aby im oznajmić, że na wyspie wydarzyło się nieszczęście. — Ale wystrzał ten nie poniósłby im jednocześnie wiadomości, że jedyną drogą ratunku jest na¬
tychmiastowa, pospieszna ucieczka, że nie mają już bynajmniej obowiązku wyczekiwać, ponieważ towarzysze ich już nie żyją. A czyż można przewidzieć, coby uczynili, gdyby usłyszeli wystrzał? Nie byliby bądź co bądź ani lepiej ani gorzej przygotowani na
przyjęcie wroga, niż w obecnej chwili. Więc ostrzeżenie nie zapewniało im w żadnym razie korzyści, nam zaś danie hasła groziło natychmiastową śmiercią. Po głębszej rozwadze zaniechaliśmy więc tego zamiaru.
Potem przyszedł nam pomysł, aby przedrzeć się ku wybrzeżu, zawładnąć jednem z czterech czółen, umocowanych na przylądku zatoki i wywalczyć sobie drogę na pokład.
Niebawem jednakże musieliśmy dojść do przekonania, że urzeczywistnienie takiego projektu jest bezwarunkowo niemożliwe. Cała okolica, jak wspomniałem, roiła się dzikimi, którzy kryli się wśród krzaków i załomów wzgórza, nie chcąc, by ich dostrzeżono z pokładu. W najbliższem sąsiedztwie dostrzegaliśmy wojowników, odzianych w czarne skóry. Przecinali nam oni jedyną drogę, którą możnaby było dotrzeć do odpowiedniego punktu na wybrzeżu. Too-wit stał na ich czele i najwidoczniej oczekiwał tylko na posiłki, aby rozpocząć natarcie na statek „Jane Guy“. Czółna,
znajdujące się obok przylądka zatoki, były obsadzone dzikimi. Wprawdzie obecnie byli oni, jak się wydawało,
bezbronni, ale przecież każdej chwili mogli chwycić za broń.
Ostatecznie więc pojęliśmy, że najlepiej pozostać w naszej kryjówce i stąd, niestety, bezczynnie przyglądać się walce, która niebawem musiała się rozegrać przed naszemi oczyma.
Po upływie mniej więcej pół godziny ujrzeliśmy, że z poza południowego krańca zatoki nadpływa około sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu tratew i łodzi, gęsto obsadzonych dzikimi. Jak się zdawało, nie posiadali oni innej broni, oprócz krótkich maczug i kamieni, nagromadzonych na dnie statków. Niedługo później pojawił się z przeciwnej strony zatoki drugi, jeszcze większy oddział, wyposażony taką samą bronią. Do czterech czółen wsiedli teraz wojownicy, którzy wypełzli z pośród krzaków na wybrzeżu zatoki. Połączyli się niebawem z przybyszami i w ciągu krótszego czasu, niż trwa to opowiadanie, statek „Jane Guy“, niby na skinięcie czarodziejskiej różdżki, został otoczony nieprzeliczonym tłumem krwiożerczych rabusiów, którzy postanowili opanować go za każdą cenę.
Ani przez chwilę nie można było powątpiewać, że im się to uda. Sześciu marynarzy, którzy pozostali na statku, tworzyli zbyt szczupłą załogę, by zrobić należyty użytek ze znajdującej się na pokładzie broni palnej. I gdyby nawet najmężniej walczyli, musieli
wreszcie uledz tak bardzo przeważającym siłom przeciwnika.
Wydawało mi się nawet wątpliwem, czy wogóle spróbują stawić opór. Ale przekonałem się niebawem, że się mylę. Okręt zalawirował na kotwicy i zwrócił się całą, szeroką, boczną ścianą, najeżoną działami, ku łodziom, odległym w tej chwili mniej więcej na strzał z pistoletu. Tratwy, poruszające się powolniej, znajdowały się jeszcze w odległości ćwierć mili od statku.
Z nieznanej mi przyczyny, prawdopodobnie pod wpływem podniecenia, wywołanego tą niespodziewaną, beznadziejną sytuacją, nieszczęśni nasi przyjaciele nie wyrządzili wrogom swemi salwami najmniejszej szkody. Ani jedno czółno nie zostało trafione, ani jeden dziki nie odniósł rany, kule przelatywały poprostu ponad ich głowami. Jedynym efektem tej strzelaniny z broni palnej było niepomierne zdumienie dzikich wskutek
huku i widoku dymu. Bądź co bądź jednak zdumienie to było tak wielkie, że przez chwilę wydawało się, jakoby dzicy zamierzali poniechać swój zamiar i zawrócić na wybrzeże. Prawdopodobnie też nastąpiłoby to niezwłocznie, gdyby załoga chwyciła teraz krótką broń i poczęła razić ogniem pistoletów osady czółen, znajdujące się już bardzo blisko. Skuteczny ogień odstraszyłby niewątpliwie pierwszych napastników, a
wówczas załoga statku mogłaby otworzyć ogień działowy przeciw tratwom. Ale marynarze myśleli widocznie tylko o tem, aby należycie przywitać tratwy, a tymczasem pozwolili dzikusom w czółnach ochłonąć z przestrachu i umocnić się w przekonaniu, że nie grozi im niebezpieczeństwo.
Coprawda, ogień działowy wywarł straszliwy skutek. Kartacze i kule łańcuchowe, wystrzelone z wielkich
armat, przedziurawiły i zatopiły natychmiast siedem czy osiem tratew, zabiły odrazu trzydziestu czy czterdziestu dzikich, podczas gdy conajmniej stu z pośród tubylców, przeważnie ciężko rannych, zginęło w falach morza. Inni, zdjęci panicznym strachem, rzucili się na łeb na szyję do ucieczki, nie troszcząc się bynajmniej o towarzyszy, których wielu pływało jeszcze po powierzchni wody i głośno wzywało pomocy.
Niestety, wynik ten był już spóźniony i nie zdołał ocalić naszych towarzyszy. Wojownicy, płynący w czółnach w liczbie około stu pięćdziesięciu ludzi, dotarli już do boków okrętu i szybko wdrapywali się na
pokład z pomocą zwisających ze statku łańcuchów i drabin sznurowych. Nic nie zdołało się ostać wobec ich barbarzyńskiej zaciekłości. W ciągu paru chwil towarzysze nasi ulegli przemocy, zostali powaleni na pokład, rozdeptani nogami, poszarpani w szczątki.
Zaledwie zauważyli to dzicy, płynący na tratwach, opanowali natychmiast swój przestrach i pospieszyli całą gromadą na rabunek statku. W ciągu pięciu minut stała się „Jane Guy“ żałośliwą widownią spustoszenia i zniszczenia. Maszty, żagle, liny, słowem wszystko, co istniało ruchomego na pokładzie, zniknęło nagle, jak gdyby pod wpływem czaru. Przecięto liny kotwiczne, a nieprzeliczone gromady nędznych rabusiów popychały statek z tyłu i z boków, ciągnęły ku przodowi, póki nie osiadł na mieliźnie, tuż przy brzegu, gdzie zaopiekował się nim dobrotliwie Too-wit, który, jak przystało dobremu wodzowi, podczas całej walki nie opuszczał bezpiecznego posterunku obserwacyjnego na pagórkach, ale obecnie, gdy walka zakończyła się pomyślnym wynikiem, pospieszył na wybrzeże wraz z wojownikami w czarnych skórach, aby zapewnić sobie należyty udział w zdobyczy.
Odejście Too-wita ze wzgórza dozwoliło i nam także opuścić kryjówkę i rozejrzeć się nieco w otoczeniu szczeliny. W odległości około pięćdziesięciu yardów od końca wąwozu znaleźliśmy niewielkie źródełko, którego wodą ugasiliśmy dręczące nas pragnienie. Niezbyt daleko od źródła odkryliśmy kilka krzaków leszczynowych, o jakich już poprzednio wspominałem. Skosztowaliśmy orzechów i przekonaliśmy się, że są bardzo smaczne; przypominały nieco zwykłe angielskie orzechy laskowe. Nazbieraliśmy pełne kapelusze orzechów, zsypaliśmy je w kąt rozpadliny i zaczęliśmy zbierać je w dalszym ciągu.
Zajmowaliśmy się tem bardzo gorliwie, gdy nagle spłoszył nas szelest wśród krzaków. Chcieliśmy już
uciekać do naszej kryjówki, ale w tej samej chwili ujrzeliśmy sprawcę podejrzanych szmerów, dużego, czarnego ptaka z gatunku bąków, który powoli i ciężko podleciał nad krzaki. Byłem tak przestraszony, że nie wiedziałem, co począć. Jednakże Peters nie stracił
przytomności umysłu, podbiegł szybko ku ptakowi i uchwycił go za gardziel. Ptak bronił się zaciekle i wydawał tak przenikliwe wrzaski, że chcieliśmy go
już wypuścić, obawiając się, by ten hałas nie przywabił dzikusów, którzy mogli ukrywać się jeszcze w zaroślach.
Wreszcie zręczny cios marynarskim nożem, zadany przez Petersa, zamknął dziób wrzaskunowi. Padł na ziemię, poczem zanieśliśmy go do wąwozu, uradowani, że przynajmniej na przeciąg tygodnia jesteśmy zaopatrzeni w zapasy żywności.
Potem wyruszyliśmy znowu na poszukiwania i odważyliśmy się zapuścić dość daleko na południowe zbocze wzgórza. Ale nie znaleźliśmy już nic, coby mogło służyć za pokarm. Zebraliśmy tylko zapas suchego drzewa i cofnęliśmy się do naszej rozpadliny, zwłaszcza, że dostrzegliśmy zdaleka jeden czy dwa większe oddziały tubylców, którzy, obładowani łupem ze statku, powracali do swojej wioski i którzy mogliby nas łatwo zauważyć na zboczu góry.
Przedewszystkiem zajęliśmy się teraz możliwie najlepszem zabezpieczeniem naszego schronienia. W tym celu zakryliśmy krzakami i chróstem otwór, przez który ujrzeliśmy po raz pierwszy z głębi przepaści kawał błękitnego nieba, zanim wydostaliśmy się na platformę. Pozostawiliśmy tylko niewielki otworek, pozwalający nam, niby przez okienko, obserwować niepostrzeżenie zatokę! Wynik pracy sprawił nam dużo zadowolenia; nie ulegało wątpliwości, że jesteśmy najzupełniej bezpieczni, dopóki pozostaniemy w rozpadlinie i nie wyjdziemy na wzgórza.
Nie było tu nigdzie ani śladu ludzkiej stopy, co świadczyło wymownie, że dzicy nie znają całkiem tej jaskini. Ale, kiedy zastanowiliśmy się rozważnie i zrozumieliśmy, że szczelina, przez którą dostaliśmy się tutaj, utworzyła się dopiero niedawno wskutek runięcia
przeciwległej skały i że jest ona jedyną drogą, wiodącą do jaskini, ogarnęła nas znowu obawa o nasze losy. Co nas czeka, gdyby dzicy wykryli tę jedyną drogę wyjścia? Przecież nie jest możliwem cofnąć się wgłąb zasypanej ziemią rozpadliny?! Postanowiliśmy w najbliższej przyszłości zbadać szczyt wzgórza, w nadziei, że może uda się tam znaleźć inne schronienie.
Na razie obserwowaliśmy ruchy dzikich wyspiarzy przez nasze okienko. Obrabowali całkowicie statek i teraz zamierzali widocznie spalić go. Po niedługim czasie ujrzeliśmy gęste kłęby dymu wznoszące się z głównej luki, niebawem wystrzelił słup ognia także z przedniego kasztelu. Olinowanie, maszty, pozostałe resztki żagli, wszystko stało się w jednej chwili pastwą ognia, który zaczął się również szybko rozszerzać na cały pokład. Mimo to ciągle jeszcze znaczna liczba dzikich przebywała na statku, rozbijając siekierami i kamieniami części żelazne i miedziane, które dotychczas oparły się grabieży. Po zatoce, tuż w pobliżu
skunera pływało na łodziach i tratwach nie mniej niż dziesięć tysięcy wyspiarzy; nie biorąc w rachubę tych
wszystkich, którzy, obładowani zdobyczą powracali do wnętrza kraju lub na sąsiednie wyspy.
Przewidywaliśmy, że lada chwila nastąpi katastrofa na płonącym statku i istotnie nie długo oczekiwaliśmy na to.
Przedewszystkiem dało się odczuć silne wstrząsnienie (odczuliśmy je wyraźnie nawet w naszej kryjówce, jakgdyby poraził nas nagle prąd galwaniczny). Wbrew oczekiwaniu, nie było widać żadnych oznak wybuchu.
Wstrząśnienie to przeraziło widocznie dzikich, albowiem na chwilę przestali wrzeszczeć i zaniechali grabieży. Właśnie zamierzali podjąć nanowo dzieło zniszczenia, gdy nagle środkowy pomost zionął kłębem gęstego dymu, niby czarną chmurą, ciężarną burzą, a wślad za tem z wnętrza statku wystrzelił wysoki, jaśniejący słup ognia, który natychmiast zmienił się
w wieniec płomieni.
W jednej chwili cała atmosfera naokół skłębiła się dzikim chaosem kawałków drzewa i metalu oraz poszarpanych członków ludzkich. Wówczas dopiero nastąpił ostatni, najsilniejszy wstrząs, który nawet nas obalił na ziemię, podczas gdy pagórki i skały powtarzały rozgłośnem echem straszliwy grzmot, a gęsty deszcz drobnych odłamków sypał się ze wszystkich stron dokoła nas.
Spustoszenie, jakie wybuch sprawił wśród dzikich, przewyższało wszelkie przewidywania; zbierali oni teraz obfite i zasłużone żniwo swej niegodnej zdrady. Conajmniej tysiąc ludzi zginęło na miejscu katastrofy, a drugie tyle odniosło straszliwe rany. Cała powierzchnia wody była dosłownie zasiana topielcami, a obraz wybrzeża był jeszcze bardziej przerażający. Cały tłum dzikusów skamieniał wprost pod wrażeniem nagłości i ogromu klęski. Nie próbowali wcale dopomagać sobie nawzajem. Dopiero po upływie pewnego czasu ocknęli się znowu do życia. Wydawało się, że ze stanu największego osłupienia przeszli w stan największego podniecenia. Tłoczyli się bezładnie, popychając się
wzajemnie, to biegli, jak nieprzytomni, do pewnego punktu wybrzeża, to znowu uciekali w przeciwną stronę z oznakami gwałtownego przestrachu, wściekłości i jakby dręczącej ciekawości, bez przerwy wrzeszczeli z całego gardła jedno jedyne słowo: Tekeli-li! Tekeli-li!
Następnie zaobserwowaliśmy, że większy oddział tubylców wyruszył na wzgórza, skąd powrócił niebawem, niosąc drewniane paliki. Zaniesiono je w miejsce, gdzie gromadził się najgęściej tłum. Gdy tłum rozstąpił się nieco, dostrzegliśmy przedmiot, który niewątpliwie wywoływał to wielkie podniecenie. Zauważyliśmy, że na ziemi leży coś białego, nie mogliśmy jednakże rozeznać dokładnie, co to jest. Wreszcie stwierdziliśmy, że jest to ciało owego dziwnego zwierzęcia ze szkarłatnemi zębami i pazurami, które załoga skunera upolowała jeszcze na morzu w dniu osiemnastego stycznia. Kapitan Guy miał zamiar wypchać zwierzę i zabrać je z sobą do Anglji. Przypominam sobie, że tuż przed wylądowaniem na wyspie, kapitan wydał odpowiednie polecenia i że zwierzę zamknięto w przeznaczonej na ten cel szafie.
Wskutek wybuchu na statku, zewłok został widocznie wyrzucony na wybrzeże. Nie mogliśmy jednak pojąć, czemu zwierzę to wywołało tak niezwykłe podniecenie wśród dzikich wyspiarzy. Aczkolwiek tłoczyli się blisko dookoła, nikt z nich, jak się wydawało, nie odważał się podejść tuż ku niemu. Wreszcie dzicy, którzy przynieśli kołki, ogrodzili pewną przestrzeń, na
środku której leżało dziwne zwierzę, a wówczas cały zebrany tłum cofnął się wgłąb wyspy, wydając żałośliwe okrzyki: Tekeli-li! Tekeli-li!
W ciągu następujących sześciu czy siedmiu dni pozostawaliśmy ukryci w naszem schronisku i opuszczaliśmy je tylko kiedy niekiedy, aby z największą
ostrożnością zdobyć zapas wody lub orzechów. Zbudowaliśmy ponad platformą rodzaj wiszącego dachu, sporządziliśmy sobie legowisko z suchych liści i ustawiliśmy trzy duże kamienie, które służyły nam za stół i ognisko. Ogień rozpalaliśmy bez trudności, pocierając o siebie twardy i miękki kawałek drzewa.
Ptak, upolowany w szczęśliwej chwili, dostarczał doskonałego, chociaż trochę łykowatego pokarmu. Nie był to ptak morski, lecz — jak już wspomniałem — przypominający bąka, o upierzeniu kruczo-czarnem, szaro-nakrapianem; skrzydła miał bardzo małe, w stosunku do swej wielkości. Widzieliśmy później jeszcze trzy takie same ptaki, krążące w pobliżu naszej rozpadliny i jakgdyby poszukające zabitego przez nas towarzysza. Ponieważ ani raz nie opuściły się na ziemię, więc nie mieliśmy możności schwytania ich.
Dopóki starczyło nam mięso ptaka, nie odczuwaliśmy żadnych braków; gdy jednak zjedliśmy je całe, w dość szybkiem tempie, trzeba było rozejrzeć się dokoła i poszukać nowych zapasów żywności. Orzechy nie wystarczały, by zaspokoić dręczący nas głód; co gorzej, spożyte w większych ilościach, wywoływały ból żołądka i gwałtowne bóle głowy.
Na wschodniem zboczu wzgórza, w pobliżu brzegu morskiego dostrzegliśmy kilka wielkich żółwi. Nie wątpiliśmy, że uda się nam upolować je bez trudności, gdybyśmy tylko zdołali przybliżyć się niepostrzeżenie. Postanowiliśmy wreszcie odważyć się i przedsięwziąć tę małą wycieczkę z naszej jaskini.
Zaczęliśmy spuszczać się po południowym stoku wzgórza, gdzie zejście nastręczało najmniej trudności.
Zaledwie jednak posunęliśmy się o mniejwięcej sto yardów naprzód, natknęliśmy się na odgałęzienie wielkiego wąwozu, w którym towarzysze nasi znaleźli śmierć. Byliśmy zresztą przygotowani poniekąd na to wobec obserwacji, jakie poczyniliśmy poprzednio ze szczytu wzgórza. Próbowaliśmy obejść wąwóz, ale,
uszedłszy mniejwięcej ćwierć mili wzdłuż jego krawędzi, stanęliśmy wobec nowej zapory. Przed nogami naszemi
otwierała się niezgłębiona przepaść. Dalsza wędrówka tą drogą była niemożliwa, wobec czego zawróciliśmy
po własnych śladach ku głównemu wąwozowi.
Teraz zwróciliśmy kroki ku wschodowi, ale i tym razem szczęście bynajmniej nam nie dopisało. Po blisko
godzinnem spuszczaniu się w dół, przyczem lada chwila groziło nam skręcenie karku, dotarliśmy na dno przepaści, wyżłobionej w czarnym, twardym granicie, skąd nie było innego wyjścia, oprócz tego, którem dostaliśmy
się do wnętrza. Dno przepaści było pokryte drobnym, delikatnym pyłem.
Radzi nie radzi, wdrapaliśmy się ponownie z wielkim trudem na górę tą samą karkołomną ścieżką i postanowiliśmy szukać szczęścia po północnej stronie wzgórza. Tutaj jednak była wskazana jak największa ostrożność, ponieważ jakiekolwiek niebaczne posunięcie się
groziło tem, że dzicy mieszkańcy wioski nas dostrzegą. Pełzaliśmy naprzód na czworakach, lub też sunęliśmy jak węże, leżąc całem ciałem na ziemi i kryjąc się pod krzakami. Z niesłychanym wysiłkiem przebyliśmy niewielką przestrzeń tylko po to, by się przekonać, że i tutaj otwiera się bezdenna przepaść, niemal większa niż poprzednie, spadająca prosto w główny przesmyk wąwozu.
Sprawdziły się zatem nasze najgorsze przeczucia. Znajdowaliśmy się jak gdyby na wyspie, odosobnionej od całej reszty świata; żadne przejście nie łączyło jej z położoną u stóp wzgórza krainą. Wyczerpani zmęczeniem, osłabli, cofnęliśmy się do naszej kryjówki, położyliśmy się na posłaniu z suchego listowia i przez kilka godzin spaliśmy twardym, cichym snem.
Kilka dni następnych, po tem bezowocnem poszukiwaniu drogi wyjścia, poświęciliśmy zbadaniu szczytów wzgórza, w nadziei, że może znajdziemy tam jakieś środki żywności. Nie znaleźliśmy, niestety, nic, prócz owych nieszczęsnych orzechów i drobnej jadalnej roślinki, rosnącej na niewielkiej przestrzeni paru prętów. Spożyliśmy ją w ciągu bardzo krótkiego
czasu.
Dnia piętnastego lutego — o ile się nie mylę — zabrakło już całkiem tej jadalnej trawy, a i orzechów było już bardzo niedużo. Położenie nasze stawało się rozpaczliwe.[4]
Dnia szesnastego zwiedziliśmy jeszcze raz nasze więzienie we wszystkich kierunkach, spodziewając się, że może odkryjemy jakieś niedostrzeżone dotąd przejście. I tym razem poszukiwania były daremne.
Zrozpaczeni spuściliśmy się jeszcze do otworu, gdzie zasypała nas spadająca lawina ziemna. Ożywiała nas
słaba nadzieja, że istnieje tu może jakaś inna szczelina, łącząca się z głównym wąwozem. I ta nadzieja zawiodła; jedyną zdobyczą było to, że odnaleźliśmy jednę ze strzelb, utraconych podczas katastrofy.
Dnia siedemnastego powzięliśmy mocne postanowienie powtórnego, bardziej szczegółowego zbadania czarnej, granitowej przepaści, do której zeszliśmy podczas pierwszej wędrówki. Przypomnieliśmy sobie, że w
jednej z skalnych ścian widniała szczelina, której nie obejrzeliśmy dość uważnie. Ogarnęła nas ciekawość, by zbadać ją dokładniej, aczkolwiek nie żywiliśmy już niemal nadziei, że znajdzie się tam droga wyjścia.
Bez zbyt wielkich trudności dotarliśmy na dno rozpadliny i nie spiesząc się, oglądaliśmy szczegółowo każdy skalny załom. Było to, niewątpliwie, jedno z najbardziej dziwnych miejsc na kuli ziemskiej. Wprost niepodobna było uwierzyć, by ten skalisty krużganek był jedynie dziełem przyrody. Długość kamiennego wąwozu od wschodniego do zachodniego krańca, biorąc w rachubę wszystkie zakręty i załomy, wynosiła około pięciuset yardów. Odległość od wschodu do zachodu
w linji prostej nie przekraczała jednak czterdziestu do pięćdziesięciu yardów.
W miejscu, gdzie spuściliśmy się na dół — to znaczy w odległości mniejwięcej stu stóp od szczytu wzgórza
— ściany wąwozu były prawie niepodobne do siebie i wydawało się, że nigdy nie były z sobą złączone. Jedna z nich składała się z warstw talku, druga z warstw marglu, przenikały je zaś ziarenka jakiejś metalowej substancji. Przeciętna szerokość, czyli rozstęp między obiema ścianami wynosił niekiedy sześćdziesiąt stóp, ale gdzieniegdzie zanikała całkiem regularność ukształtowania.
Poniżej owych stu stóp, szerokość wąwozu malała coraz bardziej, ściany wznosiły się prawie regularnie i równolegle, aczkolwiek i tutaj jeszcze wygląd ich i uwarstwienie były jeszcze dość rozmaite. Dopiero w odległości pięćdziesięciu stóp od dna zaczynała się wprost doskonała regularność ścian zarówno pod względem materjału jak właściwości. Ściany biegły równolegle do siebie, składały się z błyszczącego czarnego granitu, dzielił je rozstęp szerokości dokładnie dwudziestu yardów. Najlepsze wyobrażenie tajemniczego krużganka daje następujący rysunek. Naszkicowałem go wówczas, na szczęście bowiem posiadałem w kieszeni notatnik i ołówek, któremi posługiwałem się, oczywiście, jak najbardziej oszczędnie, w ciągu całego szeregu moich przygód, zapisując najważniejsze wydarzenia, które najsilniej wdrażały się w pamięć.
Figura ta (patrz rysunek Nr. 1) przedstawia ogólny zarys krużganka, nie uwzględniając drobniejszych jaskiń wzdłuż ścian; jaskiń takich było dosyć dużo, odpowiadały im zawsze występy na przeciwległej ścianie. Dno krużganka pokrywał na wysokość trzech lub czterech cali delikatny, prawie mączny pył, pod którym kryła się znowu warstwa granitu.
Po prawej stronie przy dolnym krańcu widniał jakby niewielki otwór; była to właśnie owa szczelina, o której już wspominałem, a dla zbadania której zapuściliśmy się powtórnie do przepaści. Wdarliśmy się w ten otwór, usuwając z drogi mnóstwo krzaczków, zagradzających wejście, oraz odrzucając na bok stos ostrych kamieni, podobnych kształtem do ostrza strzał. Mimo napotkanych trudności, przepychaliśmy się naprzód energicznie i odważnie, zwłaszcza, że na przeciwległym krańcu rozbłyskiwała drobna smuga światła.
Gdy utorowaliśmy sobie drogę na przestrzeni mniej więcej trzydziestu stóp, stwierdziliśmy, że otwór ten ma kształt niskiego, regularnie zarysowanego łuku; dno pokryte było tymsamym drobniuteńkim pyłem, który napotkaliśmy w przepaści. Do wnętrza docierał silny blask dzienny. Wyminąwszy ostry zakręt, znaleźliśmy się w innym wysokim krużganku skalnym, podobnym zupełnie do poprzedniego, który dopiero co opuściliśmy. Miał on jednak bardziej podługowaty kształt, którego obraz w ogólnym zarysie był następujący:
Ogólna długość tego nowoodkrytego krużganka od otworu a, poprzez krzywiznę b aż do krańca d, wynosiła pięćset pięćdziesiąt yardów. W punkcie c zauważyliśmy małą szczelinę, podobną do tej, przez którą przeszliśmy z pierwszego do drugiego korytarza. I ona również była zagrodzona mnóstwem ciernistych roślin i stosem strzałkowatych kamyków. Utorowaliśmy sobie przejście przez szczelinę, długości około czterdziestu stóp; wiodła ona do trzeciego krużganka. Ten pod każdym względem przypominał pierwszy korytarz, był jednak podługowaty, tak jak drugi, i miał kształt, poniżej przedstawiony:
Całkowita długość trzeciej groty wynosiła trzysta dwadzieścia yardów. W środkowym punkcie a znajdował się otwór szerokości sześciu stóp, biegnący w głąb na piętnaście stóp i zamykający się pokładem marglu. Wbrew naszym oczekiwaniom nie było tu już przejścia do dalszego korytarza.
Zamierzaliśmy już wycofać się z tej ostatniej szczeliny, do której przedostawało się tylko niewiele światła, gdy nagle Peters zwrócił mi uwagę na szereg dziwnie wyglądających nacięć, wyżłobionych w powierzchni marglowej ściany, zamykającej ślepy zaułek. Nie trzeba było wysilać wyobraźni, aby w rysunku, wyżłobionym na lewo, czyli najbardziej na północ, dopatrzeć się postaci ludzkiej, narysowanej naiwnie i niedołężnie, w stojącej postawie, z wyciągniętemi rękoma.
Inne nacięcia przypominały poniekąd głoski alfabetu, a Peters odrazu uznał to przypuszczenie za najświętszą prawdę.
Wkrótce jednakże przekonałem go, że jest to błędna opinia. Mianowicie zwróciłem jego uwagę na kawałki marglu, leżące na ziemi pod rzekomemi napisami. Gdy pozbieraliśmy je kawałek po kawałku i przyłożyliśmy do wyżłobionych wycięć, okazało się, że przystają do nich dokładnie, a zatem musiały odpaść wskutek wstrząśnienia. Wszystko więc przemawiało za tem, że wyżłobienia te stworzyła sama przyroda. Rysunek Nr. 4 przedstawia dokładnie kształt rzekomego napisu.
Kiedy, po szczegółowych badaniach, przekonaliśmy się, że wszystkie te korytarze nie otwierają przed nami drogi z więzienia do wolności, powróciliśmy zgnębieni i zrozpaczeni na szczyt wzgórza.
Wciągu następujących dwudziestu czterech godzin nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Wprawdzie dostrzegliśmy przy wschodniej ścianie trzeciego korytarza dwa trójkątne, dość głębokie wydrążenia w czarnym granicie, ale nie próbowaliśmy wcale spuścić się do wnętrza tych otworów, ponieważ nie posiadały one wyjścia i jak się wydawało, były dziełem przyrody. Obwód każdego z nich wynosił około dwudziestu stóp, a kształt ich i wzajemne położenie w trzecim korytarzu przedstawia załączony rysunek Nr. 5.
Dnia dwudziestego tego miesiąca doszliśmy do przekonania, że nie możemy już dłużej karmić się orzechami, których spożycie wywoływało gwałtowne bóle. Postanowiliśmy podjąć rozpaczliwą próbę spuszczenia się w dół po południowym stoku wzgórza. Ściana wąwozu wznosiła się w tem miejscu niemal prostopadle, a gdzieniegdzie wysuwała się nawet występami poza linję pionową. Składała się z miękkich warstw talku i miała wysokość conajmniej stu pięćdziesięciu stóp.
Po dłuższem poszukiwaniu znaleźliśmy mniejwięcej w odległości dwudziestu stóp od skraju przepaści wąski występ skalny. Peters zeskoczył na niego, posiłkując się powiązanemi chustkami, niby liną ratunkową. Ja skoczyłem również, skok ten był jednak trudniejszy i bardziej niebezpieczny, bo nie miałem już wspomagającego mnie towarzysza. Jedynym sposobem dalszego schodzenia w dół była metoda, którą posłużyliśmy się już dawniej, kiedy ziemia zasypała nas w rozpadlinie skalnej i kiedy sądziliśmy już, że jesteśmy żywcem pogrzebani. Jak wówczas przy wstępowaniu w górę, tak i teraz przy schodzeniu, postanowiliśmy wycinać nożami schody w miękkiej skale. Wprost trudno wyobrazić sobie, jak niebezpieczne było to przedsięwzięcie. Ale, nie mając wyboru, musieliśmy odważyć się na nie.
Na występie skalnym, na którym staliśmy w tej chwili, rosło kilka krzaków leszczyny. Przymocowałem do nich jeden koniec powiązanych chustek, drugim końcem obwiązałem wpół Petersa i opuściłem go wgłąb przepaści, póki zaimprowizowana lina nie wyprężyła się całkowicie. Peters wygrzebał w miękkiej ścianie otwór głębokości ośmiu do dziesięciu cali, wyciął ukośny schód na stopę długości i kolbą swego pistoletu wbił w wygładzoną dziurę dość mocny, drewniany kołek.
Wówczas podciągnąłem go znowu w górę o mniejwięcej cztery stopy. Tutaj wyciął podobny otwór i wbił w niego taki sam kołek, uzyskując dzięki temu
trwałe punkty oparcia dla rąk i nóg. Odwiązałem teraz od leszczynowych krzaków górny koniec liny z chustek i rzuciłem go Petersowi, który przytwierdził go do wbitego w ścianę kołka i opuścił się znowu o jakieś trzy stopy niżej, to znaczy na całą długość zaimprowizowanej liny.
Tam wykopał znów nożem otwór i wbił nowy kołek, poczem dźwignął się w górę, opierając się nogą na wbitym ostatnio kołku, a ręką przytrzymując się wyższego kołka. Teraz należało odczepić powiązane chustki. Peters przekonał się niezwłocznie, że popełnił błąd, kopiąc otwory w nazbyt wielkiej odległości od siebie, nie mógł bowiem żadną miarą dosięgnąć ręką węzła i rozplątać go. Po parokrotnych nadaremnych wysiłkach zdecydował się przeciąć linę; część jej, długości około sześciu cali, pozostała na górnym kołku, resztą przywiązał znów do niższego kołka i powędrował dalej w głąb przepaści, bacząc jednak teraz, by otwory nie znajdowały się zbyt daleko. Dzięki tej sprytnej i mądrze obmyślonej metodzie, spuścił się mój przyjaciel Peters na ziemię u stóp stromej skały, nie naraziwszy się na nic złego.
Trwało to dosyć długo, zanim skupiłem moją odwagę i zdecydowałem się pójść za jego przykładem. Ale ostatecznie zaryzykowałem. Zanim Peters wyruszył w tę podróż, zdjął z siebie koszulę, związał ją razem z moją i przygotował mi potrzebną do przeprawy linę. Zrzuciwszy w dół muszkiet, odnaleziony w zasypanej rozpadlinie, przywiązałem moją linę do leszczynowych krzaków i począłem spuszczać się wzdłuż
ściany skalnej.
Pierwsze cztery czy pięć stopni przebyłem szczęśliwie, zachowując równowagę umysłu. Nagle jednak rozbudziła się moja wyobraźnia i poczęła nasuwać mi obrazy grożących niebezpieczeństw, a więc zawrotną wysokość, z której schodzę, słabe umocowanie drewnianych kołków, będących jedynym punktem oparcia, kruchość miękkiej ściany. Usiłowałem odpędzić od
siebie te myśli, skupiając całą uwagę na wpatrywanie się w gładką powierzchnię skały. Nadaremnie! Im
bardziej starałem się zapomnieć o tem, co mi grozi, tem wyraźniej i natrętniej stawały przed oczyma duszy
straszne obrazy.
I wreszcie nadszedł moment, w podobnych wypadkach najbardziej niebezpieczny, kiedy wyobraźnia poczęła
malować uczucia, jakich będę doznawać podczas upadku: wyobrażałem sobie zatem, jak doznaję zawrotu głowy,
jak robi mi się słabo, jak bronię się ostatnim wysiłkiem przed grożącą katastrofą i jak wreszcie spadam gwałtownie z ogromnej wysokości.
Nieomal fizycznie odczuwałem, jak te obrazy fantazji zmieniają się w rzeczywistość. Kolana moje drżały i gwałtownie stukały o siebie, palce, zaciśnięte kurczowo dokoła kołków, powoli lecz ustawicznie rozluźniały się. W uszach huczał szum, szeptałem drżącemi ustami: „Oto dzwoni mój dzwon pogrzebowy!" I nagle ogarnęło mnie nieprzezwyciężone pragnienie, by spojrzeć w przepaść. Nie mogłem już, nie chciałem wpijać się wzrokiem w jednostajną gładkość skalnej ściany. Poddając się niezwykłemu, niewypowiedzianemu podnieceniu, z uczuciem grozy lecz i z uczuciem niesłychanej ulgi, skierowałem spojrzenie w otwierającą się pod mojemi stopami przepaść.
Przez chwilę zacisnąłem rozpaczliwie palce wkoło drewnianego kołka, a jednocześnie z tem poruszeniem
zaświtała mi jeszcze w mózgu jakaś słabiutka, wątła jak cień, nadzieja ocalenia. — Ale już w następnej chwili przeniknęło całą moją istotę tylko jedno jedyne pragnienie: runąć w dół! jakaś namiętna, nie dająca się zwalczyć, ani wytłumaczyć żądza upadku.
Wypuściłem z ręki drewniany kołek, uderzyłem plecami w gładką ścianę i opierałem się o nią przez sekundę, czy nawet krócej, wahadłowym ruchem. Potem mózg napełnił się chaosem, wydało mi się, że słyszę jakiś przeraźliwy okrzyk, jakaś ponura, szatańska, mglista postać stanęła nagle podemną, jęknąłem głośno, serce pękało mi w piersi, padłem w wyciągające się
ku mnie upiorne ramiona.
Zemdlałem, a Peters pochwycił mnie w chwili upadku. Obserwując mnie z dołu, podczas gdy schodziłem po stromej ścianie, zauważył grożące mi niebezpieczeństwo, usiłował wszelkiemi sposobami dodać mi odwagi; ja jednak byłem nazbyt podniecony, by zrozumieć jego nawoływania, co więcej, nie uświadamiałem sobie nawet, że do mnie przemawia. Kiedy spostrzegł, że się
chwieję, szybko zaczął wdrapywać się w górę, aby pospieszyć mi z pomocą i właśnie w ostatniej, krytycznej chwili pojawił się na kołku tuż podemną.
Gdybym był runął w dół całym ciężarem ciała, lina, do której byłem przywiązany, przerwałaby się niewątpliwie, a wtedy spadłbym bez ratunku na dno przepaści. Jednakże Peters podbiegł na czas z pomocą i podtrzymał mnie ostrożnie, dzięki czemu wisiałem na linie, nie narażony na niebezpieczeństwo, dopóki nie odzyskałem przytomności. Zemdlenie moje trwało mniejwięcej piętnaście minut. Gdy oprzytomniałem, zawrót głowy przeminął, upiorny lęk rozwiał się, z pomocą towarzysza zeszedłem bezpiecznie i spokojnie na ziemię.
Staliśmy teraz niezbyt daleko od wąwozu, który stał się grobem naszych przyjaciół, nieco na południe od miejsca, gdzie runęła skalna lawina. Okolica była niezwykle dzika, poszarpana i spustoszona, widok jej przypomniał mi żywo opowiadania podróżników, opisujących miejsca, gdzie leżał w gruzach Babilon. Odłamym skalne wąwozu piętrzyły się od północy olbrzymim, sięgającym wysoko w górę murem. Oprócz tego cała powierzchnia terenu była we wszystkich kierunkach zasypana ogromnemi głazami, wyglądającemi niby szczątki jakiegoś gigantycznego gmachu. Ale, oglądając je
szczegołowo z blizka, nie można było dopatrzeć się tutaj żadnego śladu ludzkiej ręki. Leżało tu mnóstwo żużli, wielkie bryły czarnego granitu mieszały się z czarnym marglem[5], jedne i drugie zawierały drobne, błyszczące ziarenka metalicznej substancji. Natomiast nigdzie na okół, jak okiem sięgnąć, nie dostrzegliśmy ani śladu roślinności; przestrzeń ta była zupełnie opustoszała. Zauważyliśmy tylko kilka niezwykle dużych skorpionów i innych gadów, jakich zazwyczaj nie napotyka się w tych szerokościach geograficznych.
Ponieważ przedewszystkiem chcieliśmy zdobyć pożywienie, postanowiliśmy wyruszyć ku zatoce, odległej stąd o pół mili, aby zapolować tam na żółwie, które widzieliśmy z naszego obserwacyjnego punktu na wzgórzu. Posuwaliśmy się naprzód bardzo ostrożnie. Ale zaledwie uszliśmy jakieś sto yardów, na zakręcie drogi wypadło na nas z zasadzki, urządzonej wewnątrz niewielkiej groty, pięciu dzikich tubylców, a jeden z nich uderzeniem włóczni powalił Petersa na ziemię. Gdy
padł, cała banda rzuciła się na niego, aby go dobić, dzięki czemu, wbrew swej woli, pozwolili mi odzyskać równowagę umysłu i otrząsnąć się z nagłego przestrachu.
Miałem wprawdzie w ręku muszkiet, ale broń ta, zrzucona w głąb przepaści, doznała przytem uszkodzeń i nie nadawała się do użytku. Wobec tego odrzuciłem ją na bok, a zawierzyłem pistoletom, które przechowywałem troskliwie w pogotowiu za pasem. Zwróciłem się naprzeciw napastnikom, trzymając broń w obu rękach i wystrzeliłem szybko raz po raz.
Dwaj dzicy runęli na ziemię, a wśród nich także ten, który właśnie zamierzył się włócznią na Petersa.
Ponieważ przyjaciel mój mógł teraz stanąć do boju, dalsza walka nie nastręczała już trudności. Peters miał również pistolety za pasem, nie skorzystał z nich jednak, a natomiast wolał zaufać tylko swej ogromnej sile fizycznej, która, jak to już niejednokrotnie wspominałem, sięgała wprost cudownych granic. Wyrwał maczugę z rąk powalonego przeciwnika i krótkiem uderzeniem roztrzaskał łby trzech pozostałych dzikusów. W ten sposób pozostaliśmy zwycięzcami na polu walki.
Wypadki te rozegrały się tak szybko, że wydawały się wprost nierzeczywiste. W milczącem osłupieniu
patrzyliśmy na trupy zabitych. Dopiero wściekłe wrzaski, dochodzące z pewnej odległości, przywołały nas znowu do rzeczywistości życia. Oczywiście wystrzały doszły do uszu dzikich, co wykluczało możliwość ukrycia się przed nimi. Gdybyśmy chcieli powrócić do
dawnego schronienia, to musielibyśmy pójść właśnie w tym kierunku, skąd dochodziły wrzaski, a gdybyśmy nawet dobiegli szczęśliwie do stoku wzgórza, to i tak nie moglibyśmy się na nie wdrapać w oczach naszych nieprzyjaciół, narażeni na ich napaść.
Położenie było naprawdę groźne. Wahaliśmy się jeszcze, w jakim kierunku uciekać, gdy nagle jeden z dzikich, do którego strzelałem i który widocznie udał tylko nieżywego, zerwał się na równe nogi i chciał umknąć. Pochwyciliśmy go niezwłocznie i zamierzaliśmy już zabić go. Ale Peters rozmyślił się, sądząc, że korzystniej będzie zachować go przy życiu i zmusić,
by nam dopomógł w ucieczce. Powlekliśmy go z sobą, uprzedzając go znakami, że niezwłocznie zginie, jeżeli stawi jakikolwiek opór. W ciągu niewielu minut obłaskawił się zupełnie i biegł razem z nami drogą, wiodącą wśród skał ku wybrzeżu.
Dotychczas pagórkowaty teren zasłaniał ciągle morze przed naszemi oczyma. Wreszcie ujrzeliśmy je, w odległości nie większej niż dwustu yardów. Biegliśmy pędem ku zatoce. Ku wielkiemu przerażeniu jednak zauważyliśmy, że z rozmaitych stron wyspy ukazują się oddziały dzikich, zdążających w tym samym kierunku z dzikim wrzaskiem i wściekłą gestykulacją. Już, już, chcieliśmy zawrócić w głąb wąwozu, skąd przybyliśmy i poszukać tam jakiejś kryjówki, gdy nagle ujrzeliśmy tyły dwóch czółen, ukrytych poza skałą, wsuniętą głęboko w fale morza. Dobiegliśmy do nich ze zdwojonym pośpiechem. Obie łodzie były
puste, nikt ich nie pilnował; na dnie jednej z nich leżały trzy wielkie żółwie gallipago i całkowite zaopatrzenie dla sześćdziesięciu wioślarzy. Wskoczyliśmy do tej łodzi, zmuszając naszego jeńca, by nam towarzyszył i szybko odbiliśmy od brzegu.
Zaledwie jednak oddaliliśmy się na mniejwięcej pięćdziesiąt yardów od wybrzeża i ochłonęliśmy nieco z pierwszej gorączki, pojęliśmy jasno, że popełniliśmy niesłychany błąd, pozostawiając drugą łódź w rękach
dzikich. Wyspiarze biegli pędem ku morzu, od którego dzieliła ich jeszcze dwa razy większa odległość, niż nas od wybrzeża. Nie było chwili do stracenia.
Nadzieje nasze opierały się na bardzo kruchej podstawie, a jednak musieliśmy przynajmniej spróbować, czy nie uda się nam zawładnąć łodzią, zanim dzicy do niej dotrą. Gdyby się to udało, chociaż trudno było w to uwierzyć, ocalenie nasze było pewne; zaniechanie tej ostatecznej próby groziło niechybną śmiercią, zadaną nożami tubylców.
Ponieważ nasza łódź miała przód i tył jednakowo zbudowany, nie potrzebowaliśmy zawracać, a jedynie
zmieniliśmy kierunek wiosłowania. Dzicy spostrzegli to i zdwajając pośpiech, wrzeszcząc coraz głośniej, zbliżali się szybko ku wybrzeżu. Wiosłowaliśmy z rozpaczliwą energją. Kiedy dotarliśmy do łodzi, tylko jeden dopiero człowiek dobiegł do niej z przeciwnej strony. Drogo opłacił ten swój triumf: strzał pistoletowy, dany przez Petersa, zwalił go z nóg w chwili, gdy wchodził w fale morza. Reszta dzikich znajdowała się jeszcze w odległości dwudziestu czy trzydziestu kroków. Tymczasem jednak my byliśmy już panami łodzi. Zrazu zamierzaliśmy tylko wyholować czółno na otwarte morze i w ten sposób zabezpieczyć je przed dzikimi. Okazało się jednak, że czółno jest nazbyt mocno przytwierdzone. Wobec tego Peters, bez namysłu, rozbił przód i jeden z boków łodzi kilku silnemi
uderzeniami kolby muszkietu, a uczyniwszy ją w ten sposób niezdatną do użytku, zawrócił wraz ze mną na pełne morze. Wprawdzie dwaj dzicy chwycili rękami krawędź naszego czółna, usiłując nas zatrzymać, ale pozbyliśmy się ich pchnięciem noża.
Na razie więc byliśmy ocaleni i mknęliśmy całą siłą wioseł po falach oceanu. Główne oddziały dzikich, dobiegłszy na wybrzeże i ujrzawszy zniszczoną łódź, poczęły wyć z rozpaczą i wściekłością. Doprawdy, o ile zdołałem poznać to plemię, uważam je za najgorszą, najzłośliwszą, najobłudniejszą, najbardziej mściwą i najbardziej krwiożerczą rasę ludzką, jaka kiedykolwiek istniała na kuli ziemskiej. Nie ulega wątpliwości, że,
gdybyśmy byli wpadli w ich ręce, zamordowaliby nas bez litości. Aczkolwiek łódź była rozbita, próbowali
gonić nas jeszcze, płynąc w jej szczątkach, gdy zaś przekonali się, że nie osięgną celu, wyzionęli swą wściekłość przeraźliwym wrzaskiem, poczem zawrócili ku wzgórzom.
Ocaleliśmy przed bezpośredniem niebezpieczeństwem, ale sytuacja nie wyjaśniła się jeszcze bynajmniej na
naszą korzyść. Pamiętaliśmy, że wyspiarze posiadali cztery łodzie, a ponieważ nie wiedzieliśmy, że dwie z nich uległy zniszczeniu podczas wybuchu prochów na statku (o czem dopiero później objaśnił nas nasz jeniec), przypuszczaliśmy, że czółna te znajdują się w innej zatoce, odległej mniejwięcej o trzy mile, i że dzicy, niewątpliwie, wyruszą w pościg za nami. Wiosłowaliśmy więc z całych sił i przymuszaliśmy również naszego jeńca, by nam pomagał, chcąc jak najbardziej wyprzedzić pościg.
W pół godziny później, gdy przepłynęliśmy już prawdopodobnie pięć czy sześć mil w południowym kierunku, ujrzeliśmy dużą flotylę tratew, wypływającą z zatoki i ścigającą nas. Niebawem jednak dzicy zrozumieli, że jest to daremny trud, wobec czego zawrócili ku wyspie.
Znajdowaliśmy się teraz samotni wśród bezgranicznych, pustych obszarów Antarktycznego Oceanu w szerokości zgórą ośmdziesięciu czterech stopni. Płynęliśmy w wątłej łodzi i nie posiadaliśmy innych zapasów żywności, oprócz trzech żółwi. Na dobitek, długa zima podbiegunowa miała się niebawem rozpocząć.
Należało zastanowić się z największą rozwagą, w jakim kierunku żeglować. Na horyzoncie widniało sześć czy siedem wysepek, należących do tejsamej grupy, co wyspa, którą dopiero co opuściliśmy. Były one niezbyt odległe, ale nie odważaliśmy się wylądować na żadnej z nich.
Kiedy płynęliśmy z północy ku południowi na pokładzie „Jane Guy“, przebrnęliśmy już przez najgorszą strefę pływających lodów. Fakt ten pozostaje wprawdzie w bezpośredniej sprzeczności z pojęciem, jakie ogół wytworzył sobie o południowem morzu polarnem, tem nie mniej jednak trudno mu zaprzeczyć. Bądź co bądź, jakakolwiek próba wyruszenia z powrotem tą samą drogą byłaby, zwłaszcza w obec bardzo spóźnionej pory roku, czynem największej nierozwagi. Otwierała się przed nami tylko jedna jedyna droga,
rokująca nadzieje ocalenia: postanowiliśmy odważnie płynąć dalej ku południowi. Tylko tam nastręczała się możliwość odkrycia nowego lądu, tylko tam świtała nadzieja, a nawet prawdopodobieństwo znalezienia
łagodniejszego klimatu.
Aż do tej chwili przekonywaliśmy się, że Ocean Antarktyczny, podobnie jak Ocean Arktyczny, nie grozi gwałtownemi burzami, ani nazbyt spiętrzoną falą. Jednakże nasze czółno było niezwykle kruche. To też niezwłocznie zajęliśmy się umocnieniem go i przystosowaniem do żeglugi, o ile było to możliwe w istniejącej sytuacji. Dno łódki było sporządzone z nie lepszego materjału, aniżeli kora — i to z kory jakiegoś nieznanego nam drzewa. Boki tworzyła mocna plecionka z łoziny, najzupełniej odpowiednia celowi, jakiemu służyła. Czółno miało ogółem pięćdziesiąt stóp długości, cztery do sześciu stóp szerokości i cztery i pół stopy głębokości. W wymiarach i kształcie różniło się bardzo znacznie od łodzi, jakie napotykano dotąd u wyspiarzy na morzach południowych, tam, dokąd dotarli cywilizowani wędrownicy. Nie mogliśmy wprost uwierzyć, by czółno to było dziełem niezdarnych wyspiarzy, którzy je posiadali, a w parę dni później dowiedzieliśmy się istotnie od naszego więźnia, że czółna takie sporządzali mieszkańcy pewnej wyspy położonej dalej ku południo-zachodowi i że czółno, na którem płyniemy, dostało się w ręce naszych barbarzyńców tylko dzięki jakiemuś przypadkowi.
Niestety, mało tylko mogliśmy uczynić, by umocnić nasz wątły statek. Na obu krańcach odnaleźliśmy dość szerokie szczeliny, które pozatykaliśmy, możliwie jak najlepiej, szmatami, wydartemi z naszych wełnianych bluz. Ponieważ w łodzi znajdowało się sporo zbędnych wioseł, zbudowaliśmy z nich rodzaj drewnianej zapory na dzióbie czółna, aby osłonić je w ten sposób i możliwie zabezpieczyć z tej strony przed uderzeniem fal.
Dwa inne wiosła ustawiliśmy niby maszty naprzeciwko siebie, co dało nam podporę do przymocowania żagli. Płócienne koszule doskonale zastąpiły żagiel. W pracy tej natrafiliśmy na dużo trudności, zwłaszcza, że jeniec nasz stanowczo odmówił swej pomocy w urzeczywistnieniu tego planu, chociaż naogół pracował chętnie. Wydawało się, że widok białego płótna budzi w nim szczególną odrazę. Nie mogliśmy go nakłonić, by dotknął ręką płótna, lub choćby przybliżył się ku niemu; kiedy zaś próbowaliśmy go przymusić, drżał na całem ciele i żałośliwie powtarzał okrzyk: Tekeli-li!
Gdyśmy zdołali w ten sposób ubezpieczyć nieco nasze czółno, pożeglowaliśmy ku południowi, okrążając grupę wysp, najbardziej w tym kierunku wysuniętą. Nie mogliśmy uskarżać się na pogodę: od północy wiał bez przerwy łagodny wiatr, ułatwiający nam żeglugę, morze było wygładzone, światłość dzienna trwała przez całą dobę. Nigdzie nie dostrzegaliśmy lodów; właściwie odkąd przekroczyliśmy równoleżnik wyspy Benneta, nie widzieliśmy już ani odrobiny lodu.
Przeciwnie, temperatura wody była bardzo ciepła, tak, że każda ilość lodu musiałaby się niezwłocznie rozpuścić. Zabiliśmy największego z naszych żółwi, co nietylko dostarczyło nam obfitego pożywienia, ale i wody
poddostatkiem. W ten sposób płynęliśmy przez siedem czy ośm dni w obranym kierunku, nie doznawszy w tej podróży żadnej przygody. Niewątpliwie, musieliśmy w ciągu tego czasu posunąć się bardzo znacznie ku południowi, wiatr bowiem popychał nas stale, a jednocześnie niósł nas silny prąd, dążący w tymże kierunku.
1-wszy marca[6]. Kilka niezwykłych zjawisk zwiastowało nam, że wstępujemy w krainę, pełną nieznanych fenomenów i cudów. Na południowym widnokręgu ukazała się lekka, przeźroczysta warstwa szarawej mgły. Przecinały ją długie smugi świetlne, to biegnące od zachodu ku wschodowi, to od wschodu ku zachodowi i zlewające się kiedy niekiedy w jedną
linię świetlną. Zjawisko to, mieniące się rozmaitemi odcieniami światła, przypominało poniekąd zorzę północną. Średnia wysokość owej mglistej chmury, o ile mogliśmy ocenić z naszego punktu obserwacyjnego, wynosiła dwadzieścia pięć stopni. Temperatura morza z każdą chwilą niemal podnosiła się coraz bardziej, a także zabarwienie fal ulegało widocznej zmianie.
2-gi marca. Dzisiaj, wypytując naszego jeńca, wydobyliśmy z jego zeznań nieco szczegółów, odnoszących się do wyspy, gdzie dokonano morderczego zamachu, do mieszkańców tego lądu i ich zwyczajów. — Czy jednak szczegóły te zdołają teraz zainteresować czytelnika?
Więc wspomnę tylko, że archipelag składał się z ośmiu wysp, rządzonych przez jednego władcę, nazwiskiem Tsalemon czy Psalemoun, który rezydował na najmniejszej z wysp. Czarne skóry, służące wojownikom za odzież, pochodziły z ogromnego zwierzęcia, hodowanego jedynie w dolinie w pobliżu rezydencji władcy. Wyspiarze umieli budować tylko tratwy; cztery łodzie, jakie posiadali, pochodziły z odległej, wielkiej wyspy, położonej na południowy zachód od archipelagu i tylko przypadkiem wpadły w ich ręce. Jeniec nasz nazywał się Nu-Nu, o wyspie Benneta nigdy nie słyszał, a jego rodzinna wyspa miała nazwę Tsalal. Słowa Tsalal i Tsalemon wymawiał jakgdyby z przeciągłym świstem na pierwszej sylabie. Akcentu tego nie potrafiliśmy w żaden sposób naśladować, jednakże przypominał on nam głos czarnego ptaka, którego zabiliśmy na szczycie wzgórza.
3-ci marca. Woda ociepliła się znowu bardzo znacznie, a także kolor jej uległ nagłej odmianie; zatraciła swą przeźroczystość, a natomiast stawała się jakby matowa, mlecznej barwy. Po bokach łódki toczyła się wciąż spokojna i gładka fala, natomiast w pewnej odległości od czółna, zarówno po prawej jak po lewej stronie, dostrzegaliśmy często, ze zdumieniem, nagłe i wyraźne ruchy powierzchni wody; poprzedzały je zawsze gwałtowne błyski w sferze oparów mglistych na południowym widnokręgu.
4-ty marca. Ponieważ dzisiaj wiatr, wiejący z północy, znacznie osłabł i bardzo słabo wydymał nasze zaimprowizowane żagle, wydobyłem z kieszeni białą chustkę do nosa, chcąc tą szmatą powiększyć płaszczyznę żagla. Nu-Nu siedział w owej chwili obok mnie, a gdy przypadkiem musnąłem go chustką po twarzy, dostał gwałtownego ataku konwulsji. Wreszcie uspokoił się nieco, ale popadł w stan nieruchomości i przytępienia, powtarzał tylko bez przerwy stłumionym głosem swój żałośliwy okrzyk: Tekeli-li! Tekeli-li!
5-ty marca. Wiatr ustał wiać, mimo to jednak płynęliśmy dalej wartko ku południowi, unoszeni najwidoczniej potężnym prądem wodnym. Coprawda, ten szczególny obrót wypadków mógłby też był łatwo obudzić w nas obawę i zaniepokojenie — nie doświadczaliśmy ich jednak bynajmniej. Zachowanie się Petersa nie zdradzało wcale uczuć tego rodzaju, aczkolwiek twarz jego przybierała kiedy niekiedy tajemniczy, niezrozumiały dla mnie wyraz.
Zima polarna nadciągała widocznie — ale nie towarzyszyły jej zwykłe okropności. Uczuwałem tylko
pewne odrętwienie ciała i umysłu, jakąś nieprzepartą skłonność do zadumy. — To było wszystko.
6-ty marca. Mglista chmura uniosła się o parę stopni wyżej ponad widnokrąg i zatraciła zwolna swoj szarawy koloryt. Temperatura wody stała się bardzo wysoka, tak że nieprzyjemnie się jej dotknąć, woda ma coraz wyraźniej mleczną barwę.
Dzisiaj powierzchnia morza poczęła się burzyć tuż w okół czółna. Ruchom tym towarzyszyło, jak zazwyczaj, silne falowanie mglistej chmury oparów na samym szczycie, natomiast u podstawy ławica przedarła się nagle. Biały, delikatny pył, podobny bardzo do popiołu — ale nie będący popiołem — opadł na łódź i na całą obszerną płaszczyznę wód, a jednocześnie ustały
falowania świetlne i ruchy powierzchni morskiej.
Nu-Nu rzucił się na dno czółna, ukrywając twarz; żadną miarą nie zdołaliśmy go nakłonić, by powstał.
7-my marca. Staraliśmy się dzisiaj wypytać Nu-Nu, jakie powody skłoniły jego współrodaków do zdradzieckiego zamachu na naszych towarzyszy. Wydawało się jednak, że jeszcze ciągle jest sparaliżowany przerażeniem, nie zdołał się zdobyć na rozumną odpowiedź. Leżał uporczywie na dnie łodzi, a kiedy ponawialiśmy nasze zapytania, odpowiadał jedynie niedorzecznemi, idjotycznemi gestami. Tak na przykład, podniósłszy wskazującym palcem mięsistą górną wargę, pokazywał nam swoje zęby. Były one zupełnie czarne. Nigdy poprzednio nie widzieliśmy zębów mieszkańca wyspy Tsalal.
8-my marca. Dzisiaj przepłynęło koło nas jedno z owych białych zwierząt, zupełnie takie samo, jak stworzenie, którego pojawienie się wznieciło w swoim czasie taki popłoch wśród dzikich mieszkańców wyspy Tsalal. Miałem ochotę cisnąć w nie harpunem, ale nagle ogarnęła mnie taka omdlałość, że zaniechałem tego zamiaru. Woda stała się tak gorąca, że nie można
zanurzyć w niej ręki. Peters nic prawie nie mówi, nie wiem, co sądzić o jego apatji. Nu-Nu jęczy bez przerwy i nie porusza się wcale.
9-ty marca. Miałki pył, podobny do popiołu, padał nieustannie naokół w ogromnych ilościach. Ławica
mglistych oparów od południa wzniosła się wysoko ponad horyzont i zaczęła przybierać bardziej określone kształty. Mógłbym porównać ją jedynie do olbrzymiej, bezgranicznej katarakty, spływającej cicho do morza z jakiegoś potwornej wielkości wału, którego szczyty gubią się w niebiosach. Wydaje się, jakgdyby olbrzymia zasłona pokrywała cały południowy widnokrąg. Na okół zupełna cisza.
21-y marca. Posępna ciemność otoczyła nas dokoła — jedynie z mlecznej powierzchni oceanu wyłania się
jakgdyby świetlana aureola, która ześlizguje się po bokach naszej łodzi. Biały pył, podobny do popiołu, zasypał nas niemal zupełnie, pokrywa on grubą warstwą i nasze ciała i łódź, gdy jednak zmiesza się z wodą, topnieje natychmiast.
Szczyty katarakty zniknęły zupełnie w ciemności i w oddaleniu. Czuliśmy jednak, że zbliżamy się ku temu zwałowi z przerażającą szybkością. Kiedy niekiedy mglista zasłona rozdzierała się przed naszemi oczyma, ukazując przez otwarte szczeliny cały chaos obrazów, niewyraźnych i drgających. Były to jakby migawkowe zdjęcia, trwające bardzo krótko. Przez szczeliny te powiewał również ku nam potężny i rwący, lecz bezgłośny prąd powietrza, marszcząc swym podmuchem rozświetloną powierzchnię oceanu.
22-gi marca. Ciemność staje się coraz gęstsza. Jedynym blaskiem jest ta dziwna, biała zasłona przed nami, odbita w zwierciadle wód. Olbrzymie, oślepiająco białe ptaki wylatują raz po raz z poza tajemniczej ściany i jakgdyby spłoszone naszym widokiem, powtarzają ciągle ten swój wieczny, żałośliwy krzyk: Tekeli-li!
Nu-Nu drgnął na dnie łodzi, słysząc ten okrzyk. Gdy usiłowaliśmy go podnieść, okazało się, że już wyzionął
ducha.
A teraz z całym rozpędem wpadamy w odmęty katarakty, na przyjęcie nasze roztwiera się niby czeluść bezdenna. I nagle na naszej drodze wynurza się zamglona postać ludzka, mająca kształty nieporównanie większe, aniżeli jakikolwiek mieszkaniec ziemi.
A barwa skóry tej postaci jaśnieje nieskalaną bielą śniegu.
Szeroki ogół zna już z doniesień prasy codziennej okoliczności, jakie towarzyszyły nagłej i niespodziewanej śmierci Mr. Pyma. Zachodzi obawa, że końcowe rozdziały jego opowieści, które właśnie miał przy sobie, chcąc przejrzeć je po raz ostatni przed oddaniem do druku, zaginęły podczas katastrofy, jakiej on sam padł ofiarą. Być może jednak, że papiery te odnajdą się jeszcze, a w takim razie nie omieszkamy ich ogłosić.
Bądź co bądź, nie zaniechano nic, by uzupełnić istniejące w książce braki. Gentleman, o którym wspomniano w przedmowie, mianowicie Mr. E. A. Poe, który jedynie mógłby się zająć dopełnieniem opowieści, jak to wynika z poczynionych na wstępie uwag, odmówił
podjęcia się tej pracy, tłumacząc się niedokładnością i brakiem potrzebnych materjałów, a także przyznając się otwarcie, że w ostatnie rozdziały powieści Mr. Pyme’a bezwzględnie uwierzyć nie może. Dirk Peters, który
niewątpliwie byłby cennym informatorem, żyje jeszcze i mieszka podobno gdzieś w stanie Illinois, jednakże do tej chwili nie udało się go odszukać. Nie należy
wątpić, że wcześniej czy później zjawi się on na widnokręgu i niewątpliwie dostarczy ważnego materjału do zakończenia opowieści Mr. Pyme’a.
Wprawdzie zaginęły tylko dwa czy trzy końcowe rozdziały (z pewnością nie było ich więcej), ale ta strata jest tem bardziej pożałowania godna, ponieważ zawierały one szczegóły, dotyczące samego bieguna lub też okolic bezpośrednio do niego przylegających. Wiarygodność zaś tych twierdzeń autora łatwo możnaby sprawdzić w niedalekiej przyszłości, dzięki temu że właśnie obecnie przygotowuje się wielka rządowa wyprawa na południowe morza.
I jeszcze jeden epizod opowieści należałoby szczegółowo wyjaśnić. Piszący te słowa zakończenia odczułby naprawdę wielkie zadowolenie i dumę, gdyby przypuszczenia, jakie poczynił w tej sprawie, stały się jednym więcej dowodem prawdy tej niezwykłej opowieści. Chodzi tu mianowicie o tajemnicze korytarze, odnalezione na wyspie Tsalal i o rysunki Nr. 1, Nr. 2, Nr. 3, Nr. 4 i Nr. 5, zamieszczone na poprzednich kartach
książki.
Mr. Pyme naszkicował poprostu zarysy grot, powstrzymując się od wszelkich komentarzy. Jedynie mówiąc o wycięciach zauważonych na krańcu wschodniego korytarza, oświadcza, że posiadały one zdumiewające podobieństwo do głosek alfabetu, ale nie były dziełem ludzkiej ręki, więc nie były głoskami. Aby uzasadnić to krótkie, kategoryczne twierdzenie przytacza, jako rzekomo przekonywujący dowód, że znalezione wśród pyłu na ziemi odłamki kamienia przystawały doskonale do odpowiednich wyżłobień, że zatem wydrążenia te stworzyła sama przyroda wskutek jakiegoś wstrząsu skały. Wypowiadając się w ten sposób o rzekomych napisach, Mr. Pyme działał zapewne w najlepszej wierze, nikt też z rozsądnych czytelników nie będzie w to powątpiewał. Ponieważ jednak faktyczne dane, odnoszące się do całokształtu tych rysunków, są naprawdę bardzo niezwykłe (zwłaszcza, gdy zestawimy je z niektóremi szczegółami samej opowieści), więc może nie od rzeczy będzie zaznaczyć w paru słowach ich związek pomiędzy sobą, tem więcej, że te zakwestjonowane szczegóły uszły niewątpliwie uwadze pana E. A. Poe’go.
Jeżeli zatem ustawimy kolejno obok siebie rysunek Nr. 1, rysunek Nr. 2, rysunek Nr. 3 i rysunek Nr. 5 w porządku, jak groty następowały po sobie, pomijając drobne odgałęzienia lub łuki, (które, o ile sobie przypominamy, łączyły tylko poszczególne korytarze) — to przekonamy się, że tworzą one wspólnie znak słowo etjopskie, a raczej źródłosłów, oznaczający: „być ciemnym“, skąd wywodzą się wszystkie słowa pochodne, mające związek z pojęciem cienia czy ciemności.
Lewe, wysunięte najbardziej ku północy wycięcie, przedstawione na skraju rysunku Nr. 4, jest prawdopodobnie, jak to słusznie mniemał Peters, ludzkiem dziełem i wyobraża człowieka z wyciągniętemi rękami. Spoglądając na rysunek, czytelnik dopatrzy się niewątpliwie sam tego podobieństwa. Dalsze hieroglificzne znaki, umieszczone na tymże rysunku, potwierdzają przypuszczenie Petersa. Górny znak jest bezwątpienia arabskim źródłosłowem oznaczającym: „być białym“. Ze źródłosłowu tego wyprowadzają się wszystkie słowa, wyrażające pojęcie blasku i białości. Niższy hieroglif na tymże rysunku trudniej już odczytać, ponieważ głoski są częściowo połamane i nie połączone z sobą. Wszelako trudno wątpić, że w swej pierwotnej postaci tworzyły egipskie słowo — „kraina południa“. Interpretacja tego rodzaju godzi się również z poglądem Petersa o figurze najbardziej wysuniętej ku północy. Albowiem ramiona tej postaci wskazują na południe.
Takie odcyfrowanie znaków otwiera szerokie pole domysłów i przypuszczeń, podniecających wyobraźnię. Spróbujmy zestawić ze znakami niektóre szczegóły, jakby mimochodem tylko zanotowane w opowieści i nie związane w ścisły łańcuch zależności wzajemnej. „Tekeli-li!“ brzmi okrzyk przerażonych tubylców z Tsalal, gdy spostrzegają nagle trupa białego zwierzęcia, upolowanego na morzu przez załogę. Tenże sam żałośliwy okrzyk wydaje jeniec z osady Tsalal, dostrzegając białą chustę w ręku Mr. Pyme’a. Tak brzmi głos olbrzymich białych ptaków, które wylatują z poza białej zasłony mgieł przy biegunie południowym. Na wyspie Tsalal nie istnieje nic białego, podróżnicy nie dostrzegają też nic białego w ciągu całej dalszej wędrówki ku biegunowi.
Nie jest też wykluczone, że słowo Tsalal, nazwa wyspy czarnych grot, wykazało by — po dokładnej, drobiazgowej analizie filologicznej — pewne powinowactwo z samemi grotami oraz związek z etjopskiemi głoskami, wyrytemi tajemniczo na ścianach dziwnych krużganków.
„Wyryłem to na wzgórzach, a moją zemstę zapisałem w pyle skał“.
- ↑ Losy brygu „Polly“ z Bostonu są tak charakterystyczne i pod wieloma względami tak podobne do naszych losów, że nie mogę ich przy tej sposobności pominąć milczeniem. Statek ten, o pojemności stutrzydziestu ton, wypłynął z Bostonu dnia dwunastego grudnia 1811 roku pod komendą kapitana Casneau, wioząc ładunek drobnych przedmiotów zamiennych i zapasów żywności do Santa Croix. Na pokładzie było ośmiu ludzi, a mianowicie kapitan, sternik, czterech marynarzy i kucharz, dalej zaś niejaki Mr. Hunt i należąca do niego murzyńska dziewczyna.
Dnia piętnastego grudnia okręt, mijając mielizny Georges, wpadł w wir zimnego wichru z południo-wschodu i ostatecznie wywrócił się, a po zwaleniu masztu z pokładu podniósł się tyłem w górę. Rozbitkowie pozostawali w tej pozycji, bez ognia i z niewielkim tylko zapasem żywności, przez okres studziewięćdziesięciu jeden dni (od piętnastego grudnia do dwudziestego czerwca). Wtedy dopiero kapitan Casneau i Samuel Badger, którzy jedynie pozostali żywi, zostali zabrani z rozbitego statku na pokład okrętu „Fame of Hull“ pod komendą kapitana Feartherstone, mającego swą bazę w Rio Janeiro. Ponieważ statek rozbił się pod 28° północnej długości i 13° zachodniej szerokości, więc był on unoszony wiatrem i prądem na przestrzeni około dwóch tysięcy mil. Dnia dziewiątego lipca „Fame“ spotkał się z brygiem „Dromeo“ pod wodzą kapitana Perkinsa, który wysadził rozbitków na ląd w Kennebeck.
Opowieść, z której czerpiemy te szczegóły, kończy się następującemi słowy:
„Przedewszystkiem nasuwa się oczywiście pytanie, jak się to stało, że rozbitkowie przepłynęli tak olbrzymią przestrzeń najbardziej uczęszczanej części Atlantyku, nie napotkawszy nigdzie pomocy. Otóż minęli oni w swej drodze przeszło tuzin statków żaglowych. Jeden z nich przepłynął tak blisko, że rozróżniali wyraźnie ludzi na pokładzie i marynarzy, przyglądających się im z masztów. Ale ku nieopisanej rozpaczy przymierających z głodu i zimna rozbitków, załoga statku przytłumiła w sobie uczucia litości, rozwinęła żagle i z okrucieństwem porzuciła nieszczęsnych na pastwę losu.“ - ↑ Wśród rozmaitych statków, które w różnych okresach czasu usiłowały rozwiązać zagadkę wysp Aurora, należy wymienić statek „San Miguel“ w r. 1769, okręt „Aurora“ w r. 1774, bryg „Pearl“ w r. 1779 i statek „Dolores“ w r. 1790. Wszystkie one określały zgodnie położenie wysp pod pięćdziesiątym trzecim stopniem południowej szerokości.
- ↑ Określeń: poranek i wieczór, któremi posługuję się tylko dlatego, aby — o ile to możliwe — uniknąć niejasności w mojem opowiadaniu, nie należy bynajmniej rozumieć w zwyczajnem, dosłownem znaczeniu. Oddawna już nie mieliśmy nocy, światło dnia rozbłyskiwało bez przerwy. Określenia te są więc tylko wyrażeniem czasu wedle przyjętej morskiej rachuby. Muszę również zaznaczyć w tem miejscu, że w swem sprawozdaniu nie przykładałem nazbyt wiele wagi do szczegółowości dat oraz cyfr długości i szerokości geograficznej. Dopiero znacznie później bowiem po wypadkach, które opowiadam, zacząłem spisywać mój pamiętnik. W licznych więc razach opierałem się jedynie na tem, co przechowało się w pamięci.
- ↑ Dzień ten utkwił mi w pamięci dzięki temu, że zauważyliśmy na południowym widnokręgu gwałtowne falowanie mglistych oparów, o których już poprzednio wspomniałem.
- ↑ Margiel był rownież czarny. Wogóle nie widzieliśmy na całej wyspie ani jednego przedmiotu o jaśniejszej barwie.
- ↑ Z rozmaitych przyczyn nie mogę zaręczyć, czy daty te są zupełnie ścisłe. Dają one jednak obraz ciągłości wypadków, czerpałem je zaś częściowo z poczynionych ołówkiem zapisków.