Orbeka/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.

Mówiliśmy już, że ex-wojewodzina, po ś. p. ostatnim mężu swym, otrzymała tylko jakby z łaski, rzuconą pensyą dożywotnią, którą rodzina jego obowiązywała się płacić tylko dopóty, pókiby jéj imie nosiła. Powstrzymywało to piękną jeszcze ale przywiędłą Mirę, od nowego małżeństwa, któreby w teraźniejszych jéj latach i warunkach, z trudnością świetném tak być mogło, aby to co miała wynagrodziło. Życie wszakże nie zmieniło się wcale, lubiła towarzystwo, przepych, wykwint, błyskotki a nadewszystko nowość, i zmianę; przy nieładzie, do którego była przywykłą, pensya rzadko wystarczyć mogła. Orbeka więc potrzebnym się stawał, bo na niego dosyć było skinąć, aby ostatni grosz oddał.
To tylko wytłómaczyć może zwrot Miry ku niemu, wygodniejszego niewolnika mieć nie mogła, i była to anima damnata kobiety, któréj wiek dodał tylko chytrości, wprawy w szalbierstwa, intrygi i nienasyconéj żądzy szukania w życiu nasycenia, gdy życie przesytem było już zużyte i nudne. Głowa jeszcze się paliła tylko, a fantazye głów są straszniejsze od serdecznych.
Orbeka byle jéj służył, był najszczęśliwszym, a za tę służbę, jak mało wymagał!... tylko, aby go choć jak psa domowego znoszono i nie wypędzano, by mógł z kątka patrzéć na nią, czasem za wielką nagrodę uśmiech otrzymać, niekiedy poufałe słowo... Zazdrość, która go trawiła dawniéj, choć się z nią ukrywał, teraz dziwnym fenomenem ustąpiła miejsca niewiem jakiemu rozumowaniu, czy przeświadczeniu, że do niczego nie prowadzi. Choć więc Mira trzpiotała się z młodzieżą, ze staremi przyjaciołmi, wabiła do siebie na wieczory i grę (do któréj zwolna rodziła się w niéj chętka), choć w salonie działy się sceny często bardzo dla Walentego rażące, on albo udawał że nie widzi, lub nie okazywał, aby go one obchodziły. Miał dla niéj na wszystko tłómaczenie, uniewinnienie zawsze, jakieś okoliczności łagodzące.
Jakim sposobem godził swe przywiązanie do niéj z tém, coby wszelki szacunek i życzliwość odjąć było powinno — jest rzeczą niepojętą. Ale, czyż raz widziemy szaleństwa podobne?
Życie ex-wojewodzinéj w Warszawie, urządziło się już wcale inaczéj niż dawne; ale wedle jéj nawyknień i smaku.
Naprzód na małéj uliczce i w cichéj części miasta zamieszkać nie mogła, ruch i wrzawa były jéj potrzebne koniecznie. Najęto więc na Krakowskiém drugie piętro jakiegoś pałacyku, ale z oknami i balkonem od ulicy.
Musiała mieć salon, choć jednego służącego w liberyi, chciała była powozu, ale na ten raz wypadało się obejść, bo kredytu brakło, a pieniędzy także. Meble trafiły się wcale przyzwoite, po jakimś panu, który wyjeżdżał na lat kilka zagranicę. Drobnostek resztę znalazła Mira po sklepach, a że z natury była niecierpliwą, nim Orbeka nadjechał, już się urządziła, pooddawała wizyty, widziała znajomych, i weszła w owo życie warszawskie, którego koryfeusze byli w owéj epoce najpobłaźliwsi, zwłaszcza, gdy wielkie imie i ogłada salonowa pokrywały przeszłość.
Marzyć nie było można o dawnych splendorach, ale Mira, choć świeża i wcale ładna, postanowiła udawać poważną i nie młodą, aby się świeższą jeszcze pokazać — przez antytezę.
Oznaczono już soboty, jako dnie przyjęcia, w których salon był otwarty, rozmawiano, grano w bostona, pikietę, śpiewano, ogadywano po cichu i trzpiotano się przyzwoicie. Mira dawała kolacyą, co zawsze brukowych pasożytów ściąga. Salon więc był pełen, a że poufaléj w nim nad inne można sobie było postępować, i skandaliki mało osłonione, opowiadano sobie swobodnie, wkrótce pewna sfera towarzyska bardzo polubiła soboty.
Mira była uprzejmą niezmiernie, a chroniła się wszystkiego, coby od niéj odstraszać mogło, nawet nieuniknione intryżki, daleko się ostrożniéj wiodły, niż dawniéj.
Wśród tych prymicij warszawskich, nadjechał, powołany listem, Orbeka, i w nocy przybywszy, nazajutrz rano, już był u drzwi swéj pani, czekając przebudzenia.
Jak tylko dano jéj znać o nim, ledwie nieco się ubieliwszy i naróżowawszy trochę, ledwie okiem rzuciwszy na zwierciadło, kazała go prosić do swego pokoju.
Do jéj pokoju! a! było to niewysłowioném szczęściem dla biednego człowieka, wszedł z sercem bijącém, jak niewinny młodzieniec do pierwszéj w życiu kochanki.
Mira podała mu rączkę, tę rączkę śliczną zawsze, drobną, pulchniutką, którą by go mogła zaprowadzić do piekła. Usta jego wpiły się w nią, i nie mogły oderwać.
— Mój ty Walu, rzekła, czegożeś się ty tam tak długo bawił? Już mnie to niecierpliwiło! byłeś mi tu tak potrzebny momentami, j’etais outrée, gniewałam się strasznie, doprawdy!
— Ale najdroższa pani! ta sprzedaż...
— A! więc sprzedałeś! no! to dobrze. Tu rozpoczął się egzamin. Orbeka wyspowiadał się co do grosza.
— I cóż myślisz zrobić z pieniędzmi? spytała.
— Muszę żyć, rzekł Walenty, będę się starał umieścić tak, abym mógł się jako tako utrzymać.
Ex-wojewodzina schwyciła się z kanapki i przeszła po pokoju zadumana.
— Co to umieścić! rzekła, wszak ty wiesz, jak trudno o pewną hypotekę, procentów nikt nie płaci, a najpewniejsze domy jak Teppera i Szulca bankrutują... Trzeba coś innego obmyśleć.
— Ale cóż innego? spytał Orbeka.
— Ja ci powiem, całe życie byłam stratną i niepraktyczną, ale mnie bieda nauczyła rozumu i rachuby... Już tylko mnie posłuchaj. Ty masz kilka tysięcy dukatów, ja tysiąc mieć będę na Ś. Jan, złóżmy razem i kupiemy dom na wspólne imie. Dom w Warszawie przynosi ogromne procenta, ci ludzie fortuny robią. Zważ co to się płaci za lada mieszkanie.
— Tak, może to być myśl dobra, ale zawsze poradzę się mego poczciwego kolegi, adwokata.
— A! zlituj się! a proszę! tylko się nikogo nie radzić! Prawnika! a! to są zbójcy, ja ci powiadam, ja ich znam. Nigdy! nigdy! Oni czyhają na kapitały dla bankrutów, zaraz ci lokatę podstawi! zobaczysz.
Orbeka zamilkł.
— Zresztą naradziemy się wspólnie, dodała, juściż bezemnie, staréj swéj, dobréj przyjaciółki, ty nic nie zrobisz?... Podała mu rękę! rękę!
— Ale moja pani najdroższa, cóż za myśl! zrobię to co ty każesz.
— Zobaczysz, ja tym interesem pokieruję dobrze, ja teraz jestem bardzo, bardzo rozumną, widzisz jak się urządziłam oszczędnie. I koni niemam! i powozu niemam! Ah! żyć bez powozu! mnie!
Westchnęła.
— A! przyznam ci się! że to najwięcéj mnie kosztuje. Jednakże z ludźmi żyć muszę... niewiedziéć jak zajechać do nich najętą karetą, bo do fiakra nie siądę za nic w świecie! C’est ignoble. Nie zawsze zaś i nie wszędzie można pójść piechotą. Dla mnie, ten powóz i konie, to jest prywacya najcięższa... to męczarnia.
— Więc może by można jakoś...
— A! nie! nie! niepodobna, rachowałam... c’est impossible. Czuję, że to mnie zabija, upokarza, ale cóż począć? Bo widzisz, wszelki inny niedostatek, daje się łatwiéj osłonić, nie jest tak widoczny, a ten...
Chodziła, udając, że oczy ociera, po pokoju niby płacząc, a patrząc na niego.
— Dodaj i to, że jestem słaba... to życie ze starcem... tych lat kilka przy niedołędze schorowanym, odjęły mi siły, zdrowie. Czuję się teraz wcale inną.
Orbeka nagle spytał:
— Więc i mieszkanie najęte bez stajni i wozowni?
Mira zarumieniła się, ale pod różem i bielidłem wcale tego widać nie było.
— Tak jest, odpowiedziała, chociaż gospodarz mi mówił, że ma tam jakąś niby do ustąpienia w przypadku, ale poco to mówić o tém co niemożliwe!
Zręczna kobiecina, z tego jednego pytania Orbeki domyśliwszy się, (nadto go dobrze znała, aby powątpiewać mogła) — iż powóz i konie mieć już będzie, natychmiast odwróciła rozmowę na rzeczy mniejszéj wagi, wszakże tego rodzaju, iż przy każdéj z nich Orbeka miał coś do wypełnienia kieszenią.
Wcale jéj o to nie szło co będzie późniéj z tą nieszczęśliwą wyciśniętą gąbką... dziś szło tylko o to, aby do kropli a zręcznie z niéj wyssać, co z sobą przynosiła.
W kilka dni potém, gdy Mira zażądała najętego powozu, zajechała ładna karetka od Dangla, parą szpakowatemi konikami zaprzężona. Skromny to był ekwipaż, ale z niezmiernym wybrany smakiem, prawdziwe cacko...
Scena odegrana przez Mirę, która doskonale zawczasu wiedziała o kupnie, jéj zdziwienie, gniew, srogi żal, potém niezmierna czułość i wdzięczność roztkliwiły Orbekę, i powiedział sobie po cichu: Płocha jest biedaczka! Ale co ona temu winna przy takiém wychowaniu, wśród takiego otoczenia... serce ma dobre! Ile razy ono przemówi... o! anielskie serce!
Po historyi karetki, nastąpiła druga płaczliwa scena szalu, który wszystkie osoby poważniejsze miały, a jéj brakło. Szal był niezbędny. Niedostatek jego nie dał się zastąpić niczém.
Dla Miry było to znowu upokarzającém, wychodząc z wieczoru, być spytaną: — Szal pani? i odpowiedziéć że go niema.
— Szal francuzki, kupiłabym już sobie, rzekła, ale dla mnie, taki szal.. co je lada porządniejsze noszą służące, to już lepiéj żadnego.
Orbeka po tych zeznaniach poufnych, wyobraziwszy sobie, że to jest rzecz kilkudziesięciu dukatów, poszedł natychmiast do Dyzmańskiego. Tu dopiero został należycie objaśnionym, że przyzwoite osoby innych jak kaszmirowe szale nie nosiły, że pąsowy w palmy był najmodniejszy, że turkusowe także wielce poszukiwano, że białe pięknie ubierały osoby wysmukłe i słusznego wzrostu, i że prawdziwy szal w pyszném pudle, z kawałkiem piżma, które go od mólów broniło, kosztować mógł od dwóchset do pięciuset, a nawet do tysiąca dukatów.
Zmięszał się wielce pan Walenty, i pierwszym razem odszedł nic nie postanowiwszy, z bólem głowy. Nazajutrz usłyszał znowu jakąś boleściwą historyą szalu, przy wyjściu z wieczoru od sędzinéj, Mira była w rozpaczy, dostała migreny, nerwów, i potrzeba było leciéć po Gagatkiewicza. Dwa dni siedziała z głową związaną, nikogo nie przyjmując.
Trzeciego dnia przyniesiono śliczny szal turkusowy w pudle z bronzami, Mira uklękła przed Orbeką.
— Tyś anioł! tyś święty! ja ciebie nie byłam wartą, nie jestem... zawołała w zapale. Orbeka się rozpłakał, a chora została uzdrowioną i tegoż wieczora pojechała do sędzinéj, aby się szalem swym pochwalić.
Wróciwszy do skromnéj izdebki, którą zajmował w przeciwległéj kamienicy od tyłu, Orbeka smutny obrachował co już stracił. Oprócz powozu, koni, szalu, mnóstwo drobnych wydatków przeszły przez jego kieszeń, w domu za wszystko niemal płacił, część znaczna kapitału wziętego za Krzywosielce, już się była rozpłynęła.
— Co daléj będzie? pytał sam siebie.
— Oszczędzę się, uskąpię wygód, zresztą, czy długo tego życia!
W istocie mógł to powiedziéć pan Walenty, gdyż ostatniemi czasy okrutnie postarzał. Gwałtowne szczęście równie jak cierpienie wyczerpywać umié, włos posiwiał, oczy wpadły, kaszel dokuczał z rana, niekiedy wieczorami, nogi czasem plątały się dziwnie, jakby już posługi odmówić wkrótce zamierzały.
Ale rachuby na zgon, zawodzą — równie jak liczenie na życie... — równie jak wszystko na tym padole nieustannych omyłek.
Orbeka mimo zniszczenia i pozorów starości, miał jeszcze dosyć siły, ażeby długo cierpiéć.
Ale gdy poczynał ściśle się obrachowywać — starość ta służyła mu za wymówkę, by się w zbyt ścisłe nie wdawać obliczania na długie termina.
Ta starość też była nieraz dlań dobrym pozorem do uniewinnienia Miry, gdy nazbyt dla młodych się okazywała miłą i łaskawą. Orbeka naówczas tłómaczył ją tém, że sam był stary.
Szalbierstwa, namiętności dochodzą czasami do spodlenia, a nielogiczność ich jest już tak pospolitym, charakterem, że o niéj nawet wspominać nie warto.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.