<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

I znowu ordynat objął komendę nad pożarem. Trafił na chwilę najtragiczniejszą, zawalenia się obór. Stada krów z rykiem przeraźliwym rzucały się prosto w ogień. Szał ogarnął bydło. Po okolicy szedł jeden grzmot ryków, żałosny bek cieląt roznosił echa strachliwe. Krowy waliły racicami w ziemię; łowiąc w pyski spieniony swąd spalenizny. Oczy zwierząt gorzały wściekłością. Popłoch i ogłupienie gnało ich na oślep w płonące zwaliska. Zginęły obory, stodoły i magazyny ze zbożem. Wszystko pokryła wyjąca, szeroko rozhulana płachta pożogi. Z klęski ocalały tylko stajnie; całą siłę obrony skierowano na nie, bo do palących się budynków nie było dostępu. Z miejscowych ludzi nikt nie ratował. Gromady ich stały w pobliżu, urągając strażakom, śmiejąc się z hrabiego Trestki, który biegał pośród ognia i klął różnemi językami. Michorowski dopadł go gdzieś na boku i rzekł z wymówką:
— Panie, proszę nie robić z siebie widowiska. Ludzie się śmieją! Trzeba zachować powagę.
Trestka miał wzrok błędny.
— Ja im się zaśmieję, łajdakom!... złodziejom tym!... Ja ich wszystkich w dyby... do kryminału... Pasy drzeć!... Szelmy!...
I grad pocisków bardzo dobitnych popłynął z ust hrabiego, przeplatany gęsto cudzoziemskiemi epitetami.
Ordynat miał niesmak na ustach, ale cierpliwie starał się hrabiego uspokoić. W końcu oddał go pod opiekę pani Rity. Lecz i to nie wiele pomogło. Hrabia albo klął, albo łamał ręce, wołając:
— Moje obory, moje obory.
A szkody istotnie były olbrzymie. Spaliło się kilkanaście krów; zwęglone ich ciała, wzdęte, leżały tu i tam, stercząc nogami, niby jakieś dziwaczne kupy węgla, opalonych wnętrzności i popiołów. Straszny widok uderzał w oczy. Ciała popalone roznosiły cuchnące wyziewy.
Po zduszeniu ognia ordynat w prywatnym gabinecie hrabiego rozmawiał z panią Ritą i miejscowym rządcą. Hrabia był również obecny. Ale nie mówił nic, powtarzając jedynie żałosną skargę:
— Moje obory! moje obory...
Ordynat pytał o różne szczegóły, tyczące się powstania buntu. Badał drobiazgowo warunki utrzymania i opłaty służby. Przeglądał księgi, sprawdzał rachunki.
Okazało się, że agitatorów nie było. Służba łącznie z wsią rozpoczęła strajk z powodu niewypłacalności dworu, nieuregulowanych serwitutów i niechęci osobistej.
Ordynat przeglądał całą rubrykę procesów, czasem wprost śmiesznych i poruszał głową.
— Bajeczne zdolności, czy manjactwo — myślał; głośno zaś rzekł:
— Jedyna rzecz, której się lenię, to procesy.
— Ja teraz przestanę procesować: będę strzelał prosto w łeb. Przynajmniej łajdaków mniej zostanie — krzyczał hrabia.
Pani Rita zacięła usta, ordynat milczał.
W kilka godzin potem ordynat po naradzie z hrabiną chciał odjechać. Ale mu nie pozwolono, gdyż kilkudziesięciu strajkujących obległo pałacowy ganek; chcąc się widzieć z hrabią. Pani Rita ścisnęła za rękę Michorowskiego.
— Niech pan nas nie opuszcza.. Pan zna Edwarda. Tu trzeba rozumu, taktu, a Edward taki zrozpaczony... — dodała, jakby usprawiedliwiając męża.
Ordynat został i nauczył hrabiego, jak ma się zachowywać wobec tłumu. Tłómaczył długo, doradzał i w końcu zdołał przekonać, że strzelać do ludzi nie można.
Strajkujących wezwano do wielkiej sieni pałacowej. Wchodzili głośno z ostrym tupotem butów, z hardo podniesionemi głowami. Pluli i porządkowali nosy z hałasem, nie oszczędzając błyszczącej posadzki. Wygalonowany kamerdyner patrzał na nich przez uchylone drzwi. Bał się min wyzywających tych ludzi.
Gdy już się wszyscy zebrali, wyszedł do nich Trestka, wypchnięty prawie przemocą. Ordynat nie pokazywał się.
Hrabia stanął na progu, osowiałym wzrokiem spojrzał i... spadły mu binokle. Wolno zaczął je przecierać chusteczką, ale ręce mu drżały. Szkła znowu opadły, huśtając się na sznurku. Zaczął je łapać gorączkowo. W ciżbie zaszemrały ciche śmiechy i szepty.
— Sapristi, — zaklął Trestka.
Z gniewem chwycił binokle, nałożył je, i zakładając ręce na plecy, wystąpił śmiało naprzód. Podniósł wysoko głowę.
— No?... — zawołał z dumną miną.
Odpowiedziało mu milczenie.
— No?! — powtórzył głośniej.
Cisza. Tłum zakołysał się, szmer się wzmógł, zaskrzypiały buty, i cała gromada posunęła się naprzód nagłym ruchem.
Hrabia cofnął się gwałtownie w tył. Wyraźny przestrach wypełznął mu na twarz.
— No!... no!... cóż to?... Oniemieliście?!
Jakiś chłop barczysty zawołał przepitym głosem:
— Niech nam pan hrabia podwyższy pensję i ordynarję. My tego chcema.
Trestka się zaperzył.
— Ja wam będę płacić za to, żeście mnie spalili? Zwarjowałeś jeden z drugim.
— To nietylko my spalili, bo i wieś. Nie trza było z nimi zaczynać; wypasy od dziada, pradziada należały do nich — odezwał się ktoś z gromady.
Trestce znowu spadły binokle, osadził je mocniej i wybuchnął:
— I las? Co? I las do nich należał?
— A jakże: Drzewo tyż mogą brać. A bo to im dziedzic zabroni, kiedy zdawna tak było?
Magnat rzucił się do nich. Podniósł pięść, i wytrząsając nią, wołał:
— Zabronię: Zobaczycie, gałgany, że zabronię. Ja was nauczę!... Dwór okradać będziecie? Wpierw poznacie kryminał.
Zaczął kląć po swojemu.
W gromadzie powstał głośny gwar.
— To niech ich dziedzic pakuje do turmy, jeżeli da rady, a nam proszę dać większą pensję i ordynarję! — krzyknęło parę głosów.
— Nie dam!... nic nie dam!... Słyszycie?... I was do kryminału oddam, łajdaki; Sapristi!... W dyby was!
Tłum poruszył się, wzburzenie rosło.
Jeden głos zaczął wołać:
— Jak nie dostaniem czego chcema, to jeszcze spalim resztę, i do roboty nie pójdzie nikt.
— Teraz inne czasy nastały, oho! — wołał drugi.
— Teraz pany przycichną. Tak ma być, jak chcema! a jak nie, to strajk.
— Niech pan hrabia nie krzyczy, bo się nie boi nikt.
— Dać podwyżkę i ordynarję większą, mniej roboty to i będzie ład.
— My tu mamy spisane to, czego chcemy. Niech pan hrabia przeczyta.
Trestka wychodził z siebie.
— Ja?... ja?... mam czytać coście nagryzmolili?! Won stąd, gałgany! Palić mię jeszcze będziecie?... grozić?!... Ja was postrzelam, jak psów.
— A dobrze!... To będziema się bić — rozległy się urągliwe głosy.
Hrabia, nieprzytomny z gniewu, zziajany, krzyczał, klął i bił się po kieszeniach, szukając broni.
— Zabiję!... zabiję, jak psów!...
Wyglądał komicznie. W szalonej pasji skakał, rzucał się, blady, spocony, z rozwścieczonemi oczyma.
W gromadzie powstał śmiech. Zaczęły się żarty.
Nagle w drzwiach stanął ordynat, spokojny, surowy, z groźną fałdą pomiędzy brwiami. Wszedł i zatrzymał się chwilę.
Tłum drgnął i umilkł, jakby ludziom zamurowało usta. Wyprostowali się służbowo.
Trestka, nie widząc ordynata, nie mógł pojąć dziwnego zachowania się zuchwałej gromady, i zdumiony, również umilkł. Obejrzał się. Ordynat podchodził wolno. Teraz hrabia zrozumiał. Złość i śmiech szatański zasyczał w jego głosie. Zawołał nagle ucieszony:
— Ha! łotry!... chamy przeklęte!... Nie spodziewaliście się, że jest ordynat!... A co! języki wam stanęły w miejscu?... Hultaje!...
Michorowski mu przerwał, odciągając na stronę. Szepnął po francusku:
— Proszę odejść. Nie tak pana uczyłem. Dość kompromitacji.
Tyle było siły w słowach ordynata, że Trestka zmieszał się, spuścił głowę i wolno wyszedł.
Michorowski zimny wzrok skierował na wyprostowaną gromadę służby. Spytał spokojnie:
— Czego chcecie?
Twarze spokorniały jeszcze bardziej. Gnieciono w rękach czapki, przestępując z nogi na nogę. Najśmielszy zaczął:
— My... jasny panie... my tu wspólnie... my tu przyszli gromadą...
— Widzę, że was dużo, ale czego chcecie?
— My chcemy podwyżki.
— Jakiej?
— O tu — spisane; — może jasny ordynat przeczyta.
Michorowski wziął papier i przebiegł go wzrokiem.
— Te warunki są niemożliwe. Pobieracie pensje i ordynarje takie same jak w dobrach ordynackich, zatem wystarczające. Ja swoim ludziom nie podwyższam, i wy nie możecie o to prosić. Tembardziej, że nie zasługujecie na to.
— My u jasnego pana woleliby za pół ceny służyć, niż u hrabiego za całą — odezwały się głosy.
— Niech nam hrabia podwyższy i zapłaci, co zaległe, to pójdziemy do roboty.
— A jak nie — to nie! — krzyknął drugi rezolutnie, ale inni wepchnęli go do środka gromady, zamykając mu usta.
— Odkąd się wam należy? — spytał ordynat.
— Od adwentu, jasny panie.
— Dobrze! dziś będziecie opłaceni i... jesteście wolni. Od pierwszego kwietnia możecie znaleźć miejsce. Tu potrzeba ludzi spokojnych.
Ordynat zwrócił się do zaglądającego lokaja i rzekł krótko:
— Wprowadź ich do kancelarji pana kasjera.
Lokaj skłonił się. Ordynat wyszedł.
W gromadzie zaległa cisza. Spoglądali na siebie w milczeniu, gdy zaś lokaj otworzył drzwi i zaczął ich energicznie wypraszać, wyszli ciężko, ze spuszczonemi głowami.
Wypłata trwała długo. Ordynat posyłał po pieniądze do Głębowicz, bo w ożarowskiej kasie zabrakło.
Pani Rita była jak struta. Trestka klął i zacierał ręce, dziękując ordynatowi.
Ale ten milczał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.