Ordynat Michorowski/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ordynat Michorowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o. |
Wydanie | trzynaste |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ordynat zabierał kuzyna do Głębowicz. Podobało mu się, że Bohdan był z nim szczery, i kiedy Waldemar spytał go o liczbę długów, odrzekł bez zwykłych w takich razach przesadnych skrupułów.
— A! wuj chce je popłacić? Très bien! To po ordynacku! Tylko uprzedzam, że jest ich kupa, i... że nie wiem, czy potrafię je kiedy wujowi zwrócić. Chyba jak otrzymam jakie dobra — na księżycu.
Zaczęły się spłaty długów Bohdana.
Ordynat nie robił kuzynowi wymówek wiedział, że to już na razie nic nie pomoże. Raz tylko rzekł, przeglądając weksel na jakąś bardzo dużą sumę:
— Trochę za wcześnie i... za słono zaczynasz.
Bohdan się zaczerwienił.
— Toteż — skończyłem wuju — rzekł smutnie.
— A Czerczyn?...
— Już nie mój! Zresztą Wiktor jest właścicielem: nie ja. Co było moje fiu! poszło w świat.
— Mama by ci nie dała ginąć.
— Ee! Tam wszystkie akcje skierowane są na Wiktora. Ja zawsze byłem enfant terrible. Ochrzczony tak niegdyś, zastosowałem się do nazwy.
— Wszystko to... możliwe, tylko ruletka zbyteczna — rzekł Waldemar. — Kto cię do tego wciągnął?
— Własny przemysł. Chciałem dużo wygrać i lazłem. A to... ciągnie. Sto razy przysięgałem sobie i Stalskiemu, temu brunetowi, co to wuj wie, że nie będę grał. Ale gdzie tam! Człowiek, jak bydlę...
Zaśmiał się swobodnie i przeciągle.
— Nareszcie Stalski odetchnął. Wyjechał do Warszawy, szczęśliwy, żem uratowany. Ciągle mnie pilnował, abym kulki do mózgu nie zaprosił.
Na parę dni przed wyjazdem z Nicei Bohdan spochmurniał. Był milczący, opryskliwy. Ordynat odkrywał w nim coraz nowe cechy Michorowskich, lecz nie poskromione żadnem wędzidłem. Nie mógł pojąć, co mu jest, pytać zaś nie chciał. Nareszcie chłopak przemówił. Miał minę niezwykle wahającą się.
— Wuju! mam do ciebie... jedną... prośbę. Wyjeżdżam z Nizzy; ale... cóż będzie... z Anną?!
— A!! więc jest i Anna?!
— Cóż to, wuju, wątpiłeś? Jestem przecie Michorowski! My tu mamy opinję ustaloną: niepodobna jej zaniedbywać.
— Ty ją ustaliłeś?...
— Ja utrwaliłem! Dzieło zapoczątkowane przez potentatów głębowickich.
Złożył przed ordynatem zabawnie poważny ukłon.
— Których jedynym reprezentantem jesteś ty wujciu.
Ordynat roześmiał się szczerze.
— No mniejsza! Jakże tam z tą Anną? Kto ona?...
— Wenus! Wenus Milońska! Boska dziewczyna! Ramiona — mówię wujowi — no pycha! zbudowana...
— Ale ja się pytam: kto ona? Że ładna, nie wątpię.
— A cóż mię obchodzi, kto ona? Moja! Ma śliczny buduarsio, cacy salonik, ubiera się szampańsko. Słowem — pigeon.
— Kokota?
— O! zaraz kokota! Przyjechała z Wiednia.
— Na sezon.
Bohdan skrzywił się.
— Ee, wuju! Ja ją kocham.
— Aż tak! Czy Niemka?
— Węgierka. To cukierek! Wuj sam chciałby mi ją odbić, gdyby poznał. Ale ja nie pokażę.
Waldemar ściągnął brwi.
— Jakież masz obowiązki?... spytał sucho.
— Muszę się pożegnać i... coś tam... — Wuj rozumie... Jakąś pamiątkę.
— Mów ściśle, co i ile.
Bohdan rzucił się nerwowo.
— Ach! nie pieniądze! To nie! To trzeba delikatnie. Ja ją kocham i żałuję. Może jakiś... klejnot?... Poradź mi wuju; tyś przecie praktyk.
— Najlepiej radź sobie sam. Żadnych zobowiązań nie robiłeś; czy tak?
— No, kochamy się. Zresztą ona nic odemnie nigdy nie brała.
— Lecz w końcu zanieś jej to — rzekł ordynat, wyjmując z kieszeni gruby pakiet. Wręczył go Bohdanowi z uśmiechem.
— Tą pianą przykryj swoją Wenus, zobaczysz, będzie ci wdzięczną.
Bohdan ze zmarszczoną brwią liczył banknoty.
— To za dużo, wuju.
— Masz jej kupić klejnoty! Wybierz, kup i wówczas oddasz mi co zostanie.
— Bagatela! Ale ja wuja obdzieram, jak bandyta.
Ordynat nieznacznie uśmiechnął się.
— Zaciągasz tylko nowy dług. Ufam ci, że nie przeholujesz.
Bohdan stropił się. Zawijał przeliczone pieniądze gorączkowym ruchem; twarz miał poruszoną; usta drżące. Z pod brwi spojrzał na Waldemara i rzekł:
— To najgorzej! Nie cierpię, gdy mi kto ufa. Mama i Czerczyn także mi ufali i... niezbyt im się udało. Ja tu za tę sumę gotów jestem kupić cały sklep jubilerski. A co potem?...
Nagle wziął ręce ordynata i mówił żałośnie:
— Dziękuję ci, wuju; jesteś dobry! Ale wiesz?... jak pomyślę, że te pieniądze mają być epilogiem moich stosunków z Anną... ogarnia mię żal i wstręt. A jednak trzeba. Jestem Michorowski, więc tak... na sucho, jak pierwszy lepszy hołysz, żegnać się nie wypada.
— Dobrze, że w stosunku do... takiej Anny rozumiesz to — rzekł ordynat..
Bohdan wybiegł z pokoju.
Przez cały dzień ordynat nie mógł się go doczekać. Był niespokojny.
Pod wieczór Waldemar poszedł nad morze. Długo chodził na wybrzeżu, pogrążony w myślach. Nazajutrz miał opuścić Riwjerę. Z radością widział się już z powrotem w Głębowiczach, tylko wspomnienie Luci przejmowało go jakimś niepewnym dreszczem. Może to się w niej zmieniło? może już nie trwa? Łudził się słabą nadzieją. Lecz listy Luci były przeczeniem. I Waldemar bał się.
Gdy zamyślony mijał jedną z ławek, nagle stanął. Ujrzał siedzącego na niej Bohdana. Chłopak skulony, opierał głowę na obu pięściach złożonych na lasce. Wyglądał jak kościany dziadek, w swem białem ubraniu i wtłoczonym na oczy kapeluszu. Szczupłość jego ciała w zgarbieniu całej postaci uwydatniała się plastycznie. Miał wygląd bardzo nieszczęśliwy.
Waldemar trącił go zlekka.
— Bohdan; co tobie....
Chłopak podniósł głowę ociężale. Na długich rzęsach miał duże łzy, które nagle spłynęły mu na policzki.
— Bohdan!
Ordynat usiadł przy nim i serdecznie objął jego ramię.
— Co ci jest?... Cóż Anna?...
— Pożegnałem się, wuju. Ale i ona mnie kocha. Tak mi żal!
Prędko otarł chusteczką oczy i rzekł z gniewem:
— Zły byłem na wuja za tę kolję! Kupiłem piękną. Same brylanty, pyszna woda. Ale cóż, nie chciała! Rozpłakała się. Spazmy, że ją byle jak traktuję, że ona tylko z miłości... Biedaczka moja! Biedaczka!...
— No... ale w końcu — przyjęła kolję? — spytał ordynat.
— Przyjęła.
— To... bądź spokojny!
W głosie ordynata zadrgał żart.
Bohdan wstał.
— Wuj taki cynik, że... nie mogę!
— Poczekaj! Dokąd idziesz?
— Ochłonąć. Żal mnie dusi. Palnąłbym sobie w łeb.
Szerokiemi krokami poszedł, świecąc w blasku księżyca jak cienki biały kwiat. Ordynat patrzał za nim. Żartobliwe iskierki w oczach zmieniły mu się w mgłę pobłażliwą.
— Zaczyna żyć — pomyślał.