Ostatni na ziemi/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Wyhowskiego zbudził przyciszony okrzyk, nawołujący go po nazwisku. Otrząsnąwszy się z resztek snu, klejącego jego oczy, przekonał się, że okrzyk dobiega z zewnątrz.
Wychylił się przez rozwarte okno. Na wybrzeżu, obok skrzydła, wrzynającego się w ląd, stał Talao Matsue i, zadarłszy w górę głowę, powtarzał swój okrzyk. Zdala, poza skrzydłem stał Tomari ze spuszczoną głową.
Była zaledwie szósta. Wyhowski ubierał się szybko, dziwiąc się w duchu tak wczesnej wizycie japończyków, którzy zresztą od paru już dni nie pojawiali się na „Ptaku“.
— Panie, naturalnie, śpią? — zapytał grubym szeptem Matsue, witając się z Wyhowskim.
Ten, podając rękę porucznikowi, który w tej chwili zbliżył się właśnie ku nim, odrzekł, że, rzeczywiście, panie śpią jeszcze i przebudzenia ich nie należy oczekiwać przed godziną ósmą.
— Wybornie! Możemy zatem porozmawiać swobodnie... ot, chociażby tutaj! — ucieszył się Matsue, wskazując taborety, rozmieszczone pod skrzydłem.
Zapalono papierosy.
Wyhowski z zaciekawieniem obserwował swych gości.
Jowialny zazwyczaj Matsue był dzisiaj niezwykle uroczystym. Palił zawzięcie papierosa, rzucając od czasu do czasu na Tomari bystre i, jak się zdawało Jerzemu, uporem jakiejś decyzji nacechowane spojrzenie. Tomari, przeciwnie, był niezwykle podnieconym. Przez gładko wygolone jego oblicze przewijały się co chwila chmury zadumy i rozdrażnienia. Palce jego niespokojnie błądziły po kieszeniach lub nerwowo szarpały guzy munduru.
Wyhowski był pewien, że przynieśli z sobą jakąś, pierwszorzędnej wartości, wiadomość, która wywrze decydujący wpływ na zmianę dotychczasowego losu ich wszystkich.
Wreszcie kapitan rzucił niedopałek papierosa w morze i, zdjąwszy czapkę, przeciągnął kilkakrotnie dłonią po szpakowatych włosach.
Wparł w Wyhowskiego twarde, nieustępliwe spojrzenie swych przenikliwych źrenic.
— Mister Wyhowski! — rozpoczął powoli. — Czy jest panu drogą ojczyzna, a raczej obecnie już tylko pamięć o niej?
Słowa Matsue były tak niezwykłe, zaś ton, jakim zostało wypowiedziane pytanie, brzmiał tak uroczyście, że Wyhowski przez chwilę mierzył japończyka zdumionym wzrokiem.
Kapitan oczekiwał cierpliwie słów odpowiedzi, nie spuszczając zeń swego spojrzenia.
Wyhowski wzruszył lekko ramionami.
— Bezwątpienia... tak! Czyż zresztą potrzeba pytać o to? — odparł z żywością.
Matsue położył przyjacielsko swą dłoń na jego kolanie.
— A gdyby dla jej wskrzeszenia potrzeba było pańskiego życia, czy nie cofnąłbyś się przed takiem poświęceniem? — pytał dalej.
Wyhowski zmarszczył brwi.
— Pan, panie kapitanie, zdaje się powątpiewać o tem? — rzekł zimno.
— Nie... nigdy! — zaprzeczył poważnie. — Słowa moje miały jedynie na celu wywołanie u pana odpowiedniego nastroju... takiego, w jakim znajdujemy się i my. Prędzej dzięki temu nastąpi pomiędzy nami wzajemne zrozumienie.
Słowa kapitana wzbudziły w Wybowskim czujność. Sprawa musiała być rzeczywiście pierwszorzędnej wagi, choć pewnym był już teraz, że nie ma tego charakteru, jaki zrazu przypuszczał. Nie miał żadnej wątpliwości, że jest to wewnętrzna sprawa wyspy.
Talao Matsue zaczerpnął powietrza, jak gdyby szykując się do dłuższego przemówienia.
— Nasz dumny kraj Nipponu znajduje się już na dnie morza! Taka była wola bogów! Ze sławnego narodu japońskiego, który wzbudzał ongi podziw całego świata swą szlachetnością i bohaterstwem, nie pozostało nic! Mówiliśmy o tem nieraz już z tobą, synu innego, tak samo szlachetnego i bohaterskiego narodu! Mówiliśmy również, że może los pozostawił na ziemi naszych braci, jak pozostawił nas. Ale my nie wiemy tego napewno! To są tylko przypuszczenia, które, oby się ziściły! Nie wiemy jednak i dlatego musimy uważać siebie za ostatnich japończyków... prawda? Za ostatnich i wobec tego obowiązkiem naszym jest zachować sławny szczep japoński, aby znów, gdy ziemia powróci do życia, szczep ten zajął na niej należne mu miejsce! Musimy przetrwać chwile zagłady i... żyć! Lecz te chwile mogą być bardzo długie i może nie wystarczyć naszego życia, aby je przetrwać. Wszak człowiek umiera... każdy! Więc umrę ja... najstarszy, potem Tomari i tamtych dwóch. I nie pozostanie po nas nikt! A musi... musi pozostać! Taki już porządek życia! Rodzice umierają... pozostają dzieci! Ale my dzieci... nie mamy! Niema kto rodzić je nam! Nie mamy kobiet! Ty, europejczyku, masz... dwie! Jedną z nich musisz oddać nam... oddać Japonji!
Wyhowski, który od dłuższego czasu ze zmarszczonemi brwiami słuchał słów kapitana, zerwał się nagle z fotelu, blady, jak trup.
Przez chwilę mierzył obu japończyków roziskrzonem spojrzeniem, w którem malowało się najwyższe oburzenie.
— Jesteście w błędzie! — wybuchnął. — Kobiety te nie są moje, jak wyraziłeś się, Talao Matsue! U nas, europejczyków, kobieta nie jest niczyją własnością! To nie jest rzecz, którąby można rozporządzać według swego kaprysu! U nas kobiety mają swoją wolę! I dlatego nie weźmiecie żadnej z nich, dopóki ja żyję... ja! Rozumiecie! A wywody wasze o konieczności zachowania rasy nie są dla mnie żadnym argumentem! Powtarzam jeszcze raz... nie dostaniecie żadnej z nich dopóki ja będę je bronił! A obronić potrafię... wiedzcie o tem!
Dłoń jego mimowoli sięgnęła do kieszeni, w której nosił stale rewolwer.
Talao Matsue uśmiechnął się.
— Przyszliśmy tutaj bez broni! Ani ja, ni też Tomari nie posiadamy przy sobie nawet zwyczajnego marynarskiego noża! Naumyślnie zostawiliśmy je na statku, aby być wobec ciebie, europejczyku, lojalnymi. Nie używamy siły, chociaż przyszłoby to nam łatwo! Jesteśmy ludzie uczciwi. Mogliśmy przecież zwabić cię na „Asuka-Maru“ i tam obezwładnić, lub zabić nawet! Nie mógłbyś obronić wówczas swych kobiet, które obie okazałyby się w naszej mocy! Lecz nie chcieliśmy tak postąpić! Wybraliśmy drogę porozumienia. Ale ty nie chcesz uznać naszych praw do życia! Odmawiasz ich nam! W takim razie wiedz, biały człowieku, że zdobędziemy te prawa... siłą!
Powstał i ponurem spojrzeniem mierzył stojącego przed nim Wyhowskiego.
— Spróbujcie! — warknął ten przez zęby.
— Dobrze! Spróbujemy! — mówił nieustępliwie Matsue. — Przyjdziemy po kobietę wkrótce... ja i tamtych trzech! Tomari nie przyjdzie, bo ma być mężem tej kobiety, którą mu damy. Nie może się wobec tego narażać! Przyjdzie nas czterech! Rozważ to dobrze... czterech po jedną kobietę!
Wyhowski posunął się o krok ku niemu.
— Czterech po... śmierć! — wybuchnął.
Stali naprzeciw siebie, mierząc się pełnemi wściekłości spojrzeniami.
— Ostatni raz pytam cię, biały człowieku, czy oddasz nam dobrowolnie jedną z kobiet? — przerwał milczenie spokojny głos Talao Matsue.
— Nie... dopóki ja tu jestem, żadna z nich nie będzie waszą i przysięgam, że...
— Nie przysięgaj pan! — przerwał jego słowa drwiący głos pani Athow.
Rozmawiający podnieśli głowy w górę. W rozwartym oknie kabiny stała Daisy.
— Jakiem prawem przemawia pan w naszem imieniu? Przed chwilą twierdził pan, że białe kobiety mają wolę, której nikt nie może łamać! Prawda... mówił pan to! A teraz ignoruje pan naszą wolę! — mówiła drwiąco, mierząc nienawistnem spojrzeniem Wyhowskiego.
— Zresztą, może pan być rzecznikiem Amy... to jej sprawa, lecz nigdy moim! Nie upoważniałam pana do tego! Sama potrafię decydować o sobie!
Znikła, aby za chwilę ukazać się w drzwiach kabiny. Zsunęła się zręcznie po drabince i stanęła obok nich, wdzięcznem skinieniem głowy witając japończyków.
W oknie kajuty ukazała się zdumiona i przestraszona zarazem twarz Amy.
Pani Athow zwróciła się do Matsue.
— Wiem o co wam chodzi! Słyszałam całą rozmowę! Zgadzam się zostać żoną porucznika!
Źrenice Talao Matsue zaświeciły błyskami tryumfu. Rzucił się ku niej i ujął ją za ręce.
— Doprawdy? — wybełkotał uszczęśliwiony.
Roześmiała się wesoło.
— Ależ tak... o ile naturalnie ten pan oświadczy się o moją rękę według wszelkich form towarzyskich!
— Pani Daisy... — ozwał się Wyhowski tonem perswazji.
— Panie... tylko bez nauk! — przerwała mu drwiąco. — Jestem pełnoletnią i wiem co robię!
— Zdaje się jednak, że pani niezbyt dokładnie zdaje sobie sprawę z roli, jaką dla pani przeznaczają! — rzekł gwałtownie.
Zmierzyła go ironicznem spojrzeniem.
— Panie... kobieta zawsze gra taką rolę, jaka jej odpowiada! — rzuciła dumnym tonem.
Matsue podprowadził ku niej Tomari, który, jak zauważył Wyhowski, miał minę ponurą.
Skłonił się przed panią Athow i rzekł półgłosem parę słów.
Podała mu dłoń do pocałunku.
— Prośbę pana o mą rękę przyjmuję! — rzekła głośno, posyłając Wyhowskiemu drwiący uśmiech.
Matsue zatarł dłonie.
— Wobec tego możemy już odejść stąd! — rzekł wesoło. — Po rzeczy pani przyślemy naszych ludzi! — dorzucił, zwracając się do Wyhowskiego.
— Żegnaj Amy! — zakrzyknęła Daisy, przesyłając jej całusa od ust.
— Co ty robisz? Co ty robisz, Daisy? — wyjąkała lady Devey, wyciągając ku niej dłonie.
Pani Athow wybuchnęła niefrasobliwym śmiechem.
— To, co robi tysiące wdów! Wychodzę zamąż! I tobie, moja droga, radzę iść w me ślady! Odegramy obie role nowoczesnych matek rodzaju ludzkiego. Ja będę Ewą żółtego, ty zaś białego świata! Cóż, czyżby nie pochlebiała ci tak poważna rola? Idź w moje ślady... a może kiedyś... kiedyś moi i twoi prawnukowie będą walczyć z sobą o opanowanie ziemi? Idź w moje ślady i... bądź zdrowa!
Tomari z ukłonem podał jej ramię. Przechodząc obok Wyhowskiego, skinęła lekko głową na pożegnanie.
Talao Matsue skłonił się nisko płaczącej lady Devey, sztywnym wojskowym ukłonem pożegnał milczącego Wyhowskiego i paroma szybkimi krokami dogonił oddalających się.
Z kajuty dobiegał cichy, rzewny płacz Amy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.