Ostatni na ziemi/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.

Tegoż samego jeszcze dnia, w którym Daisy opuściła „Ptaka“ na zawsze, Wyhowski przeprawił się w małem, gumowem czółenku na mniejszą wysepkę i strawił dwie godziny na szczegółowem zbadaniu jej.
Nazajutrz przy „Ptaku“ zawrzała gorączkowa praca. Wybijał z ziemi żelazne koły, do których przywiązane były mocne, stalowe linki, przytrzymujące samolot. Praca była niewypowiedzianie ciężka i zajęła Wyhowskiemu cały dzień. Następnego dnia rankiem, uwiązawszy „Ptaka“ na stalowej lince, przeprawił się na wysepkę wraz z Amy. Teraz czekał ich nielada wysiłek. Chodziło o przeciągnięcie samolotu przez cieśninę. Dzięki zastosowaniu zmajstrowego przez siebie kołowrotu Wyhowski z pomocą swej towarzyszki doprowadził wreszcie aparat do wybrzeża wysepki.
Na tem nie skończyła się jednak jeszcze ich praca.
Na północnym krańcu wysepki wznosiła się niewielka grupa skał, formując coś w rodzaju kurytarza, w którym wygodnie zmieścić się mógł „Ptak“.
Zbliżała się zima, a z nią burze. Pozostawienie samolotu na ten okres czasu na morzu narażało go na nieuniknione niebezpieczeństwa, jak, naprzykład, porwanie przez wicher. W kurytarzu łatwiej je było uniknąć przez przywiązanie samolotu do skał, które zresztą stanowiły bardzo poważną ochronę przed wściekłymi podmuchami wichru.
Upłynęło jednak całe cztery dni, zanim „Ptak“ znalazł się w kurytarzu. Spokojnie tu było i zacisznie.
Życie popłynęło znów normalnym trybem, chociaż Amy odczuwała dotkliwie nieobecność przyjaciółki.
Mówili o niej rzadko, gdyż tak jedno, jak i drugie lękało się poruszyć wspomnień o jej odejściu, a zwłaszcza słów, wypowiedzianych wówczas przez nią.
Wyhowski przekonał się rychło, że wszystko to, co mówiła mu niegdyś Daisy o miłości Amy ku japończykowi, było złośliwą nieprawdą.
Amy była spokojną i jeżeli kiedykolwiek wspomniała o swej przyjaciółce, to nigdy w słowach jej nie przebijała nuta zazdrości, a jeno żalu nad nierozważnym krokiem, jaki tamta popełniła.
Pewnego zimowego wieczoru Wyhowski wziął Daisy w obronę. Zdaniem jego nie uczyniła nic więcej ponad to, co czyni tysiące kobiet. Ostatecznie, życie każdej kobiety wypełnia miłość, jeśli nie do ukochanego, to do dzieci. Takiem jest powołanie kobiety i takiem pozostanie na zawsze. A co się tyczy owych różnic rasowych, to nie można je brać na serjo. Miłość wyrównywuje wszelkie różnice, wygładza nierówności, zaciera przeciwieństwa.
Amy oponowała słabo. Głównym jej argumentem była niewiara w to, aby związek z Tomari dał Daisy szczęście. Bezwątpienia przemawiała przez nią owa znana niechęć i pogarda, z jaką dumna anglosaska rasa traktowała wszystkich kolorowych. Jest rzeczą pewną, że takie zapatrywanie się anglików na ludzi odmiennego koloru ciała zapewniło im zapanowanie nad całym niemal światem.
Nieznacznie rozmowa zeszła na sam moment odejścia Daisy. Z ust Amy padły niebacznie słowa przyjaciółki, jakiemi ją żegnała.
Nastała kłopotliwa cisza. Amy pochyliła w zmieszaniu głowę, starając się nadaremnie ukryć rumieniec, jaki rozjarzył się jaskrawym płomieniem na jej policzkach.
Podniosła na niego przestraszony i zarazem błagalny wzrok. W spojrzeniu tem widniała niema prośba.
Zrozumiał ją. Chodziło jej o to, aby ni wziął jej odezwania za chęć celowego przypomnienia pamiętnych słów Daisy.
Przez chwilę walczył z sobą. Brała go chęć rzucenia się jej do nóg i pozostania u nich tak długo, dopóki nie usłyszy z jej ust zapewnienia, że zostanie dla niego tem, czem została Daisy dla Tomari.
Lecz natychmiast do duszy jego wkradł się ponury cień zwątpienia. A jeśli jeszcze wciąż żyje ona tylko pamięcią o nieszczęsnym Edwardzie? A jeśli miłość ku niemu jest w niej tak wielką, że wyklucza wszelkie inne uczucia?
Teraz pozostaje mu jeszcze ułuda, a wówczas, gdy przemówią jej usta będzie miał okrutną prawdę! Niewiadomo z czem lżej żyć!
Bał się poprostu tej prawdy... panicznie lękał się jej!
Opanował drżenie rąk i głosu. Rzucił wzrokiem na wskazówki zegaru i podniósł alarm. Tak późno już, a ona jeszcze nie śpi? Horrendum! To jego wina, lecz i jej też! Powinna udawać się na spoczynek najpóźniej o dziesiątej ze względu na swe zdrowie!
Zrzędzeniem tem dopiął celu. Z twarzy Amy ustąpiło zmieszanie. Uśmiech wybiegł na jej usta. Udawała bojaźń przed nim i przed jego wymówkami.
W najzupełniejszej harmonji oddali sobie dobranoc.
Szary brzask zimowego świtu zaniebieszczył okna kabiny, gdy Wyhowski, rozwarłszy oczy, ujrzał pochyloną nad nim postać Amy.
Zrazu zdawało mu się, iż widzenie to jest dalszym ciągiem rozkosznego snu. Uśmiechnął się przeto i przymknął powieki, pragnąc zatrzymać słodkie widzenie na dłużej.
Lecz ku wielkiemu swemu niezadowoleniu przekonał się, iż znikło, zabierając ze sobą drugą połowę cudownego snu.
Usiłował przeto napoły przytomną myślą przebiec jeszcze raz szczegóły snu, gdy wtem cichy szept, rozlegający się tuż przy jego głowie, zastanowił go. Równocześnie coś niewypowiedzenie miękkiego i delikatnego musnęło jego policzek.
Powrócił głowę w tę stronę w nadziei, że znowu ujrzy toż samo widzenie.
Przeczucie nie zawiodło go. Patrzyły nań duże, świetliste oczy, ciepło oddechu padało na jego policzki, zaś pachnące delikatną perfumą loki dotykały czoła.
Patrzał na cudne zjawisko, nie śmiąc odetchnąć głębiej z obawy, aby nie znikło znowu.
Lecz ono, zamiast zniknąć nagle lub rozwiać się powoli w panującym w kabinie półmroku, przylgnęło ustami do jego policzka.
Wionął szept, cichy, jak szmer płatków kwiecia, poruszanych lekkim powiewem wieczornego wiatru.
Otrząsnął się z resztek snu. Zjawisko snać dostrzegło to, gdyż świetliste oczy zabłysły radością.
— Jerzy... przyszłam, aby powiedzieć ci, że cię kocham! — zabrzmiał szept.
Słowa te wyrzekła Amy, klęcząca u wezgłowia jego łóżka.
Przechylił się i porwał ją na ręce jak piórko. Przytuliła się doń ufnie, kładąc obciążoną złocistemi lokami głowę na jego ramieniu.
Bezmierne szczęście zalewało jego duszę, pobudzało serce do szybszych uderzeń, mąciło trzeźwą myśl. Chciało mu się krzyczeć w głos z szalonej, niewypowiedzianej radości. Ramiona jego stały się, jakby ze stali.
Kołysał w nich przecież cały świat!
Pochylił się i wparł rozpłomieniony wzrok w źrenice ukochanej.
— Kochasz? Powtórz... powiedz to jeszcze raz! — szeptał, tuląc ją do swej szerokiej piersi.
Lecz Amy, uśmiechnąwszy się, oplotła jego szyję rękami i przechyliwszy wtył głowę, podała mu do pocałunku swe wpółotwarte, drżące miłością i uniesieniem, usta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.