Ostatni na ziemi/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII

Wbrew przewidywaniom okres zimy nie był strasznym.
Termometry „Ptaka“ zamiast pięćdziesięciu stopni chłodu, zwykłej zimowej temperatury w tych okolicach, notowały od dwudziestu do trzydziestu. Lecz takich mrozów było niewiele. Zazwyczaj temperatura nie była niższą niż osiemnaście stopni.
Pozwoliło to mieszkańcom „Ptaka“ przepędzić zimę względnie łatwo. Z benzyną zato było bardzo źle. Piecyki, ogrzewające kajutę, pożarły prawie całe paliwo podczas tych długich sześciu miesięcy zimy.
Wyhowski z niepokojem myślał coraz częściej o konieczności udania się do japończyków z prośbą o pomoc. Myśl ta była mu wielce nieprzyjemną, zwłaszcza, że od czasu odejścia Daisy ni Tomari, ni też Talao Matsue nie pojawili się ni razu na wysepce. Rzecz prosta, że i Wyhowski nie kwapił się bynajmniej z odwiedzeniem mieszkańców „Asuka-Maru“.
Lecz teraz, wobec katastrofalnego braku paliwa należało uczynić pierwszy krok ku nawiązaniu kontaktu z japończykami.
Dzisiaj właśnie miał udać się na „Asuka-Maru“. Odwlekał jednak z godziny na godzinę udanie się na tę nieprzyjemną wizytę, wynajdując setki powodów do odkładania wyjścia na późniejsze godziny.
Minęło już dawno południe i Wyhowski na serjo rozmyślał, czy nie lepiej będzie odłożyć wizytę do jutra, gdy wtem Amy, przechodząc obok okna, dojrzała obu japończyków, zbliżających się powoli do cieśniny.
Wyhowski postanowił nie ukazywać się narazie, aby móc z zachowania się ich wywnioskować w jakich zamiarach przybywają.
Japończycy poczęli się rozbierać, gotując się najwidoczniej do przepłynięcia cieśniny. Niebawem stanęli nadzy, mając jedynie wąskie opaski na biodrach. Zgodnie rzucili się w fale i po upływie dziesięciu niespełna minut wychodzili na wybrzeże wysepki, zaczerwienieni od chłodu wody i podmuchów wiatru.
Wyhowski opatrzył starannie rewolwer i udał się na ich spotkanie, prosząc Amy, aby pod żadnym pozorem nie opuszczała kajuty.
Spotkanie nie miało cech serdeczności.
Tomari zaledwie skinął głową na powitanie. Stanął na uboczu, rzucając co chwila szybkie spojrzenia ku grupie skał, kryjących „Ptaka“.
Wyhowski zauważył, że pomimo usiłowań zapanowania nad sobą, młody japończyk z każdą chwilą stawał się coraz więcej niespokojnym.
Naodwrót Talao Matsue podobny był do kamiennej statui. Na obliczu jego malowała się doskonała, właściwa ludziom Wschodu, obojętność.
Powitał Wyhowskiego skinieniem głowy, zatrzymując się przed nim o parę kroków.
Przez chwilę obaj mierzyli się podejrzliwemi spojrzeniami.
— Rad jestem, że panów widzę! Właśnie dzisiaj zamierzałem udać się na „Asuka-Maru“ — rzekł, usiłując brzmieniu swego głosu nadać ton jak najbardziej spokojny.
Talao Matsue jak gdyby nie słyszał jego słów. Milczał dalej, nie spuszczając chmurnego wzroku z twarzy lotnika.
— Kobieta, którą nam dałeś, okazała się bez żadnej wartości dla nas! — ozwał się wreszcie, posuwając się o krok naprzód.
Wyhowski zmarszczył brwi.
— Nie dawałem wam jej, gdyż sama poszła za Tomari! — rzucił, hamując wzrastające coraz bardziej w głębi duszy zdenerwowanie.
Japończyk skrzywił się, jak gdyby zaznaczając temsamem, iż to jest wszystko jedno.
— Jest bez wartości! — powtórzył. — Możesz pan ją sobie zabrać zpowrotem!
— A Tomari? — rzucił Jerzy.
Talao Matsue wyprostował się.
— Tomari jest japończykiem i jako taki musi pamiętać o tem, że szczep jego zaginąć nie może! — rzekł dumnie.
Wyhowski wzruszył ramionami.
— To wszystko dobrze... nie rozumiem jednak...
— Zaraz zrozumiesz pan! — przerwał gwałtownie jego słowa kapitan. — Zabierzesz sobie z powrotem tamtą kobietę, a dasz nam tę, która jest tutaj!
Wyhowski uczuł, że wściekłość gorącą falą zalewa mu mózg, przyprawiając go niemal o utratę przytomności.
Błyskawicznym ruchem wyszarpnął z kieszeni rewolwer i, odwiódłszy bezpiecznik, posunął się o krok ku zaskoczonemu japończykowi.
— Żółty psie! — syknął przez zęby. — Jeszcze jedno słowo, a ty i twój Tomari padniecie z przedziurawionymi, podłymi łbami!
Talao Matsue cofał się powoli, nie spuszczając oka z błyszczącej w ręku przeciwnika broni.
— Oszukałeś nas! Tamta kobieta jest do niczego! Łono jej pozostanie na zawsze puste! — mruczał ponuro.
— Łżesz, psie wściekły! — wybuchnął Wyhowski. — Łżesz... Daisy sama poszła! Czy chcesz, abym celem przypomnienia ci tego poczęstował cię kulą, łotrze!
— My musimy mieć kobietę! — upierał się Matsue.
— Więc stwórzcie ją sobie lub znajdźcie!
— Myśmy już znaleźli... ona jest tam! — mruknął kapitan, wskazując ruchem głowy widniejącego z poza skał „Ptaka“.
Wyhowski skierował nań lufę rewolweru.
— Talao Matsue... przestań! Ta kobieta jest moją żoną! Rozumiesz, dziki człowieku? Żoną! I jeszcze jedno słowo, a...! — rzekł groźnie.
Japończyk zapadł w głęboką zadumę. Stał bez ruchu, wbiwszy oczy w ziemię.
Wyhowski rzucił wzrokiem na Tomari. Młody oficer zdawał się nie interesować zupełnie treścią ich rozmowy. Stał, utkwiwszy nieruchowe spojrzenie w błyszczącym „Ptaku“.
— Coście uczynili z Daisy? — zapytał po chwili Wyhowski.
— Kobieta ta może wrócić każdej chwili do was — odrzekł, podnosząc nań oczy, Matsue.
Ton jego głosu wydał się Wyhowskiemu fałszywym.
— Łżesz! — rzekł krótko.
— Przekonasz się niebawem, że mówię prawdę! — zaśmiał się cicho japończyk. — Ona chce wrócić, lecz nie wie, czy ją przyjmiecie? Mam zresztą list od niej.
Odchylił od ciała tkaninę opaski, wydostając małe, płaskie pudełeczko z czarnego laku. Wyjął zeń złożoną w kilkoro ćwiartkę papieru i wyciągnął z nią rękę.
Wychowski zbliżył się ku niemu na odległość jednego kroku.
W tejże chwili Matsue zwalił się nań, jak burza.
Prawicę Jerzego, w której tkwił rewolwer, pochwyciły w kleszcze dłonie starego wilka morskiego.
Wyhowski szarpnął się wtył, lecz równocześnie szalony ból w prawem przedramieniu odebrał mu na chwilę przytomność.
Jak przez mgłę posłyszał trzask wyłamywanych kości.
Rewolwer wysunął się z drętwiejących palców.
Japończyk targnął silnie jego ramieniem. Czerwone koła zamigotały w oczach Wyhowskiego. Party ciężarem ciała napastnika, nawpół omdlały z bólu osunął się na ziemię.
Talao Matsue rozciągnął się na nim wygodnie, przytrzymując jego ręce.
Wyhowski z wysiłkiem odwrócił głowę w stronę samolotu.
Tomari biegł pędem ku „Ptakowi“.
— Amy! — zakrzyknął Wyhowski.
Matsue lekkim poruszeniem przekręcił jego wyłamaną rękę.
— Amy! Strzelaj! — krzyczał dalej Wyhowski, nie bacząc na tortury zadawane mi przez kapitana.
Ten roześmiał się pogardliwie.
— Zresztą... krzycz, ile ci się podoba! Jeden mój ruch, a krzyk twój przejdzie wnet w wycie dobijanego wilka! O... widzisz! — szarpnął wyłamaną ręką europejczyka, topiąc w jego twarzy wzrok, tchnący zimnem okrucieństwem.
— Zabij! — syknął Wyhowski, gryząc z bólu wargi aż do krwi.
Potrząsnął głową z ironicznym uśmiechem.
— Nie! Mogliśmy cię już zabić do tego czasu tysiąc razy, głupcze! Ale nie... potrzebny nam jesteś! Musisz nas nauczyć kierowania swym „Ptakiem“. Ale o tem potem! Teraz obserwujemy, jak sobie poradzi Tomari?
Jerzy modlił się w duchu, aby Amy nie zapomniała jego przestróg, jakie jej tylekroć udzielał, mając na myśli nieprzyjazne im sąsiedztwo.
Tomari dobiegał już do aeroplanu. — W chwili, gdy znajdował się odeń o dwadzieścia... trzydzieści zaledwie kroków, rozwarły się nagle drzwi kabiny i na skrzydle stanęła Amy z karabinem w ręku.
Matsue na ten widok zapomniał, zda się, o przeciwniku. Uniósł się, oswobadzając lewą rękę leżącego. Oczy jego błyszczały zmieszaniem i niepokojem.
Wyhowski, poczuwszy się nieco swobodniejszym, począł myśleć o napadzie. W jednej sekundzie jednak uprzytomnił sobie, że rzucenie się do gardła japończykowi nie doprowadzi do niczego, gdyż ten jednem szarpnięciem wyłamanej ręki obezwładni go napewno.
Począł tedy wodzić dłonią po nierównym gruncie, szukając jakiegoś zwietrzałego okrucha skalnego. Po pewnej chwili znalazł to, czego szukał. Palce jego kurczowo zacisnęły się wokół sporego odłamka skały. Wydobyć go z calizny było dlań dziełem paru zaledwie sekund.
Nie mógł go jednak użyć w tej chwili, gdyż Matsue prawie, że powstał na równe nogi, zaabsorbowany sceną, rozgrywającą się przy „Ptaku“. Wyhowski obliczył, że zanim zdołałby unieść się z ziemi, japończyk, niewvpuszczający ni na moment zranionej jego ręki z uścisku swej dłoni w łatwy sposób obroni się przed uderzeniem. Postanowił zatem czekać.
Tymczasem Amy wzięła na cel Tomari, stojącego nieruchomie na widok zabójczej broni.
Huknął wreszcie strzał. Tomari dał susa w bok i zwalił się na ziemię.
Matsue zbladł.
Amy, nie wypuszczając z ręki broni, zeszła szybko ze skrzydła i poczęła biec w stronę wybrzeża, gdzie przed chwilą rozegrała się walka pomiędzy Jerzym, a starym wilkiem morskim.
W momencie, gdy przebiegała obok leżącego nawznak Tomari, ten zerwał się niespodziewanie z ziemi i wpadł na nią z tyłu.
Karabinek opisał w powietrzu łuk, wyrwany z wątłych rąk kobiety.
Walka pomiędzy nią, a napastnikiem trwała krótko. Za chwilę Tomari, trzymając w ramionach wyrywającą mu się brankę, biegł ku wybrzeżu.
Talao Matsue pochylił się nad Wyhowskim.
— Zuch... co... prawda! Sprytnie urządził to wszystko! Szczęściarz... co? Ma znów kogo pieścić! A my nic... prawda! Ja... bo nigdy nie miałem pociągu do kobiet, a ty... ty już swoje zrobiłeś! Nie myśl głupcze, że Daisy tu wróci! Oddaliśmy ją tamtym trzem... niech się chłopaki trochę rozerwą! A może zresztą wspólnemi siłami coś... tego? To byłoby wspaniale! Naprzykład... Daisy córkę, a twoja Amy syna od Tomari!
W tejże chwili zapiał cienko, jak młody kogut i oddając krew ustami zwalił się na bok.
To Wyhowski, uchwyciwszy moment, całym zamachem swej zdrowej ręki zdzielił go kamieniem w skroń.
Odrzucił z siebie charczącego japończyka i, pochwyciwszy leżący opodal rewolwer, począł biec ku wybrzeżu, przecinając drogę Tomari.
Ten, widząc, że nie zdąży dobiec do wybrzeża przed Wvhowskim, zawrócił z miejsca, kierując się ku północnemu cyplowi wysepki.
Cieśnina w tem miejscu była nieco szerszą, lecz Wyhowski wiedział, że Tomari jest świetnym pływakiem.
Wytężał przeto wszystkie siły, aby dognać uciekającego.
Nie mógł atoli biec tak szybko, jak zazwyczaj, gdyż bełtająca się przy szybkim ruchu wyłamana ręka przyczyniała mu tak potworny ból, że chwilami tracił przytomność.
Tomari, unoszący Amy, znikł tymczasem za małą grupką skał. Wyhowski zdawał sobie sprawę z tego, że powinien go dopędzić przed rzuceniem się japończyka w morze. Ze zranioną ręką byłby w wodzie zupełnie bezsilnym.
Minął skały i wybiegł na wybrzeże, upatrując wśród kołyszących się leniwie fal głów płynących.
Pusto było jednak naokoło. Tak na falach, jak i na przeciwległem wybrzeżu nie widać było nikogo... żadnego przedmiotu, któryby rzucał się w oczy.
— Amy! — zakrzyknął zdławionym głosem, rozglądając się naokół.
Cisza!
Jeno fale, uderzając lekko o kamienisty brzeg, szemrały łagodnie.
Pośrodku cieśniny, pod słońce szarzał w głębinie jakiś cień.
Utkwił w nim obłąkane z przerażenia spojrzenie.
Cień, idąc powoli w górę, stawał się z każdą chwilą jaśniejszym. Wreszcie rozpostarł się białą plamą na falach, które poczęły bawić się nim, przerzucając go jedna drugiej.
Wyhowski jęknął głucho. Straszliwy, rozpaczny szloch targnął nim całym.
Zachwiał się raz... drugi i, skowycząc z bólu, zwalił się bez pamięci na ziemię.
Szarym cieniem był... jedwabny szal Amy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.