Ostatni na ziemi/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.

Jak długo znajdował się w stanie kompletnej nieświadomości — nie umiał sobie zda sprawy.
Ocknął się w kajucie „Ptaka“, lecz jakim cudem i kiedy wdarł się nań po skrzydle nie przypominał sobie zupełnie.
Zbudził go boi. Zraniona ręka opuchła. Z prawdziwem zdumieniem dostrzegł, że była przewiązana ręcznikiem.
Widocznie w czasie okresu gorączki miał jednak krótkie momenty nikłej świadomości, podczas których, wiedziony instynktem opatrywał zranioną rękę. Utwierdził go w tem przypuszczeniu fakt znajdowania się na krześle obok łóżka miednicy, pełnej wody.
Powoli... powoli poprzez mgłę zapomnienia poczęły przebijać się w jego umyśle oderwane fragmenty minionych dni.
Widział siebie błąkającym się po wysepce, przepatrującym każde, najmniejsze nawet, załamanie gruntu z rozpaczną skrą nadziei w duszy odnalezienia Amy lub jej ciała. Przypomniał sobie moment, gdy usiłując przepłynąć cieśninę, aby rozpocząć poszukiwania na wyspie, począł tonąć i tylko dzięki temu, że morze w tym czasie było wzburzone fale wyrzuciły go zpowrotem na płaskie wybrzeże wysepki.
Jak sen daleki i nieuchwytny widniały przed jego oczami zwłoki Talao Matsue, ciągnione przezeń w dzikim wybuchu wściekłości ku morzu.
Wparł bezmyślny wzrok w łóżko Amy.
Puste! Pustym jest również jej ulubiony fotel trzcinowy, zasłany wzorzystą tkaniną! Na fotelu tym przepędzała długie godziny zimowego zmierzchu, gawędząc z nim lub nucąc proste, a tak wymowne w swej rzewności piosenki rybaków z Newcastle, gdzie stał jej rodzinny dom.
A może nie było jej nigdy w tej kajucie, tak dzisiaj ponurej, pomimo słonecznego blasku, wdzierającego się przez okna? Może w tych czterech metalowych ścianach istniał zawsze tylko on?
Powracająca fala gorączki zarzuciła na jego myśli gęsty tuman półświadomości. Czasami zasłona ta stawała się tak nieprzeniknioną, że mózg jego nie mógł uchwycić najnędzniejszych nawet strzępów wspomnień. Lecz nagle tuman niepamięci znikał, jak gdyby zegnany powiewem wichru i wówczas przed oczyma jego stawała słodka postać Amy, z poza której wysuwały się iskrzące zachwytem źrenice Tomari i zimna fanatycznym uporem tchnąca, twarz Talao Matsue.
Lecz twarze japończyków, jak również i postać Amy przesłaniały natychmiast nadciągające ze wszystkich stron strzępiaste kłęby dymów i płachty płomieni, zdających się lizać jego ciało swymi krwawymi jęzorami.
I znów wszystko to pokrywał mrok tumanu. Zdawało mu się wówczas, że zapada w jakąś nieznaną otchłań, z której niema już powrotu.
Czasami z ust jego wybiegał cichy szept rozczulenia, a oczy błyszczały szczęściem na widok drogiej zjawy. Lecz niebawem okrzyki przerażenia i rozpaczne jęki odbijały się echem od metalowych ścian kajuty i powracały doń, zwiększając grozę.
Wreszcie zapadł napoły w odrętwienie, napoły sen, z którego zbudził się nazajutrz rankiem, znacznie już przytomniejszy.
Zacisnąwszy zęby, począł opatrywać złamaną rękę. Szło mu to nieskładnie, raz dlatego, że nie wiedział zrazu, jak się wziąć do tego, powtóre zaś, że operowanie jedną tylko ręką stwarzało nieprzezwyciężone, zdawało się, trudności.
Lecz dopóty wykręcał uszkodzoną rękę, dopóki złamana kość nie ułożyła się w należytem miejscu. Wówczas skrępował silnie całe przedramię, unieruchomiąjąc temsamem prawicę.
Poczuł dziki, szarpiący trzewia głód. Z trudem otworzył puszkę z konserwami. Pochłonął je zimne, zapijając winem.
Uczuł, że nowe siły wstąpiły weń.
Czekał go nielada wysiłek — przeprawa przez cieśninę. Talao Matsue nie żyje... Tomari utonął wraz z Amy, ale na „Asuka-Maru“ pozostali przecież inni! Pozostała Daisy! Nie zdawał sobie dokładnie sprawy z tego, dlaczego koniecznie musi ich zobaczyć! Jednak na dnie jego myśli tłukła się nikła nadzieja, że Tomari jakimś cudem zdołał się przeprawić z Amy przez cieśninę. Nadzieja ta była tak nikłą, że nie śmiał poddawać jej pod chłodny skalpel rozmyślań. Tkwiła w jego mózgu podświadomie raczej.
Z trudem dowlókł gumową łódkę do wybrzeża. Czasami zapominał o swej chorej ręce i czynił nią jakiś ruch, lecz wówczas dojmujący do żywego ból przywoływał go do rozsądku.
Morze było spokojne, to też bez wielkiego trudu przedostał się na wyspę.
Szedł spiesznie, chociaż wiedział, że czeka go zawzięta walka, z której prawdopodobnie nie wyjdzie żywy.
Tomari, jeśli jest żyw, walczyć będzie o Amy, marynarze zaś o Daisy, powziąwszy podejrzenie, że przybywa, aby ją im odebrać.
Co chwila przystawał i przez szkła obserwował bezwładny kadłub statku. Ni na nim, ni też wokoło niego nie było widać nikogo.
Błagał Niebo w duchu, aby pozwoliło mu niepostrzeżenie wedrzeć się wewnątrz statku i przedostać się do kajuty Tomari lub kapitana.
Jeżeli Tomari żyje, rozstrzaska mu podły łeb jednym strzałem.
Dalej?
Dalej... jeżeli na statku znajduje się Amy będzie bronił ją i siebie, jeżeli zaś nie... to wszystko jedno! Niechaj wówczas marynarze rozniosą go na swych długich, zakrzywionych nożach!
Rozmyślając tak, stanął przed wypukłą ścianą statku. Ostrożnie, zważając na każde stąpnięcie, począł piąć się po drewnianych schodach ku pokładowi. Stanął wreszcie na burcie i bacznym spojrzeniem obrzucił pokład, wznoszący się tuż przed nim prostopadle niemal ku górze.
Liczne otwory pokładu ziały przeraźliwą pustką. Z wnętrza statku nie dobiegał najsłabszy nawet szmer.
Trzymając w zdrowej ręce gotowy do strzału rewolwer, wślizgnął się w wąski kurytarz, w którym znajdowały się kajuty obu oficerów.
Przyłożył ucho do drzwi kajuty Talao Matsue. Kompletna cisza! Posunął się o parę kroków dalej i stanął przed pokojem porucznika. Nagłem pchnięciem rozwarł drzwi i wpadł do środka. Pusto! Obrzucił kajutę bacznem, śledzącem każdy szczegół, spojrzeniem. Nie znalazł nic takiego, co przypominaćby mogło obecność kobiety.
Zwiesił ponuro głowę. Ostatnia iskra nadziei, tlejąca w jego mózgu znikła... na zawsze!
Lecz niebawem żałość jego zamieniła się w wściekłość. Pragnął, aby w tymże momencie ukazało się w drzwiach żółte oblicze którego z marynarzy lub czarna twarz koka.
Z jakąż rozkoszą skierowałby ku niej lufę rewolweru!
Zajrzał mimochodem do kajuty Talao Matsue. Wiało z niej pustką i chłodem.
— Teraz do kajuty tamtych trzech! — mruknął przez zęby, udając się na przeciwną stronę statku.
Nie skradał się już ostrożnie, przeciwnie, szedł prędkim krokiem, budząc echo w kadłubie statku łoskotem swych stąpań.
— Śpią! — pomyślał, nadsłuchując przez chwilę pod drzwiami kajuty.
Z pewnym trudem wcisnął w palce złamanej ręki latarkę elektryczną.
Pchnął silnie drzwi zdrowem ramieniem. Nie były zamknięte. Uchyliły się cokolwiek, jak gdyby opierając się o coś od wewnątrz.
Pchnął powtórnie. Rozległ się głuchy łoskot... coś ciężkiego zsunęło się po deskach drzwi i padło na podłogę.
Drzwi rozwarły się do połowy!
Równocześnie jednak z poza nich buchnął na kurytarz wstrętny, zgniły odór.
Przezwyciężywszy obrzydzenie, stanął w progu, rozwierając szeroko drzwi.
Przerażający widok uderzył jego oczy.
Tuż obok drzwi, spleceni w śmiertelnym uścisku, leżeli dwaj marynarze — japończycy. Starszy z nich, bosman miał gardło straszliwie rozwarte cięciem noża. Trzymał on swą prawicę na lewej piersi młodszego. Z zaciśniętych palcy jego dłoni widniała metalowa główka noża. Śmiertelnie ranny, zdołał jednak zadać swemu przeciwnikowi mordercze pchnięcie w serce.
W przeciwległym kącie kajuty, wsparta plecami o ścianę, leżała Daisy.
Podszedł bliżej i oświetlił ją błyskiem latarki.
Była napoły nagą. Jakieś strzępy, brudne, wymięte zwieszały się z jej ramion. Takież same strzępy widniały gdzieniegdzie na biodrach. Szeroko rozwartemi oczyma patrzała przed siebie. W oczach tych widniał bezmiar udręki i przerażenia. Na rozchylonych wargach zastygł rozpaczny krzyk.
Z pod lewej piersi biegł, zastygły już, strumyczek krwi.
Wyhowski pochylił się nad nią. Tuż pod samą piersią zabłysła w świetle latarki mosiężna rękojeść noża.
Obok Daisy leżał, wyprężony w skurczu agonji, czarny kucharz. Z brzucha jego wywaliły się na podłogę wnętrzności, które nadaremnie w chwili śmierci starał się podtrzymać dłońmi. Wykrzywiona jego twarz zdawała się uśmiechać ironicznie.
Ogarnął wzrokiem całą kajutę. Panował w niej straszliwy nieład. Obok przewróconego stołu leżało kilkanaście, potłuczonych przeważnie, butelek od „sake“.
Uczuł, iż chwyta go zawrót głowy i mdłości. Wypadł z powrotem na kurytarz, aby czemprędzej zaczerpnąć świeżego powietrza. Dotarł wreszcie do luki, wychodzącej nazewnątrz.
Wsparł się o ścianę obok niej.
Oczami wyobraźni odtworzył wnet wypadki, jakie rozegrały się w kajucie majtków.
Zrazu dzielili się zgodnie krasą ciała białej kobiety, racząc się przytem obficie „sake“, wykradzioną z zapasów swego kapitana. Następnie jednak obaj japończycy uradzili pozbyć się czarnego koka. Zranili go zatem śmiertelnie po to tylko, aby niebawem rozpocząć z sobą zaciętą walkę o posiadanie kobiety. W walce tej obaj, położyli głowy. Oszalały z bólu kok, czując śmierć, zapewne jeszcze w trakcie bójki japończyków doczołgał się do Daisy i zamordował ją, dopełniając temsamem piekielnej zemsty nad ewentualnym zwycięzcą. Lecz zwycięzcy nie było. W kajucie pozostali sami tylko zwyciężeni.
W duszy jego zawrzał głuchy gniew przeciwko Daisy.
To wszystko, co się stało to jej wina... tylko jej! Gdyby nie jej nierozsądna zgoda na pozostanie żoną Tomari, załatwiłby się wtedy krótko z obu japończykami! Bezwątpienia... tak! Rzecz prosta, iż upieraliby się przy swem żądaniu lub zapowiedzieli gwałt. Wówczas dwa strzały niezawodne i... spokój!
A tak? Śmierć Amy była następstwem nierozważnego jej kroku, a straszny koniec, jaki ją samą spotkał, to dzieło jej własnych rąk!
Powlókł się ociężale do kajuty Matsue. Przez chwilę wodził bezmyślnem spojrzeniem po ścianach pokoiku, poczem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co czyni, otworzył drzwi kapitańskiej szafy, zawierającej zazwyczaj okrętowe księgi i precezyjne aparaty pomiarowe.
Znać było, że długo nikt tutaj nie zaglądał. Na książkach i instrumentach osiadł grubą warstwą pył. Już miał odejść od szafy, gdy w tem wzrok jego padł na niewielką skrzynkę, znajdującą się w dolnym przedziale szafy.
Skrzynka wydała mu się znaną.
Pochylił się, wysuwając ją nieco z przedziału.
Była to ta sama skrzynka z wentylami, które niegdyś porwał Devey. Błyszczące metalem wentyle leżały w niej, poukładane starannie.
Więc japończycy znaleźli porzuconą przez obłąkanego skrzynkę? Mieli ją u siebie, a jednak nie wspomnieli o niej ni słowem? Zrozumiał... pragnęli za wszelką cenę zatrzymać „Ptaka“ na wyspie!
I w tejże chwili nowa myśl przyszła mu do głowy.
Nie znaleźli skrzynki, a wprost odebrali Deveyowi, który przybiegł z nią na „Asuka-Maru“. Zapewne gnało go tam przyzwyczajenie! Lecz w takim razie obłąkany... został zamordowany przez nich! Tak było niezawodnie... tak! Japończycy zrozumieli, że ukrycie wentyli obezwładni „Ptaka“, nie zawahali się dopiąć tego, chociażby z pomocą mordu na nieszczęśliwym!
— Psy... żółte... zdradzieckie psy! — szeptał Wyhowski, opuszczając statek ze skrzynką na zdrowem ramieniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.