Ostatnia brygada/Część druga/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnia brygada |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ” |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Zakłady Graficzne „FENIKS“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Na wielkiej szarej kamienicy alei Jerozolimskiej rozciągnął się przez całą długość drugiego piętra zielony szyld, opiewający świeżym lakierem czarnych liter, że, tu został otworzony dom handlowy „Adrol“.
Robotnicy, kończący umocowywanie szyldu, zaglądając ze swych drabinek w okna pierwszego piętra, widzieli jak wewnątrz pośpiesznie ustawiano biurka, szafy, maszyny do pisania, kontuary i oszklone boksy.
W niektórych pokojach, już wykończonych, słychać było dzwonki telefonów, cykanie maszyn i szelest przewracanych kart papieru. Nad stołami pochyliły się głowy urzędników, chłopcy biurowi roznosili korespondencję.
Raz po raz, to tu, to tam ukazywał się wysoki szpakowaty brunet o surowym wyrazie twarzy i drobnych nerwowych rękach. Z jego sposobu bycia, z szacunku, z jakim wstawali urzędnicy, gdy zatrzymywał się przy ich biurkach, z timbru głosu spokojnego i stanowczego, jakim wydawał dyspozycje nie trudno było odgadnąć, że on tu jest zwierzchnikiem.
Właśnie wydawał jakieś rozporządzenie majstrowi, ustawiającemu oszklone gablotki, gdy nadbiegł woźny:
— Panie dyrektorze, przyjechał pan szef i kazał pana dyrektora prosić.
W gabinecie, przed biurkiem Dowmunta, siedział starszy pan w nieco zaniedbanem i zużytem ubraniu.
— Panowie pozwolą — rzekł Dowmunt wstając, — Pan doktór Grzesiak, dyrektor naszej firmy, — pan profesor Huszcza.
— Bardzo się cieszę, że właśnie pan profesor poprowadzi nasze laboratorjum ziemiopłodów. Bardzo się cieszę. — Grzesiak serdecznie uścisnął dłoń profesora, który z zakłopotaniem zerknął na pogodnie uśmiechniętą twarz Dowmunta:
— Abym tylko potrafił, obym potrafił. Ja na handlu wcale się nie znam.
Dyrektor uspokoił go, że „z tem sobie damy radę“, poczem poszli obejrzeć salę laboratorjum.
— Zadaniem profesora — objaśnił Dowmunt — będzie zorganizowanie i poprowadzenie tego działu, który dla „Adrolu“ ma pierwszorzędne znaczenie. Primo: ocena jakości i wartości próbek różnego rodzaju gleby, secundo: badanie ziemiopłodów, tertio: wnioskowanie o możliwościach celowego zużytkowania danego gruntu.
— No, to jeszcze niezbyt trudne — zatarł ręce profesor, a oczy mu się aż paliły, bo całe życie o niczem innem nie marzył.
— No, — dodał dr. Grzesiak — oprócz tego będzie pan profesor musiał od czasu do czasu wyjeżdżać na wizje lokalne i na inspekcje. Wiele bowiem zależy od terenu i innych warunków miejscowych. Sam plan należycie nie oddaje obrazu.
Zaczął rozwijać szczegóły i Andrzej z zadowoleniem słuchał jego prostych, dobitnych i przejrzystych wyjaśnień, które potwierdzały mu jeszcze raz trafność wyboru doktora Grzesiaka na kierownicze stanowisko w „Adrolu“.
Pożegnał ich i przeszedł do swojego gabinetu, gdzie już czekała nań sekretarka, panna Laskownicka, z teczką pełną korespondencji. Z upodobaniem przyglądał się miłej twarzyczce i zgrabnej figurze. Przypominał sobie nałogowego sceptyka, a swego dawnego wspólnika Vasqueta, który był tak zawziętym przeciwnikiem angażowania młodych i przystojnych kobiet do pracy w biurach ich firmy. Dla świętego spokoju unikał wówczas tego. Teraz jednak obsadził „Adrol“ najładniejszemi pracowniczkami i najprzystojniejszymi urzędnikami, o ile ich kwalifikacje nie kolidowały z wymaganiami firmy.
Lubił mieć miłe dla oka otoczenie i nie widział powodu, dla którego, uznając zalety ładnych obrazów i estetycznych mebli, miałby unikać ładnych ludzi. To też biura „Adrolu“ mogły śmiało wysłać swój personel na wystawę eugeniczną i kandydować o palmę pierwszeństwa.
Sam szef zawsze pogodny, zawsze pełen energji i werwy nadawał ton całemu zespołowi.
Pracował teraz po czternaście godzin. Upijał się tą pracą, a odnalazłszy w niej znowu swój żywioł odrodził się gruntownie. Postanowił wymazać z pamięci ten okres, który nazywał okresem upadku, a jedyny plon tego zmarnowanego kawałka życia, wyniki studjów nad gospodarczym stanem kraju zdyskontował w wielkim programie działania.
Mocnemi rzutami nakreślony plan był może nawet bardziej owocem intuicji, niż mozolnej kalkulacji, streszczał się zaś w zdaniu:
— Uprzemysłowić rolnictwo.
Założeniem, z którego wyszła koncepcja Dowmunta był fakt, że Polska, jako kraj wybitnie rolniczy, właśnie przez rozwój rolnictwa, może jedynie dojść do rozkwitu. Obserwację Dowmunta ściągnął fakt niezwykle niskiego poziomu kultury rolnej na Kresach Wschodnich, a nawet w większej części Kongresówki i Małopolski. Setki tysięcy hektarów leżały bezczynnie jako nieużytki, na glebie najlepszego gatunku prowadziło się gospodarkę „aby żyć“, nawozy sztuczne dosypywało się odniechcenia i bezplanowo.
W porównaniu choćby z Niemcami i z Czechosłowacją, wyglądało to na conajmniej pół wieku różnicy.
Ziemiaństwo w tych dzielnicach przygniecione wojną, brakiem kredytów i brakiem dopingu, zaszachowane reformą rolną i wciąż niepewną sytuacją polityczną, — nie objawiało żadnej energji, klepiąc zwykłą biedę, lub w najlepszym wypadku kontentując się względnym dobrobytem.
Olbrzymi kapitał, inwestowany w ziemi, był poprostu zjadany. Katastrofalny stan rolnictwa musiał doprowadzić do ciężkiego kryzysu ogólnego, ten zaś z biegiem lat stale potężniał, dzięki znachorskim eksperymentom ekonomicznym.
W takich warunkach dobijane nadmiernem opodatkowaniem i atmosferą niepewności, ziemiaństwo stało się elementem najbardziej chwiejnym, najbardziej niezdolnym i niechętnym do jakichkolwiek wkładów i wysiłków.
To też dr. Grzesiak, wysłuchawszy planu Dowmunta, kiedy ten proponował mu objęcie kierownictwa nowej firmy, rzekł:
— Bardzo to piękne, bardzo pożyteczne dla kraju i patrjotyczne wobec państwa. Ale wątpię, czy obecnie, finansowanie uprzemysłowienia rolnictwa może dać
zyski[1].
— Musi. — odparł Dowmunt. — Jeżeli bowiem istnieje potrzeba takiego przedsiębiorstwa — musi ono dawać dochód. Im większa potrzeba, tem większy dochód. Naturalnie, mówię tylko o przedsiębiorstwach zdrowych. Widziałem nie jedno bankructwo w życiu, lecz zawsze były to bankructwa przedsięwzięć, albo nieudolnie zorganizowanych, albo pozbawionych kapitału, albo wreszcie całkiem niepotrzebnych. My na szczęście zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy potrzebni, pieniądze są, a jeśli o mnie chodzi, nie brak mi wiary we własne siły.
Dr. Grzesiak stanął do pracy, chociaż nie należał do optymistów. Wychowała go twarda szkoła życia w byłym zaborze pruskim. Syn chłopa z pod Torunia, o własnych siłach ukończył agronomję w Niemczech, oraz Instytut Handlowy w Kopenhadze. Zaczem, po wielu latach praktyki został administratorem wielkich dóbr na Podolu, gdzie przebywał aż do dnia, gdy ich właściciel książę Zbarski, rozparcelował je i rozsprzedał, by za uzyskane pieniądze kupić sobie wysepkę u wybrzeży Hiszpanji i raz na zawsze rozstać się z „kochaną — jak mawiał — ojczyzną“.
Z Dowmuntem poznajomił d-ra Grzesiaka Truszkowski, który teraz objął kierownictwo składów firmy „Adrol“, a przewidziany był na dyrektora elewatorów zbożowych, budowę, jakich Andrzej projektował na wiosnę, tak, by do żniw mogły być gotowe.
— Zboże — mówił — będzie naszym kapitałem obrotowym.
Dr. Grzesiak przyznawał mu rację. Wiedzieli obaj, że cały handel zbożem znajduje się w ręku kupców żydowskich, którzy zrobili sobie monopol na niemal całą Polskę, z wyjątkiem byłego zaboru pruskiego. Oni dyktowali ceny rynkowe, oni trzymali w garści giełdę zbożową, w ich wreszcie ręku znajdował się eksport, który doprowadził do najniższych cen na zboże polskie zagranicą, gdyż cudzoziemscy odbiorcy przekonali się, że jest to towar niepewny, a często fałszowany dosypkami.
Tu Andrzej szykował się do ciężkiej walki. Wiedział, że dotychczasowi dyktatorzy rynku zbożowego dobrowolnie nie wyrzekną się ani morgi terenu, ani jednego ziarnka pszenicy. Wiedział, że niejeden już śmiałek, co próbował sięgnąć po zyski z tej najobfitszej i głównej dziedziny produkcji krajowej — poszedł z torbami, pokornie prosząc tychże żydowskich kupców o łaskawą posadę agenta zbożowego, gdzieś w małem miasteczku.
Dowmunt nie był antysemitą. Lecz tu zdawał sobie sprawę, że do walki przeciw niemu wystąpi solidarnie cała rasa, chociaż nie chodzi mu o wyparcie Żydów; jako takich z rynku zbożowego, lecz o przełamanie monopolu i o uzdrowienie tego rynku. Nie miał złudzeń, by sam mógł tego dokonać. Liczył jednak na pomoc rządu i na poparcie stowarzyszeń ziemiańskich.
Tymczasem tonął po uszy w pracy organizacyjnej.
Od pamiętnego dnia, gdy po rozmowie z Żegotą zawrócił z drogi ucieczki, z całą właściwą sobie pasją rzucił się do zrealizowania postanowień zrodzonych w zdemaskowanej duszy. Dojrzało wówczas w nim kiełkujące, od chwili powrotu poczucie obowiązku wobec kraju, wobec społeczeństwa i wobec siebie samego.
Postanowił, nie oglądając się na innych, robić to, co nakazuje mu sumienie.
Przedewszystkiem należało uporządkować swoje własne życie.
Dwa jednobrzmiące listy wyruszyły w świat. Pierwszy do Nicei, gdzie teraz bawiła Lena, drugi pod Kalisz, do Ireny. Oba zaczynały się od słowa „najdroższa“ i oba kończyły się słowami: …co pozwala mi zachować przyjazne uczucia dla Szanownej Pani“.
Krótkie były, ale dobitne i zawierały sensacyjną wiadomość: Dowmunt donosił, że wstępuje w związki małżeńskie.
Jakkolwiek było to niespodziewane, nie mijało się jednak z prawdą.
Andrzej postanowił ożenić się. Ożenić się jak najprędzej.
Zadecydowały o tem dwie pobudki. Chciał wreszcie mieć swój dom, swoją żonę i swoje dzieci, chciał mieć rodzinę, jaką była ta, w której sam się wychował, z drugiej strony, znając swoją zmysłowość i temperament, pragnął mieć własną kobietę, związek z którą byłby mu hamulcem.
Rozważył to całkiem na trzeźwo, następnie skompletował sobie w mózgu coś w rodzaju tablicy kwalifikacyjnej, na której stało wyraźnie, że kobieta ta musi być inteligentna, młoda, ładna, sympatyczna, musi być nieposzlakowanej opinji, panną z dobrego domu, dość zdrową, by mu zdrowe dać potomstwo i dość rozumną, by je dobrze wychować.
Wśród znajomych niewiele mógł znaleść kandydatek. Były to panny ze środowiska Ireny, tak jak ona patrzące na życie. Przyszła mu na myśl jeszcze córka Migielskiego, którą poznał kiedyś podczas „zielonego karnawału“, drobna, zalękniona dziewczynka, jeszcze kilka panien… Żadna z nich nie odpowiadała tablicy kwalifikacyjnej Dowmunta.
Tymczasem nadszedł list on Iry. Nawpół drwiąco, nawpół serdecznie, życzyła wszelkiej pomyślności.
„Miałam zamiar — pisała — przyśpieszyć swój powrót do Warszawy. Obecnie, niestety, (przyznaję, że niestety!) nie mam powodów. Wystarczyć mi musi to, że i Ty, Andy, nie potrafisz zaprzeczyć, że nasz nieromantyczny romans miał jednak poezję, że wypijaliśmy swą rozkosz i siebie całych, duszkiem. Prawda? I jeśli kiedyś nawiedzi Cię, słodki mój Kochanku, kaprys powrotu do moich ust, a pantofelek Twej magnifiki nie będzie Cię zbyt mocno przyciskał, rzeknij jak nieboszczyk Salomon do Sulamity: — Otwórz mi kielich twego ciała! — A ja wówczas, jeżeli również kaprys mi przyjdzie, odpowiem jej słowami: — Niech będą ci piersi me, jak winne grona!… — Nie wiem kto jest Twoją szczęśliwą wybranką. Przypuszczam, że będzie to jakaś gąska (nie gniewaj się!) Wyobrażam sobie, jak ciężką będziesz miał przeprawę z Leną. Ona wciąż ma przesądy na temat prawa własności, chociaż sama nieco innemi się kieruje. Ja Ci nie sprawię kłopotu, a znam kogoś (nawet niebrzydki młokos), kto ci jest za Twoją decyzję wdzięczny“.
List kończył się z wyraźną złośliwością
„Przy sposobności mam zaszczyt załączyć pozdrowienia dla Szanownego i Czcigodnego Pana — z wysokiem poważaniem — Irena Żabianka, kochanka w stanie spoczynku“.
Andrzejowi list ten sprawił głęboką przykrość. Odczuł w nim nutkę żalu i swojej winy. W jego zharmonizowany nastrój wniósł nadto przepowiednię nieuniknionych niepokojów, jakich — nie wątpił — nie pożałuje mu Lena.
Od niej odpowiedź nie nadchodziła. Nie wiedział, jak to sobie tłumaczyć, obawiał się wszakże, że nie oznacza to bynajmniej rezygnacji Leny. Myśli te wnosiły dźwięk dysonansu w miarowy intensywny ruch rotacyjny jego pracy i skłaniały do przyśpieszenia powziętej decyzji małżeństwa.
Nie odczuwał wprawdzie strachu przed ostateczną rozmową z Leną, do czego musiało przecież dojść. Pewien był, że nic nie zdoła złamać, ani ugiąć jego postanowienia, wolał jednak umocnić swoje pozycje okopami faktów dokonanych, przypieczętować zerwanie jednych mostów ustawieniem innych.
Lubił Lenę bardzo, współczuł jej nieszczęściu, znał jej wpływ zmysłowy na swoją pobudliwość i własną wręcz chorobliwą słabość na widok łez kobiecych. Dlatego wyobrażał sobie, że pożytecznem będzie zaciągnięcie pewnych zobowiązań, które odegrałyby rolę sprzymierzeńców w walce z chwilami słabości.
Właśnie porządkował to sobie w myśli, idąc do biura, gdy na rogu Kruczej ujrzał Romana Rzeckiego. Młody człowiek żegnał się z kilku kolegami w korporanckich deklach. Natychmiast zbliżył się do Dowmunta.
Okazało się, że przyjechał z Nieszoty, gdzie cała rodzina spędzała wakacje, na jeden dzień do stolicy, celem załatwienia jakichś spraw ojca. Zaraz na wstępie winszował Dowmuntowi otwarcia „Adrolu“, o czem głośno było w Nieszocie i w okolicy.
— Gdyby nie to, że musi pan z firmą mieć moc roboty, zaprosiłbym pana do nas na wieś.
Andrzej roześmiał się wesoło:
— Ha wobec tego, że pan tak asekuruje się przed moim najazdem, panie Romanie, nie wypada mi narzucać swojej osoby.
— Jakto?… Czyżby pan mógł? — w głosie młodego Rzeckiego zabrzmiała szczera radość. — Toby wszyscy się ucieszyli!
— Kiedy pan wraca?
— Dziś wieczorem.
— A mógłby pan zaczekać do jutrzejszego południa?
— Ależ oczywiście!
— No, to zabierze pan ze sobą do Nieszoty mnie i mego Packarda. Zgoda?
Roman nie miał już nic do roboty, to też z chęcią przyjął propozycję zwiedzenia „Adrolu“. Z zainteresowaniem oglądał wykresy i mapy usiane tajemniczemi chorągiewkami[2] w różnych kolorach, zatkniętemi na długich szpilkach w różnych punktach.
— Wygląda to — uśmiechnął się — jak sztabowa mapa działań wojennych.
— Bo też — odparł Andrzej — jest to mapa ofensywy „Adrolu“ na kraj. Widzi pan, te zielone, to są pozycje zdobyte bez walki. Czarne — to bazy operacyjne, czerwone oznaczają punkty do opanowania.
— A to? — zapytał Rzecki, wskazując żółte kwadraty.
— Elewatory. Projektowane elewatory zbożowe.
Andrzej zaczął barwnemi skrótami opowiadać dzieje swojej koncepcji i etapów jej rozwoju. Z uwagą śledził iskry zapału pobłyskujące w źrenicach słuchacza. Podnieciło go to i jego plany rozwijały się przed Romanem jak wstęga drogi, jak szlak, przez który miał przetoczyć się wysiłek woli.
Młody człowiek z przyśpieszonym oddechem wsłuchał się w tę opowieść czynu. Oczyma wyobraźni widział odradzającą się ziemię, smugi czarnych dymów nad kominami parowych młynów, tartaków, papierni, cegielni, słyszał intensywny warkot traktorów i maszyn, zgrzyt stalowych pługów na kamienistych osypiskach, bulgot wody w drenach, na torfowiskach… A dalej długie czerwone gąsienice pociągów towarowych, pełnych po brzegi skrzyniami i workami, na których wszędzie, wszędzie widnieje napis: „Made in Poland“.
— „Adrol“ — ciągnął Dowmunt — to skromny początek, to zalążek, co się rozrośnie w wielką akcję. Minęły czasy romantyków, kiedy mierzono siły na zamiary, nie zamiary podług sił. Ja zaczynam podług sił, bo jestem jeszcze sam. Ale wierzę, że przyjdą inni, że staną ze mną ramię przy ramieniu, że znajdzie się w Polsce więcej pieniędzy i więcej energji, by pchnąć życie naprzód. By z tego kraju marnujących się bogactw, z kraju drzemiącego w impasie wydobyć dynamikę, co dziś świat cały porusza, by z pokolenia „dojutrków“ wyrwać ugrzęzłe w niem siły. Wierzę w to…
Roman wstał. Gorzały mu oczy. Wargi lekko drżały, gdy odezwał się urywanym głosem.
— Panie Andrzeju. Ja… ja za miesiąc będę miał dyplom inżyniera w kieszeni. Pieniędzy mam niewiele. Ale zdrowia, sił i chęci mi nie zabraknie… Panie Andrzeju… Czy przyjmie mnie pan do współpracy?
Andrzej wyciągnął dłoń:
— Poto panu o tem wszystkiem mówiłem.