Ostatnia brygada/Część pierwsza/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnia brygada |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ” |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Zakłady Graficzne „FENIKS“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Najpierw po zielonym dywanie trawnika przeleciało ciche tchnienie wiatru. Szelestem odpowiedziały mu liście bzów i spirei, staw pokrył się morą drobniutkich rozkołysali. Przyszedł drugi podmuch i wszystko co w parku żyło wyprężyło się orzeźwione z sennej spiekoty. Barwny kląb tulipanów zawirował rozbudzonemi kwiatami, które chyliły się i przeginały. I tylko narcyzy odwracały swe wspaniałe głowy, ukrywając złote oczy przed porywami wiatru.
Nagle w wysokich konarach drzew zagrało akordem burzy. Pochyliły się konary klonów i kasztanów, potrząsając czubami ugięły się dęby. Uniosła się w górę żałobna zieleń topoli, ukazując biel falbanek, koronek i spódniczek.
Na żółtym żwirze zerwały się wartkie piruety pyłu, przebiegły ponad obłym mostkiem i z hałasem wpadły w kępy jaśminów.
Na oślepiający błękit nieba zwolna nasuwała się ciężka obrzękła powieka chmury, z brzegiem świecącym smugami promiennych rzęs.
Coraz niżej, coraz niżej opuszczał się jej brzeg i nagle spadać zaczęły krople.
Andrzej siedział na ławce i nie ruszał się z miejsca. Oczarowała go, przykuła potęga tego dreszczu przyrody, tak swojskiego, tak niezapomnianego w świecie piasczystych nawałnic, w ryku Sahary, zionącej oddechem samumu.
Na odkrytą głowę, na biały jedwab koszuli i kremową flanelę spodni spadały ciepłe krople. Raz po raz aleją w panice przebiegali uciekający spacerowicze, z niedowierzaniem rzucając okiem na amatora naturalnego prysznicu.
Umówił się na tenis z Irą, lecz przyszedł wcześniej, a to z tej prostej przyczyny, że nie opłacało się kłaść spać.
Wrócił o dziewiątej rano z wielkiego całonocnego pijaństwa wyprawionego przez komandora Brzechwę na cześć dawnych kolegów pułkowych. Pił bardzo dużo i teraz żałował tego, przypominając orgję, w której brał udział, obcałowywanie jakichś „girls“, posprowadzanych kompletami z kabaretów i teatrzyków, „bruderszaft“ z jakimś aktorem i z jakimś pułkownikiem, których pierwszy raz w życiu widział.
A to ostatnie — czort wie co — pojechać gdzieś do żydowskiej knajpy dorożkarskiej i potem z jakąś „girl“… Nawet nie pamiętał jak się nazywa i wygląda…
Wstydził się tego wybryku przed sobą samym, no przed tą resztą… hołoty!
Siedział teraz na deszczu i — jak sam to nazywał — odradzał się. Po bronzowej skórze ociekała czysta, pachnąca świeżością woda, czasem wiatr zacinał gradem kropli i wówczas nadstawiał ku niemu pierś.
Deszcz przeszedł w ulewę. Nad ubitym żwirem uniosła się mgła rozpylonych kropel, woda w stawie najeżyła się zielonkawemi stalagmitami, zdawało się, nieruchomemi.
Dowmunt wstał i przerzuciwszy przez ramię ociekającą wodą marynarkę, wyciągnął zegarek. Czas już iść. Pociąg Leny odchodzi o drugiej, a trzeba się przebrać.
Wyszedł z parku. Oczywiście o taksometrze nie było co marzyć. Zresztą wolał iść pieszo. Uprzytomnił sobie, że wogóle teraz pieszo nie chodzi, a tak lubił to dawniej. Może brak czasu? — Uśmiechnął się: zadziwiające, ile czasu pochłania próżnowanie.
Właściwie nic nie robił. Jedynem zajęciem było notowanie wydatków. Te wciąż rosły, niepotrzebnie rosły, ale ostatecznie dlaczegóż nie mógł sobie na to pozwolić? I tak nie zużywał nawet połowy procentów od kapitału. Zresztą nie lubił o tem myśleć i wszelkie refleksje na temat trybu swego życia zamykał obiecującem słowem: — później.
Przystanął na chwilę na moście Poniatowskiego i szukał wzrokiem przystani Jacht-Klubu, do którego namawiał go Roman Rzecki. Dowmunt lubił sport żaglowy i chętnie zapisałby się do klubu. Wszystko pokrzyżowała ta skandaliczna afera Stanisława.
— Bęcwał! — zaklął w myśli.
Tyle czasu i zabiegów kosztowało go u władz zwolnienie Rzeckiego z więzienia. Palcem nie ruszyłby dla tego głupca, gdyby nie panna Marta i nie Roman. Ten nawet nie prosił za brata. Milczał i cierpiał. Złożono za Stanisława grubą kaucję i wysłano go zagranicę. Stary Rzecki zobowiązał się posyłać mu stałą pensję, pod warunkiem, by cymbał nie ośmielał się powracać, ani afiszować swoim bolszewizmem. Kaucja oczywiście przepadnie.
Andrzej nie bywał ostatnio u Rzeckich, lecz przez Irę wiedział o wszystkiem. Wyjechali do swego majątku, bo na Monte-Catini brak było po tej aferze pieniędzy. Podobno pani Rzecka była z tego powodu w rozpaczy. Wszyscy wyjeżdżają zagranicę. W kraju latem siedzi tylko hołota!
Rozglądając się wśród znajomych, Andrzej nie mógł zaprzeczyć. Istotnie, kto żyw, wyjeżdżał. Osmanowicz siedzi w Karlsbadzie, Trylski w Ostendzie, pani Żabina w Cannes, inni w Nicei, w Zoppotach, w Raguzie, na wybrzeżach Francji i Włoch. Kulcz już przed tygodniem wyjechał do Marienbadu, a Lena dziś jedzie na Lido.
Umówili się, dla przyzwoitości, że Andrzej wyczeka w Warszawie parę tygodni i też pojedzie do Wenecji.
Lena…
Przyzwyczaił się do niej bardzo. Nie stać go było na zerwanie nawet po odkryciu jej tajemnicy, nawet po anonimach, jakie otrzymywał tak często.
Z początku nie czytywał ich wcale, z miejsca wrzucając do kosza. Później, raczej przez ciekawość, przerzucał ich treść. Różni, „życzliwi“ zawiadamiali go, że Lena zdradza go na prawo i lewo. Nie wierzył temu, a już zupełnie rozśmieszyło go doniesienie, że jej „boy“ ten mały Żorż, dlatego ma pokój przy garażu, by go Lena mogła bez obawy podejrzeń odwiedzać.
Deszcz ustawał a gdy Andrzej zbliżał się do domu, nad kościołem ś-go Aleksandra przedzierały się już pierwsze promienie słońca.
W bramie z rozpiętym parasolem i z nieszczęśliwą miną stał Migielski. Widok ociekającego wodą Dowmunta wprawił go w przerażenie.
— Panie drogi! Co pan wyprawia! Toż to grypa pewna!
— Bardzo miły prysznic. To system Kneippa. A pan co tu porabia?
— Ach, panie, tyle kłopotów z tem mieszkaniem po tych szpiegach. Ktoby to przypuszczał? Salon mód, panie, a tymczasem…
— A propros — przerwał Andrzej z udaną powagą — musi mi pan teraz zniżyć komorne.
— Zniżyć? Pan żartuje chyba?
— Bynajmniej. Przecie mieszkanie straciło swoją „specjalną zaletę“ którą pan podkreślał. Zatem zmniejszyła się jego wartość.
Migielski machnął jeno ręką.
— Panu wesoło, a ja mam taką przykrość. A może pan zna jakiego amatora na mieszkanie?
— O, czyżby Warszawa wyludniła się?
— To nie, tylko nikt gotówki nie ma. Wekselki i wekselki, a jak przyjdzie termin, to do protestu. Straszna bryndza, panie, w tej naszej kochanej ojczyźnie.
Dowmunt przyrzekł wypytywać znajomych i pobiegł na górę. Szybko wziął kąpiel, przebrał się i kazał podać auto.
Na Dworcu Głównym był niemożliwy tłok. Tłumy Żydów zatarasowały peron, napełniając powietrze niebywałym zgiełkiem i oblegając zakurzone wagony trzeciej klasy ruchliwą, niespokojną masą.
Andrzej, przedzierając się przez nią, obliczał w duchu, że gdyby każdego jadącego Żyda odprowadzał tylko dziesiątek współplemieńców, w sumie powinno było być ich przynajmniej o połowę mniej. Gdy przedostał się na peron przed sleeping, w którego oknie stała Lena, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Ją jedną odprowadzało kilkadziesiąt osób.
Na widok Dowmunta wszyscy rozstąpili się z tą milczącą akceptacją, z jaką ludzie zawsze przyznają pierwszeństwo komuś, kogo vox populi uważa za najbliższego odjeżdżającej osobie. Ta delikatna niedelikatność rozdrażniła Andrzeja i przywitał Lenę ostentacyjnie chłodno, zaraz usuwając się na bok.
Zamienił uścisk dłoni z najbliżej stojącymi panami. Pań było zaledwie kilka. Już powyjeżdżały. Odrazu też spostrzegł Irę. Sprawiło mu to przykrość. Wiedział, że widują się z Leną czasami, ale nie lubił znaleźć się bec-a-bec z obiema naraz.
— Panie Andrzeju! — odwołał go głos Leny — Tu baron Bitz ofiaruje się otworzyć mi neseser, w którym się zaciął zamek, ale ja sądzę, że pan to lepiej zrobi.
— Proszę panią — wyciągnął rękę.
— Ależ nie, niech pan tu wejdzie. To ciężka waliza. Chce pan, bym się bawiła w atletę?
— Zapłaci pan za wejście do wagonu pięć złotych kary! — ostrzegał generał Radzki.
— Upewniam genehała — dorzucił baron — że pan Dowmunt chętnie uheguluje tę kahę.
— Nie zapłacę, — zawołał już ze stopni wagonu Andrzej — bo wchodzę w charakterze rzemieślnika.
— Bardzo fhapujące rzemiosło, bahdzo! — baron zrobił oko do otoczenia.
Przedział Leny wyglądał jak kwiaciarnia.
— Udusisz się tu — zaczął.
Nachyliła się ku niemu:
— Niedobry! Tak późno przyjechałeś. O, już za pięć minut pociąg rusza.
— Radzę ci zaraz za stacją powyrzucać te kwiaty, bo w nocy dostaniesz migreny… No, gdzie ten neseser?
Okazało się, że zepsuty zamek — jak przypuszczał, — był tylko pretekstem. Musiał jednak usiąść i chwilę przeczekać, gdyż z peronu widziano niemal całe wnętrze[1] przedziału. Dlatego też Lena wyszła odprowadzić go na korytarz, gdzie na szczęście nikogo nie było. Zarzuciła mu ręce na szyję i wpiła się w jego usta.
— Pamiętaj! najdalej za tydzień! Będę niecierpliwa. I pisz…
— I ty pisz, kochanie. A nie zdradzaj mnie tam, bo przyjadę i o wszystkiem się dowiem! — Pokazał dwa rzędy białych zębów.
— Wstydziłbyś się! Widzisz, ja ci nie mówię o tej małej Irenie.
— No, ja ci nic nie mówię o twoim mężu.
— To nie jest porównanie. Aha, ale nie wiesz, że od czasu tamtej afery oni nie zwracali się wcale do mnie.
— Nic dziwnego, wszyscy w więzieniu.
— Jakto? Wszyscy? Niestety, nie. No, ale przyrzekłam ci i jeżeli tylko coś będzie zaraz cię zawiadomię. Tymczasem pa! Pa! najdroższy!
Jeszcze raz spotkały się ich usta i Andrzej szybko wyskoczył z ruszającego pociągu. Lena stała już w oknie i powiewała pękiem róż na pożegnanie.
— Szampańska kobieta, — złapał Andrzeja za guzik baron — szampańska. Żywiłbym do losu oghomne phetensje, gdyby była skazana na jednego Kulcza.
— Ach więc jest kilku Kulczów?
— Mais non! To byłoby już nie do wytrzymania. Źle mnie pan zhozumiał.
— Możliwe — uciął Andrzej — od dziecka jestem trochę tępy!
Kupił jeszcze papierosy i wyszedł na Chmielną, gdzie miał czekać szofer.
W aucie siedziała Ira.
— Pojedziemy do Łowicza na obiad — oświadczyła kategorycznie.
Ubawiło go to.
— Emancypujesz się?
— Phi, nikogo niema w Warszawie, a jeżeli mnie nawet zobaczą w twojem aucie, to przecie nie jesteśmy sami.
— Zygmuncie, — zapytał szofera — wystarczy nam benzyny do Łowicza i zpowrotem?
— Do Łowicza starczy, proszę pana, a tam jest „smoczek“.
— No to jazda.
Deszcz w parku Paderewskiego zrobił mu jednak dobrze. Nie czuł nieprzespanej nocy, ani pochłoniętego alkoholu. Auto szło doskonałą szosą, w powietrzu wysterylizowanem, bez jednego pyłku. Ira była pogodna i rozbawiona. W Łowiczu, w małym wiśniowym ogródku podali im wyśmienite kurczęta z sałatą, przyczem Ira nie piła konjaku, co mu też sprawiło przyjemność.
Przy herbacie niespodzianie zapytała:
— Kiedy pojedziesz na Lido?
— Dlaczego mam jechać na Lido?
— Nie wykręcaj się. No?
— Może wcale nie wyjadę z Warszawy.
— A Lena?
— Moja złota, zmieńmy temat.
— Nie gniewaj się Andy. Ot, tak sobie zapytałam. A jeżeli nie wyjedziesz, będę się cieszyła, bo ja, niestety, nie będę mogła wyjechać do matki do Cannes.
— Dlaczego?
— Pieniądze. — westchnęła.
— A przecież miałaś jechać?
— Tak, ale nasz dzierżawca nie zapłacił i co gorsza nie zapłaci, bo onegdaj zlicytowali go za zaległe podatki.
Zamyślił się.
— Wiesz Ira, to przecie taki drobiazg! Pożyczę ci.
— Andy! — w głosie jej zabrzmiała obraza.
— Cóż w tem nadzwyczajnego? Wiesz, że mnie to nie zrobi różnicy. Zresztą to pożyczka. Możesz nawet wystawić weksel, — dodał półżartem, widząc że się zasępiła.
— Nie wezmę, bo nie będę mogła oddać. Zresztą i tak od ciebie w żadnym razie.
— Iruś — perswadował, — nie bądźże naiwna…
— Przestań, Andy, przestań. Straciłabym dla siebie resztę szacunku…
— Ira, dlaczego? Ot, przyjacielska usługa. Przecie pożyczyłbym każdemu, kogo lubię.
— Przestań, proszę cię, przestań. Bo pomyślę, że chcesz się mnie pozbyć.
Pogłaskał jej rękę leżącą na stole i zamilkł. Wśród gałęzi wisien, pokrytych pęczkami zielonych kulek świergotały wróble.
Andrzej ze współczuciem przyglądał się tej dziwnej dziewczynie. Przecie przed paru dniami opowiadała sama, że pani Tita Kurkowska, choć jej mąż jest wyższym urzędnikiem, notorycznie ubiera się za pieniądze przygodnych kochanków. I jeszcze twierdziła, że owa pani Tita ma rację. A dziś nie chce przyjąć zwykłej pożyczki.
Po kilku dniach wznowił swoją propozycję, lecz zamknęła mu usta pocałunkiem i tak wymownem spojrzeniem, że nie wracał już więcej do tego tematu.
Tembardziej, że dobrze mu było z Irą, z którą niemal się nie rozstawał. Wymykał się tylko dyskretnie do Komisarjatu Rządu, gdzie przez protekcję w ciągu dwudziestu czterech godzin dostał paszporty zagraniczne dla siebie i dla szofera, do konsulatów po wizy i do Automobilklubu, dla spisania t. zw. „tryptyku“ na swój samochód. Znajomym opowiadał, że jedzie do Juan-les-Pins, a może zawadzi o Biarritz. Zresztą — gdzie go oczy poniosą.
Znajomi kiwali głowami.
Wiedzieli z góry, że oczy go poniosą na Lido.
Robili jednak uczciwy wyraz twarzy, udając łatwowiernych. Krępowało go tylko rozstanie z Irą. Od Leny miał już dwie karty i aż cztery depesze. Zwlekał jednak ze względu na Irę.
Na szczęście któregoś dnia przyjechał jej wuj z Kaliskiego starać się o pożyczkę na żniwa. Ira zabrała go do Bagateli i stamtąd wytelefonowała Andrzeja.
Przy stoliku siedział tęgi szlagon o sumiastych wąsach i czerwonej cerze i bardzo głośno jadł zsiadłe mleko. Nazywał się Drewnicki, czy Dwernicki. Andrzej nie mógł tego dosłyszeć, gdyż szlachcic miał pełne usta kartofli.
Ira przedstawiła Andrzeja, jako serdecznego przyjaciela swej matki.
Wuj narzekał na ciężkie czasy, na niskie ceny zboża, a wysokie robocizny, klął lichwiarzy, podatki, banki, rząd; sejm, senat i wszystko co się dało. Zakonkludował zaś wnioskiem że „przez tych radykałów i socjalistów wszystko djabli wezmą, chociaż właściwie nie mają czego brać po rządach dyktatury“.
Przy drugiej porcji zsiadłego mleka przeszedł na sprawy rodzinne, zbeształ Irę za podróż matki zagranicę i „szwędanie się po różnych riwjerach“, a odkładając sumiennie oblizaną łyżkę zakończył apodyktycznem oświadczeniem, że Irena nie ma czego siedzieć tu w tym piecu i że zabiera ją do siebie pod Kalisz.
Na skrzywienie się siostrzenicy dodał, żeby nie myślała sobie, że Borki to dziura, bo młodzieży huk, całemi nocami gramofon kręcą i krowom spać nie dają. Ciotka powiada, że to przesada, ale przecie krowa to też bydlę z nerwami i też snu potrzebuje.
Andrzej szczerze mu przytakiwał, a zwłaszcza poparł myśl „zabrania dziewuchy na trawkę“, co wzmocnił swoim autorytetem „serdecznego przyjaciela matki“.
Szlachcic na pożegnanie zauważył, że Dowmunt jest pierwszym człowiekiem w Warszawie, z którym można się dogadać i który ma dobrze w głowie.
Koniec końców stanęło na wyjeździe Iry i to zaraz jutro rano.
Wieczór spędzili na Żórawiej wśród pożegnalnych pieszczot. Wuj tymczasem siedział w teatrze, Piotr w kinie, a szofer w garażu przygotowywał Packarda do dalekiej podróży.
- ↑ Brakująca część zdania uzupełniona na podstawie tekstu z Polonii 1930, nr 1986.