Ostatnia z Xiążąt Słuckich/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnia z Xiążąt Słuckich
Podtytuł Kronika z czasów Zygmunta trzeciego
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.
Ostrabrama.

Niedaleko Monastéru i Cerkwi Stauropigjalnéj Ś. Ducha, a z drugiéj strony o staje tylko od Gościnnego Dworu Kupców Ruskich, na Ostrym końcu, wznosiła się jedna z pięciu bram miasta, przed stu laty za Alexandra zmurowanych, gdy popłoch od Tatarów, przynaglił Króla, Wojewodę, Biskupa Wojciecha, do pomyślenia o obwarowaniu miasta i zabezpieczeniu się w niém, od najazdu dziczy pogańskiéj. Brama ta była nastrzępiona blankami i dwóma wieżyczkami, w których gdyby oczy, czerniały strzelnice puste, bo minęła chwila strachu i śmigownice leżały znów i rdzawiały w Cekhauzie miejskim. Ciężkie dębowe nabijane żelaznemi gwoździami wrota, stały jeszcze otworem na potężnych wrzeciądzach, w górze po nad niemi gęsta żelazna krata zasłaniała otwór Bramy. Nie było na piętrze mieszkania żadnego, tylko od strony miasta, po nad wrotami w murze, widać było w framudze niegłęboko wydrążonéj Obraz Matki Bozkiéj, zasłonięty malowanemi okiennicami, przed którym paliła się mdłém światełkiem lampa. W koło framugi wystająca, była galerijka żelazna, do któréj z dołu pobożnych, wiodły wschodeczki wązkie, z boku budowy, zewnątrz przyczepione. Już naówczas obraz w Ostréj Bramie znajdujący się, był w wielkiém poszanowaniu u ludu, który się doń modlił we wszystkich swoich potrzebach i strapieniu wszelakiém. Nie było jednak przed obrazem ołtarza i jedna tylko lampa utrzymywana przez pobożnych, paliła się w framudze, a wązka galerijka przy obrazie, zaledwie kilka osób razem pomieścić mogła. Magistrat swoim kosztem, gdy nie dostawało ofiar, palił lampę przed obrazem, uważając już za opiekunkę i patronkę Matkę Bożą, któréj łagodne oblicze wznoszące się po nad głowami mieszkańców, z założonemi na piérsiach rękoma, zdawało się tulić biédnych do siebie i płakać nad niemi.
Mieszczanie przechodzący tędy zdejmowali z uszanowaniem czapki i kapuzy, a kupcy Ruscy stojąc we drzwiach swego gościnnego domu, ganiali Żydów którzy zbliżając się do Ostréj Bramy nie zdejmowali nakrycia z głowy; — tak, że rzadko Żyd tamtędy, chyba po nocy, przejść się odważył.
W Bramie siedział Wrótny i Strażnik miejski pobiérający od przejeżdżających na targowisko chłopków, grosze od woza lub kamienie, któremi także prawo wjazdu do miasta opłacano w początkach. Nieraz pod tym Matki Bozkiéj Obrazem zacięta walka i spór i bójka się wszczęła, nieraz się zakrwawił bruk i garśćmi włosów zarzucił, nieraz krzyki pijanych i przekleństwa rozhukanych, o te mury się odbiły. Lecz Matka Boża, darowała grzesznikóm.
Nieco opodal od Bramy siedziały kilka przekupek, jedne ze świętościami, inne z pierniczkami. Te ostatnie zwano łakotnicami, bo po mieście roznosiły łakocie w koszykach. Piérwsze zaś przedawały szkaplerze, pierścionki, krzyżyki, obrazki i t. p. Były to ubogie niewiasty, które tym sposobem wstydząc się żebrać, powszedni chléb zarabiały uczciwie. Łakotnice, kobiéty po większéj części z przedmieść trudziły się przedażą słodyczy, owoców, to roznosząc je po mieście, to siedząc w miejscach najętych na zydlach, po za stoły drewnianemi, na których na misach i czerepkach, rozłożone stały łakocie, pierniki, makowniki, owoce. Tego wieczora już się łakotnice zabiérały do domów, już przekupki szkaplerzy i krzyżyków zwijały swój kramik, już i Strażnik Miejski, chodził gwarząc po bramie, czekając chwili, w któréj z czystém sumieniem, będzie mógł zamknąć wrota i pójść do ciepłego swego kąta. — Wtém od miasta, ulicą dał się słyszéć chód szybki po bruku i młody wysoki mężczyzna ze dzbanem w ręku próżnym, przybiegł pod Bramę. Wszyscy spójrzeli na niego, pomięszany był i nieprzytomny. Wdrapał się na wschodki do obrazu wiodące i ukląkł przed nim, a postawiwszy dzban jął się gorąco płacząc i chłépiąc modlić. Lampa mdlała przed obrazem, on płakał.
— Otoż, ozwała się Marussa łakotnica, spoglądając na stróża bramnego, jakiś biédny pacholik modli się do naszéj Matki Bozkiéj, a płacze!! Widać go coś przypiekło!
A strażnik wychyliwszy się z wrót, spójrzał w górę, pokiwał głową i rzekł.
— Gorącoż się modli, musi mu coś djable dolegać.
I stara szkaplernica Iwanowa z Łukiszek, obróciła się, utarła nos poważnie (bez pomocy fartucha) i rzekła.
— Jakiś nieborak, ode dworu czyjegoś, bo porządnie ubrany, znać go kara może jaka ma spotkać, bo się Matce Bożéj wyprasza.
A na galerji klęcząc i płacząc modlił się P. Brożek (on to był znowu) załamawszy ręce.
— Matko Bozka cudowna! wołał podnosząc oczy i ręce, cóżem ja uczynił, że mam umrzéć. — Ach! czyż to na mnie pora umiérać!
— Gada o śmierci! rzekła zcicha do łakotnicy Pani Iwanowa, coś to niemałego!
— O śmierci? spytał ciekawie strażnik. Daćby może znać do Ratusza, może to hultaj jaki, albo się myśli targnąć na siebie. Wziąśćby go i związać i w turmę posadzić, a dać na pytki, toby wszystko wyznał.
— To nawet czego nie zrobił! dodała Pani Iwanowa.
A P. Brożek modlił się.
— Matko Bozka cudowna, ochroń mnie od niezawodnéj śmierci! Zlituj się nad młodością moją, ja życie poprawię i do Klasztoru wstąpię.
Strażnik podsłuchiwał Brożka.
— To już nie chybi, szepnął, jakiś zbrodniarz skazany, złapać by go, musiał się tylkoco wyrwać z więzienia i myśli do Klasztoru, żeby go ztamtąd władza świecka nie odebrała.
Gdy się tak P. Brożek modli, a Strażnik domyśla więcéj niż jest, z drugiéj strony nadbiegają od Ostrego przedmieścia Miednickim gościńcem ku Bramie, jacyś jezdni. Strażnik ku nim się odwrócił i twarzą i uwagą całą. Bo było ich kilkunastu, a jechali kłusem na tęgich hestrach, a śpieszyli znać, żeby Bramy nie zaparto przed niémi. Jak tylko ujrzeli Strażnika, jęli na niego wołać.
— Hola ho! Straż! Nie zamykajcie wrót!
— Albo co? spytał Strażnik mając się do czapki, bo przeczuwał w jezdcach dwór jakiegoś znakomitego Pana.
— Zaraz za nami dążą, posłowie J. Królewskiéj Mości. Panowie Senatorowie z Warszawy!
Strażnik się pokłonił, oni wjechali wrotami, pozdejmowali czapki przed obrazem i stanęli na ulicy, oglądając się po za siebie.
Strażnik był ciekawy, jakoż nizko czapkę zdjąwszy i łagodną nastroiwszy uśmiéchającą się minkę, zbliżył się ku nim i rzekł.
— A nie można by wiedziéć, co są za ci Panowie Senatorowie?
— Cóż ci z tego przyjdzie, spytał jeden konny — choćbyś i wiedział?
— Będzie nosił po mieście nowinkę — dodał drugi.
— Alboż to pospolitemu człowiekowi, niewolno mieć i odrobiny ciekawości, rzekł strażnik uśmiéchając się a wdzięcząc. Toć to każdy ciekawy, każdy radby wiedziéć coś więcéj od drugich. A zaniosłszy nowinę na Ratusz, dostałbym co od Panów Radnych.
Nie odpowiedzieli jezdni, nic na to, tylko się na wrota patrzali, a tym czasem podeszła ku nim łakotnica z koszykiem i częstowała ich łakociami, na które się rzucili bardzo łapczywie i targować je, jeden przed drugim zaczęli.
Mieszczka zaś, po swojemu wdzięcząc się i uśmiéchając do Panów Dworzan Senatorskich, powoli badać ich zaczęła. Co inszego to, gdy pyta kobiéta, co innego gdy mężczyzna; zwłaszcza gdy kobiéta jeszcze młoda i hoża; jakoż rozwiązały się usta poniewoli dworzanom, gdy ich tylko zaczepiła łakotnica, poprawując sobie czarnego czółka, i rzucając na nich po kolei, niebieskiemi oczyma.
— Wieleż to tych Panów Posłów? spytała. A gdzież to oni jadą?
— Tutaj jadą do Wilna, tu, odpowiedział najbliższy chowając pierniki do kieszeni kaftana, prosto i umyślnie do was, do Pana Wojewody i P. Kasztellana, żeby ich rozbroić i wojny między niémi, nie dopuścić.
— A! chwałaż Bogu, odpowiedziała mieszczka, to już wojny nie będzie?
— Pewnie, że nie będzie! rzekł drugi.
— I miasto zostanie spokojne! Chwałaż tobie Boże! dodał strażnik.
— A jacyż to Panowie? wypytując zagadła znowu łakotnica.
— Xiądz JM. Biskup Żmudzki — rzekł jeden jezdny, mój Pan. —
— Pan Wojewoda Witebski — ozwał się drugi.
— Pan Marszałek Litewski — rzekł trzeci.
— I Pan Podskarbi, dorzucił piérwszy. Ale cicho! sza! precz z drogi — bo oto już jadą — Jakoż gdy to mówili, ulicą przedmieścia, pokazał się jakby sznur czarny ruszający się, zbliżający ku bramie. Gdy głowa jego wsuwała się w Bramę, ustąpili wszyscy na bok z drogi i w milczeniu poglądali. Jechały tam kolassy ozdobne, szły wierzchowe konie, byli dworzanie, byli pachołcy i wielkie bryki skórami okryte, na których kuchnią i tłumoki wieziono. Dwóch z Panów Senatorów, których łacno było poznać, po bogatych strojach i po minach poważnych, jechali konno; dwóch w kolassach posunęli się prosto minąwszy Bramę ku Ratuszowi i daléj pod Zamek.
Gdy się to dzieje, modli się na galerji u Bramy P. Brożek, a wymodliwszy się zabiéra dzban i odchodzi wolnym krokiem do domu dumając. I on był świadkiem wjazdu, dowiedział się o PP. Senatorach, śpieszy z nowiną do domu, trochę uspokojony modlitwą. Jednakże nim do Chodkiewiczowskiéj kamienicy doszedł, napełnił dzban u Malchera i skrywszy go pod połę, wtacza się w dziedziniec, drapie się na wschodki, wchodzi, gdzie na niego czekali P. Barberjusz, P. Stanisław, P. Burczak i kilku jeszcze innych.
— Ale żeś się bawił, Panie Brożek — rzekł Francuz wyciągając rękę po dzbanek, jak gdybyśmy cię posłali o cztéry mile. Dobrze WMości, po tutejszemu mówiąc, posyłać po śmierć, nie po wino.
— To też ja sobie śmierć wychodziłem — rzekł Brożek smutnie dzban stawiając.
— Co? spytał Barbier — co? Jaką śmierć? WMość od wczora jesteś jak postrzelony?
— Bo to się wczoraj stało — odpowiedział Brożek.
— Cóż się wczoraj stało? spytali ciekawie wszyscy.
— Na co to już i mówić!
— No! ale cóż to jest? podchwycił żywy Francuz, ja uważałem zaraz po Wasz Mości, żeś wczoraj jak zdjęty z krzyża powrócił i nic nie mówił. Cóż to ci się stało? Przecież to nie tajemnica żadna, zapewne — ? Co WMość o jakiéjś śmierci prawisz?
— Trzeba mi umrzéć! odpowiedział Brożek.
— A toż dla czego? Cóż to jest, mówże wszystko? rzekli przytomni otaczając go. Jak to było? odgroził się kto na WMości, czy co?
— Żebyż się tylko kto odgroził? Ale to.
— Ale cóż?
— Ot tak było, rzekł wreście obsedowany Brożek. Wczoraj WMość posłaliście mnie po wino, bardzo późno, i myślę że już północ być musiała — godzina duchów i zjawisk.
— Cóż się WMości ubrdało! rzekł Francuz gdzieżeś widział jakie zjawisko?
— Zbliżałem się do furtki kamienicy, aby ją otworzyć, gdy ujrzałem —
— Cóż ujrzałeś?
— Drugiego takiego jak ja, z kluczem i dzbanem idącego przede mną? Kto tam? spytałem? A on mi grubym głosem — Idę po wino dla P. Barberjusza — Ja jeszczem się nie zląkł — To ja idę po wino — rzekłem — To ja, odpowiedział mi duch i otworzył furtkę.
— Furtkę otworzył! krzyknął P. Burczak, czémże ją otworzył, kiedy u WMości był klucz.
— Bo to był duch — rzekł Brożek — otworzył ją mówię, wyszedł przede mną w ulicę i zniknął.
Wszyscy słuchając tego opowiadania osłupieli.
— To się WMości śniło chyba — zawołał P. Barbier.
— Żebyż mi się śniło! odpowiedział płaczliwie Brożek, ale to święta prawda, na którą przysięgnę — Chodziłem wczoraj umyślnie pytać rozumnych ludzi i kobiét starych, powiedzieli mi, że ten duch, to oznajmienie śmierci mojéj, któréj się nie uchronię, chyba wstępując do Klasztoru.
— Brednie, odrzekł Barbier szybko — Wszystko ci się marzyło — To być nie może.
— Kiedy mówię — zawołał Brożek i ręczę, że tak było. Taciem nie ślepy, tać się furtka otworzyła, taciem ja ją potém zamknął, chociażem nie odmykał. I mimo ciemności widziałem jednak, że to był zupełnie alter ego, drugi ja, takusienki.
— W głowie mu się pomięszało — rzekł Barbier, pijmy tym czasem. I kubki naléwał, a potém rzekł do Brożka.
— Rozpatrz no się WMość, czyś tylko nie był wówczas pijany.
— Na Świętą Trójcę WMości przysięgnę, żem w gębie nic nie miał — rzekł Brożek ręce krzyżując. Byłem przytomny, jak teraz jestem i widziałem to oczyma własnémi.
— Dziwna rzecz — przerwał Burczak, ale najdziwniejsza, że ten duch furtkę otworzył, bez klucza — Bo klucz był u WMości.
— Jak Bóg Bogiem prawda, że furtkę otworzył i w moich oczach nią wyszedł.
Wszyscy umilkli.
— A gdzieżeś się dziś tak długo bawił, spytał P. Barbier — Przecież to wczoraj się działo.
— Chodziłem się modlić — odpowiedział Brożek wzdychając, modlić się do Najświętszéj Panny w Bramie Ostréj i prosić, żeby mnie ode złego zachowała. Widziałem tam właśnie, jak Panowie Senatorowie przyjechali.
— Jacy PP. Senatorowie?
— Od Króla J. Mości, wysłani do Pana Kasztellana i Pana Wojewody dla ugody.
— Przyjechali? zawołał zrywając się Pan Barbier.
— Przed chwilą.
— A czemuż tego nie mówisz — trzeba biedz z uwiadomieniem do JMP. Kasztellana. To mówiąc Francuz rzucił dzban i porwał płaszcz i szpadę — Daj mi WMość klucza, rzekł do Burczaka, ja zaraz powrócę.
To mówiąc skoczył pędem do Kasztellanij.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.