<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Owalny portret
Pochodzenie Kruk. Wybór poezyi
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia „Głosu Narodu” w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Owalny portret.

Zamek, do którego służący mój wtargnął przemocą, nie chcąc pozwolić, bym ciężko ranny spędził noc pod gołem niebem, był to jeden z owych staroświeckich gmachów, których tak wiele wznosiło niebosiężne swe szczyty wśród gór Apenińskich.
Wielkość zmieszana z melancholią cechowała starodawny ten budynek. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa musiał on być świeżo dopiero opuszczony przez swych mieszkańców. Rozgościliśmy się w jednym z najmniejszych i najmniej wspaniale umeblowanym pokoju, położonym w ustronnej wieży zamku. Urządzenie pokoju tego aczkolwiek bogate, staroświeckie było i zniszczone. Ściany obciągnięte obiciem, przyozdobione były mnóstwem godeł heraldycznych najrozmaitszych kształtów i zadziwiającą wprost mnogością stylowych malowideł ujętych w bogate ramy złocone, zdobne w arabskie ornamenta. Miałem już gorączkę i dlatego może widok owych malowideł wzbudził odrazu we mnie niesłychanie żywe zainteresowanie. Obrazy te wisiały nietylko na głównych ścianach, ale i w licznych zagłębieniach, w które obfitowały mury tego pokoju, dzięki oryginalnej strukturze pałacu. Noc już zapadała, poleciłem więc, aby Pedro pozamykał ciężkie okiennice i zapalił wieloramienny świecznik stojący obok łóżka. Poleciłem mu także rozsunąć wiszące przy łóżku czarne aksamitne kotary, przyozdobione frendzlą.
Chciałem na wypadek bezsennej nocy zapewnić sobie możność przypatrywania się obrazom lub też zabawiania się czytaniem małej książeczki, którą znalazłem na poduszce, a która zawierała spis i ocenę obrazów.
Czytałem długo, długo i wpatrywałem się w malowidła z nabożnem niemal skupieniem. Godziny upływały mi w ten sposób szybko i świetnie, aż wreszcie nadeszła północ głęboka.
Niedogadzało mi położenie kandelabru, a nie chcąc budzić śpiącego mego służącego, wyciągnąłem z wysiłkiem rękę, chcąc przesunąć świecznik tak, aby promienie jego padały wprost na książkę.
Ale ruch ten wywołał zupełnie nieprzewidziany skutek. Promienie licznych świec, gdyż było ich bardzo wiele, oświeciły nagle głęboką framugę, która pogrążona była dotąd w zupełnej ciemności, skutkiem tego iż padał na nią cień rzeźbionej poręczy łóżka. Dostrzegłem wówczas w pełnem świetle malowidło, które uszło było dotąd mojej uwagi. Był to portret młodej dziewczyny, prawie już kobiety. Rzuciłem przelotne spojrzenie na obraz i zamknąłem oczy.
— Dlaczego?
W pierwszej chwili nie zdałem sobie z tego sprawy. Leżałem ze spuszczonemi powiekami, doszukując się w myśli przyczyny, która mi je kazała zamknąć. Był to czyn odruchowy.
Chciałem się zastanowić, chciałem upewnić się, że wzrok mnie nie myli. Chciałem się uspokoić i przysposobić umysł do zimniejszej, rozważniejszej kontemplacyi.
Po kilku chwilach spojrzałem znów uważnie na portret.
Nie mogłem już teraz wątpić, choćbym tego pragnął, że patrzę i widzę zupełnie jasno, pierwszy bowiem błysk pochodni padający na obraz rozproszył odrazu rozmarzone odurzenie władnące poprzednio mymi zmysłami, przywołując mnie do życia rzeczywistego.
Portret, jakem rzekł, przedstawiał młodą dziewczynę. Była to tylko głowa z szyją i ramionami. Całość utrzymywana w stylu, któryby w mowie technicznej nazwano winietowym.
Trochę w tem było maniery Sully’ego z jego ulubionych głów. Ramiona, piersi, a nawet błyszczące koniuszki włosów, zlewały się nieuchwytnie z nieokreślonym lecz głęboko ciemnym tonem stanowiącym tło obrazu. Rama była owalna, bogato wyzłocona i żłobkowana w stylu maurytańskim. Jako dzieło sztuki trudno było wymarzyć sobie coś równie cudownego jak to malowidło.
Nie w tej jednak doskonałości wykonania, ani też w nieśmiertelnej piękności twarzy dziewczyny, tkwiło to przejmujące i nagłe wrażenie, jakie wywarł na mnie odrazu ten portret. Wrażenia tego nie mogłem też kłaść na karb wpół sennej wyobraźni, która mogła mi kazać wziąść przez chwilę malowidło za twarz żywej osoby. Szczegóły rysunku, styl winietowy i widok ramy, rozprószyłyby natychmiast to złudzenie, gdybym go nawet doznał.
Rozważając to wszystko usiadłem na wpół na łóżku, wpatrując się długą godzinę w portret. Aż wreszcie odgadłem tajemnicę, odkryłem przyczynę i opadłem zmęczony na poduszki.
Wiedziałem już teraz, że czar obrazu polegał na niesłychanie żywym wyrazie, tak żywym jak życie samo. To właśnie sprawiło, że od pierwszego rzuconego nań wejrzenia zadrżałem cały, następnie zaś uczułem się zmięszany, ujarzmiony, strwożony. Z uczuciem głębokiego lęku, zmieszanego z pewną czcią, posunąłem świecznik na dawne miejsce, starając się w ten sposób zasłonić przed wzrokiem mym przedmiot wzbudzający we mnie tak silne wzruszenie. Wziąłem wówczas do rąk książeczkę zawierającą spis obrazów i ich historyę, poszukałem numeru wskazującego owalny portret i przeczytałem tam następującą dziwną i zagadkową opowieść:
„Była to młoda panna urodziwa i wdzięczna nad miarę, pełna przytem wesela i pustoty, a przeklętą niech będzie godzina, w której ujrzała, pokochała i poślubiła malarza. On surowy, oddany pracy i namiętnie miłujący sztukę, w której wpierw już znalazł oblubienicę, ona wdzięczna i urodziwa nad miarę, a przytem pełna wesołej pustoty na podobieństwo młodej płochliwej łani. Światłem była samem i uśmiechem. Miłowała wszystko i wszystkich, prócz sztuki, która była jej rywalką, a lękała się jedynie pędzli, palety i innych malarskich przyborów, które pozbawiały ją widoku ukochanego. Straszną też było rzeczą dla tej pani, gdy usłyszała, że malarz oddać chce na płótnie rysy swej młodej małżonki. Lecz, że była posłuszną i pokorną, nie wzbraniała się i siedziała przez długie tygodnie w ciemnej komnacie na wysokiej wieży zamkowej, gdzie światło sączyło się na blade płótno ze stropu sklepienia.
Lecz malarz włożył całą swą duszę w dzieło to, które postępowało z dnia na dzień, z godziny na godzinę. A że był to człowiek dziwny, namiętny, pogrążony w myślach i gubiący się w marzeniach, nie chciał więc widzieć, że światło wpadające tak skąpo i posępnie do wieży zamkowej, wyniszcza siły i wyczerpuje duch żywotny jego młodej małżonki, która nikła w oczach, co było widocznem dla wszystkich prócz niego. Ona wszakże uśmiechała się wciąż, nie żaląc się nigdy, bo widziała, że malarz, który miał ogromną sławę, znajduje wielką i płomienną radość w pracy swej nad odtworzeniem wizerunku tej, która kochała go tak bardzo, lecz która z dniem każdym stawała się coraz bardziej wiotką i nikłą.
I zaprawdę ci, którzy oglądali portret, mówili o zadziwiającem jego podobieństwie jako o cudzie potężnym świadczącym zarówno o geniuszu malarza, jak niemniej o głębokiej jego miłości ku tej, której wizerunek odmalował z tak cudowną wiernością.
Lecz z czasem, gdy dzieło blizkiem już było ukończenia, malarz nie dopuszczał już nikogo na wieżę i oszalały gorączką pracy, nie odwracał już oczu od płótna nawet, by spojrzeć na twarz swej żony.
I nie chciał widzieć, że barwy, które roztaczał na płótnie, odkradzione są ze świeżych jagód tej, która siedziała naprzeciw niego.
Tak upływały tygodnie i nie wiele już pozostawało do zrobienia, ostatnie tylko dotknięcie pędzlem karminu ust i błysku oka. Żywotny duch młodej Pani zamigotał w niej raz jeszcze, na kształt drżącego płomyka gasnącej lampy. A wówczas malarz dotknął po raz ostatni pędzlem karminu ust i błysku oka, poczem stanął w ekstazie przed własnem dziełem. Lecz w minutę potem, gdy spojrzał na nie po raz drugi, zadrżał przejęty do głębi trwogą, wołając na głos: „Zaprawdę wszakże to życie samo!“ Odwrócił się wówczas nagle, by spojrzeć na swą ukochaną..., lecz ona... już nie żyła“.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Barbara Beaupré.