Pójdźmy za Nim! (Sienkiewicz, 1894)/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Pójdźmy za Nim!
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom XX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1894
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.


W atrium, mimo fontanny, cienistego portyku i wczesnej godziny, było ogromnie gorąco, bo marmur rozpalił się od wiosennego słońca, ale opodal od domu rosła stara i rozłożysta pistacya, zacieniająca dokoła znaczną przestrzeń. Przewiew, jako w miejscu otwartem, był tam także daleko większy, tam więc Cinna kazał postawić przybraną w hiacynty i kwiat jabłoni lektykę, w której spoczywała Antea. Następnie siadłszy przy niej, położył dłoń na na jej bladych, jak alabaster, rękach i spytał:
— Dobrze ci tu, carissima?
— Dobrze, — odpowiedziała zaledwie dosłyszanym głosem.
I przymknęła oczy, jakby ją ogarniał sen. Nastało milczenie; tylko powiew poruszał z szelestem gałązkami pistacyi, a na ziemi, wokół lektyki migotały złote plamki od promieni, przedzierających się przez liście — szarańcze sykały między kamieniami.
Chora otworzyła po chwili oczy.
— Kaju, — rzekła — czy prawda, że w tej ziemi zjawił się filozof, który uzdrawia chorych?
— Oni tu takich prorokami zowią, — odpowiedział Cinna. — Słyszałem o nim i chciałem go wezwać do ciebie, ale okazało się, iż to był fałszywy cudotwórca. Bluźnił on przy tem przeciw tutejszej świątyni i zakonowi tej ziemi, przeto prokurator wydał go na śmierć, i dziś właśnie ma być ukrzyżowany.
Antea spuściła głowę.
— Ciebie wyleczy czas — rzekł Cinna, widząc smutek, który odbił się na jego twarzy.
— Czas jest w usługach śmierci, nie życia, — odpowiedziała zwolna.
I znowu nastało milczenie, naokół migotały ciągle złote plamki; szarańcze sykały jeszcze głośniej, a ze szpar skalnych powysuwały się na głazy małe jaszczurki, szukając miejsc słonecznych.
Cinna spoglądał kiedy niekiedy na Anteę, i po raz tysiączny przelatywały mu przez głowę rozpaczliwe myśli, że wszystkie środki ratunku wyczerpane, że niema ani iskry nadziei, i że wkrótce ta kochana postać stanie się tylko cieniem znikomym i garstką prochu w kolumbaryum.
Teraz już, leżąc z przymkniętemi oczyma, w przybranej kwieciem lektyce, wyglądała, jak martwa.
— Pójdę i ja za tobą! — powtarzał sobie w duchu Cinna.
Wtem w oddali dały się słyszeć czyjeś kroki. Twarz Antei stała się natychmiast blada, jak kreda, wpół otwarte jej usta oddychały pośpiesznie, pierś poczęła się podnosić szybkim ruchem. Nieszczęsna męczennica była pewna, że to ów orszak niewidzialnych istot, poprzedzający zjawienie się trupa o szklanych oczach, zbliża się ku niej. Lecz Cinna, chwyciwszy jej ręce, począł ją uspokajać:
— Anteo, nie lękaj się, te kroki słyszę i ja.
A po chwili dodał:
— To Pontius przychodzi do nas.
Rzeczywiście na zakręcie ścieżki ukazał się prokurator, w towarzystwie dwóch niewolników. Był to niemłody człowiek, o twarzy okrągłej, wygolonej starannie, pełnej sztucznej powagi, a zarazem troski i zmęczenia.
— Pozdrowienie ci, szlachetny Cinno, i tobie, boska Anteo! — rzekł, wchodząc pod cień pistacyi. — Otóż po zimnej nocy dzień uczynił się znojny: oby był pomyślny dla was obojga, i oby zdrowie Antei zakwitło, jako te hiacynty i te gałązki jabłoni, które zdobią jej lektykę.
— Pokój z tobą i witaj! — odrzekł Cinna.
Prokurator, siadłszy na odłamie skały, popatrzał na Anteę, zmarszczył nieznacznie brwi — i ozwał się:
— Samotność rodzi smutek i chorobę, a wśród tłumów niema miejsca na przestrach, więc dam wam jedną radę. Na nieszczęście, tu nie Antyochia ani Cezarea, niema tu igrzysk i wyścigów, a gdyby cyrk stanął, toby go ci zapaleńcy zburzyli na drugi dzień. Tu słyszysz tylko słowo: „zakon“ — a temu „zakonowi“ wszystko zawadza. Wolałbym być w Scytyi, niż tu...
— O czem chcesz mówić, Piłacie?
— Istotnie odszedłem od rzeczy. Ale to troski tego powodem. Mówiłem, że wśród tłumów niema miejsca na strach. Otóż, możecie dziś mieć widowisko. W Jerozolimie trzeba się byle czem zadowalać, przedewszystkiem zaś trzeba, żeby w południe Antea była wśród tłumów. Dziś umrze na krzyżu trzech ludzi. Lepsze to, niż nic. Przytem z powodu Paschy, napłynęła do miasta zgraja najdziwaczniejszych drapichróstów z całego tego kraju. Możecie się przypatrzyć temu ludowi. Każę wam dać wyborne miejsce w pobliżu krzyżów. Mam nadzieję, że skarani będą umierali odważnie. Jeden z nich, dziwny człowiek: powiada się być Synem Bożym, jest słodki, jak gołąb, i naprawdę nie popełnił nic takiego, przez coby zasłużył na śmierć.
— I skazałeś go na krzyż?
— Chciałem się zbyć kłopotu, a zarazem nie poruszać tego gniazda os, które brzęczą naokół świątyni. Oni i tak ślą na mnie skargi do Rzymu. Zresztą, przecie nie o obywatela rzymskiego chodzi.
— Ów człowiek nie będzie dlatego mniej cierpiał.
Prokurator nie odpowiedział — i po chwili począł mówić, jakby do siebie:
— Jedna jest rzecz, której nie znoszę, to przesada. Kto przy mnie wymówi ten wyraz, odbiera mi wesołość na cały dzień. Złoty środek! oto czego, według mnie roztropność nakazuje się trzymać. A niema kąta na świecie, w którymby tej zasady trzymano się mniej niż tu. Jak mnie to wszystko męczy! jak mnie męczy! W niczem spokoju, w niczem równowagi... ani w ludziach, ani w przyrodzie... Teraz naprzykład wiosna, noce chłodne — a we dnie taki żar, że po kamieniach stąpać trudno. Do południa jeszcze daleko, a patrzcie — co się dzieje! Co zaś do ludzi — lepiej nie mówić! Jestem tu, bo muszę. Mniejsza o to! Znowubym odszedł od rzeczy. Idźcie zobaczyć ukrzyżowanie. Jestem pewien, że ów Nazarejczyk będzie umierał odważnie. Kazałem go chłostać, myśląc, że tym sposobem ochronię go od śmierci. Nie jestem okrutnikiem. Gdy go bito, cierpliwy był, jak jagnię, i błogosławił ludziom. Gdy spłynął krwią, wzniósł oczy do góry i modlił się. To najdziwniejszy człowiek, jakiego w życiu widziałem. Żona nie dała mi z jego powodu ni chwili spokoju: „Nie dopuść śmierci niewinnego!“ — oto, co od świtu kładła mi w uszy. Chciałem. Dwukrotnie wstępowałem na bimę i przemawiałem do tych zaciekłych kapłanów i do tej parszywej tłuszczy. Odpowiadali mi jednym głosem, przewracając w tył głowy i rozdzierając szczęki aż do uszu: „Ukrzyżuj!“
— Ty zaś ustąpiłeś? — rzekł Cinna.
— Bo w mieście byłyby rozruchy, a jam tu od tego, by utrzymać spokój. Muszę spełniać mój obowiązek. Nie lubię przesady i przy tem jestem zmęczony śmiertelnie, ale gdy się raz czegoś podejmę, nie zawaham się poświęcić dla ogólnego dobra życia jednego człowieka, zwłaszcza, jeśli to jest człowiek nieznany, o którego nikt się nie upomni. Tem gorzej dla niego, że nie jest Rzymianinem.
— Słońce nie tylko nad Rzymem świeci, — szepnęła Antea.
— Boska Anteo — odparł prokurator, — mógłbym ci odpowiedzieć, że na całym okręgu ziemi przyświeca ono rzymskiej władzy, zatem dla jej dobra wszystko należy poświęcić, a rozruchy podkopują naszą powagę. Ale przedewszystkiem błagam cię: nie żądaj ode mnie, bym zmienił wyrok. Cinna także ci powie, że to nie może być, i że gdy wyrok raz wydany, chyba sam Cezar mógłby go zmienić. Ja, choćbym chciał — nie mogę. Nie prawda, Kaju?
— Tak jest.
Lecz Antei słowa te sprawiły widoczną przykrość, rzekła bowiem, myśląc może o sobie:
— Tak więc można cierpieć i umrzeć bez winy.
— Nikt nie jest bez winy — odpowiedział Pontius. — Ów Nazarejczyk nie popełnił żadnej zbrodni, więc też, jako prokurator, umyłem ręce. Ale jako człowiek, potępiam jego naukę. Rozmawiałem z nim umyślnie dość długo, chcąc go wybadać, i przekonałem się, że głosi rzeczy niesłychane. To trudno! Świat musi stać na rozsądku. Któż przeczy, że cnota jest potrzebną?... Pewnie, nie ja. Ale nawet stoicy uczą tylko, by przeciwności znosić z pogodą, nie wymagają zaś, by się wyrzec wszystkiego, począwszy od majątku aż do obiadu. Powiedz, Cinno — ty jesteś rozsądny człowiek — cobyś o mnie pomyślał, gdybym ten dom, w którym mieszkacie, oddał ni z tego ni z owego tym oto obdartusom, którzy tam wygrzewają się na słońcu, przy Jopejskiej bramie? A on właśnie takich rzeczy wymaga. Głosi przytem, że wszystkich należy równo kochać: Żydów tak samo jak Rzymian, Rzymian jak Egipcyan, Egipcyan jak Afrów i tak dalej. Przyznam się, że miałem tego dosyć. W chwili gdy idzie o jego życie, zachowuje się, jakby szło o kogo innego, naucza — i modli się. Nie mam obowiązku ratować kogoś, co sam o to nie dba. Kto nie umie w niczem miary zachować, nie jest człowiekiem roztropnym. Przytem on zowie się Synem Bożym i burzy zasady, na których świat się wspiera, a zatem szkodzi ludziom. Niech sobie w duszy co chce myśli — byle nie burzył. Jako człowiek, protestuję przeciw jego nauce. Jeśli ja nie wierzę, dajmy na to, w bogi, to moja rzecz. Jednakże uznaję potrzebę religii i publicznie to głoszę, albowiem sądzę, że dla ludzi religia jest wędzidłem. Konie muszą być zaprzężone i dobrze zaprzężone. Zresztą takiemu Nazarejczykowi śmierć nie powinna być straszna, twierdzi bowiem, że zmartwychwstanie.
Cinna i Antea spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.
— Że zmartwychwstanie?
— Ni mniej, ni więcej; po trzech dniach. Tak przynajmniej głoszą jego uczniowie. Samego zapomniałam zapytać. Wreszcie to wszystko jedno, bo śmierć uwalnia od obietnic. A gdyby i nie zmartwychwstał, nic na tem nie straci, gdyż wedle jego nauki, prawdziwe szczęście, wraz z życiem wiecznem, zaczyna się dopiero po śmierci. Mówi o tem istotnie, jak człowiek zupełnie pewny. W jego Hadesie widniej, niż w podsłonecznym świecie, a im kto więcej tu cierpi, tem pewniej tam wejdzie; powinien tylko kochać, kochać i kochać.
— Dziwna nauka — rzekła Antea.
— I tamci wołali na cię: „Ukrzyżuj!“ — spytał Cinna.
— I nawet się nie dziwię. Duszą tego ludu jest nienawiść, któż zaś, jeśli nie nienawiść ma wołać o krzyż dla miłości?
Antea potarła czoło wychudłą ręką:
— I On jest pewien, że można żyć i być szczęśliwym — po śmierci?
— Dlatego nie straszy go krzyż, ni śmierć.
— Jakby to było dobrze, Cinno!...
Po chwili znów spytała:
— Skąd On wie o tem?
Prokurator machnął ręką:
— Powiada, że to wie od Ojca wszystkich ludzi, który dla Żydów jest tem, czem dla nas Jowisz, z tą różnicę, że według Nazarejczyka, jest On jeden, jedyny i miłosierny.
— Jakby to było dobrze, Kaju! — powtórzyła chora.
Cinna otworzył usta, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale umilkł — i rozmowa ustała. Pontius rozmyślał widocznie w dalszym ciągu nad dziwaczną nauką Nazarejczyka, albowiem kręcił głową i wzruszał co chwila ramionami. Wreszcie wstał i począł się żegnać.
Nagle Antea rzekła:
— Kaju, pójdźmy zobaczyć tego Nazarejczyka.
— Śpieszcie się — rzekł odchodząc Piłat, — pochód wkrótce wyruszy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.