>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pachciarz XX wieku
Podtytuł Quasi fantazya
Pochodzenie Kalendarz „Wieku“ Illustrowany na Rok Zwyczajny 1894
Wydawca Nakładem „Wieku“
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


PACHCIARZ XX WIEKU.
QUASI FANTAZYA
przez
Klemensa Junoszę.





Żyjemy w czasach zdumiewającego postępu.
Idzie on krokiem tak pośpiesznym, jak gdyby ubrał się w siedmiomilowe buty.
Coraz to nowe odkrycia i wynalazki popychają ludzkość naprzód.
Co przed trzydziestoma laty wydawało się niemożliwem, niedoścignioną mrzonką, dziś istnieje i uważane jest za rzecz bardzo zwyczajną, pospolitą — a bynajmniej niezadawalniającą wymagań ludzkich.
Nasi dziadkowie za szczyt pośpiechu uważali konną sztafetę i ekstra-pocztę — nam pociąg kuryerski wydaje się zanadto powolnym.
Radzibyśmy już zarzucić ten sposób przenoszenia się z miejsca na miejsce, złożyć choćby na Pociejowie wszystkie szyny, lokomotywy, wagony — a natomiast mieć statki powietrzne, przerzynające lotem orła lub sokoła najdalsze przestrzenie.
Marzymy o czemś nowem, coby nas niosło szybko jak błyskawica, jak myśl.
Dziadkowie nasi nie znali co telegraf, ojcowie zdumiewali się nad tym wynalazkiem nowym wówczas — a my... grymasimy...
Nam się chce rozmawiać z przyjacielem zamieszkałym w mieście o tysiąc mil odległem — z dworka w Dziurawej Woli pragniemy słyszeć operę paryzką; nie dość na tem, żądamy ją widzieć, nie ruszając się z wygodnego krzesła...
Fantastyczne rojenia takich autorów jak Verne, i inni, stają się rzeczywistością; nadzwyczajność czemś pospolitem i ostatecznie — nie zadawalniającem człowieka, bo ten w wymaganiach swoich miary nie zna.
Dzięki sieci drutów telegraficznych i zaczernionej bibule zwanej dziennikiem, nawet pod Pacanowem lub Firlejem dowiadują się ludzie względnie szybko, co się dzieje na drugiej półkuli świata i jakie nowości nadzwyczajne rodzą się w pracowniach inżynierów, mechaników, elektrotechników i tym podobnych popychaczy postępu. W Ameryce stało się coś nadzwyczajnego — telegram o tem doniósł, tysiące dzienników wieść powtórzyło i cały świat, o ile czytać i prenumerować potrafi — już jest poinformowany mniej lub więcej dokładnie.
Są tacy, którzy aż się boją tych olbrzymich kroków postępu i zapytują z trwogą: Co będzie? Inni znów cieszą się i z gorączkową fantazyą wybiegają myślą w przyszłość, zastanawiając się nad pytaniem, do czego nasz świat będzie w przyszłym wieku podobny?
Pan Michał należał do tej drugiej kategoryi. Gospodarstwo na dwudziestowłókowym folwarku nie zabierało mu zbyt wiele czasu, mógł więc, wieczorami zwłaszcza, czytywać dzienniki — i czytywał je też namiętnie...
Polityka obchodziła go bardzo mało, ale wszelkie wieści o nowych wynalazkach pochłaniał chciwie, wyrażając zachwyt swój wykrzyknikami:
— A co?! nie mówiłem?! a niechże cię milion!!
Wrażeniami dzielił się zawsze z żoną i córką, ale dobre te istoty nie podzielały jego zachwytów szczerze i podtrzymywały rozmowę tylko przez grzeczność..
Pani tu była wiecznie zakłopotana i drobnemi sprawami domowemi zajęta, a panna Zofia za kilka miesięcy miała wyjść za mąż, więc czy była mowa o hypnotyzmie, czy o elektryczności — ona zawsze miała na myśli pana Ignacego, jego oczy niebieskie i wąsiki zakręcone figlarnie...
Cóż ją obchodzić mógł postęp i cywilizacya w obec tak blizkiej zmiany losu?! Słusznie też powiada pewna głęboko myśląca autorka, że są chwile w życiu młodych osób, są takie momenta przejściowe, w których wybór wstawki lub szlaczku ważniejszy jest niż wszelkie zagadnienia społeczne...
Właśnie Maciek tylko co z poczty z torbą pełną gazet przyjechał, a w stołowym pokoju do herbaty nakryto — pan Michał zerwał opaskę z pierwszego dziennika, jaki mu się nawinął, i zatonął w czytaniu. Nagle uderzył ręką w stół i zawołał:
— Koniec świata! żono! jak cię kocham, koniec świata!
— A tak — odrzekła pani z obojętnością przedziwną — i ja to dziś od samego rana powtarzam...
— Co powtarzasz? kobieto!
— To, że koniec świata.. jeżeli nie wierzysz, zapytaj Kukalskiej... Zirytowałam się strasznie na tę głupią babę. Z jej łaski dwoje prześlicznych indycząt dziś zdechło i dlaczego? za co? Przez niedozór tylko, przez niedozór — a ja, choć depczę od świtu do nocy, ale na dziesięć części rozerwać się nie mogę... to już trudno...
— Weronisiu najdroższa, cóż znaczy dwoje głupich indycząt?...
— Przepraszam cię, nie głupich, tylko białych.
— A choćby nawet zielonych w żółte kratki! tu jest, proszę cię, coś nadzwyczajnego, coś zdumiewającego poprostu! coś, w obec czego człowiek, panie dobrodzieju, staje, zdejmuje czapkę i powiada: — Słowo honoru są rzeczy, o których nie śniło się filozofom.
— Ale cóż to takiego?
— Co? Telepatya, Weronisiu! te-le-pa-tya! Uważasz! telepatya.
— Tylko tyle?
— Bagatela! mało jeszcze? a wiesz-że ty, co to jest ta telepatya?
— Zapewne coś do telepania się: jakiś nowy a niepraktyczny wózek, do którego zamiast koni, zaprzęga się blaszankę nafty i niby na tem można jechać... Już czytałeś mi o czemś podobnem kiedyś...
— Ha! ha! telepatya i wózek! Ładny wózek, a wreszcie, biorąc w znaczeniu przenośnem, można to do pewnego stopnia uważać za wózek... ale na takim wózku daleko się zajedzie, ha! ha! moja Weronisiu, bardzo daleko...
— Widzisz, żem się domyśliła odrazu.
— Akurat! trafiłaś jak kulą w płot! Telepatya, moja kochana, jest to sposób, że się tak wyrażę, przenoszenia myśli na odległość.
— Jakżeż to na odległość? z głowy do stodoły, czy z piwnicy do głowy?
— Z głowy do głowy, moja pani.
— Nie rozumiem.
— Więc ci wytłomaczę możliwie najprzystępniej i spodziewam się, że chociaż to wyższa kombinacya naukowa, jednak zdaje mi się, że mając to wytłomaczone na przykładzie, zrozumiesz. Otóż wyobraź sobie, że naprzykład ja, twój mąż, siedzę u siebie w kancelaryi, palę fajkę i tego...
— Wyobrażam sobie, jakbym cię widziała: palisz fajkę, robisz masę dymu i tylko patrzeć kiedy uśniesz.
— Nie, za pozwoleniem twojem, wcale nie usnę.
— Ale uśniesz, jak zwykle.
— Otóż na złość nie usnę! gdyż myślę, a myślę dlatego, że mam o czem. Potrzebuję na gwałt kilkuset rubli, ale to tak na gwałt, że rób co chcesz!.. Otóż tu, uważasz, przychodzi mi z pomocą telepatya...
— Więc to widać jakaś żydowska...
— Co znowu?! słuchajże-no dalej, bo to niezmiernie ciekawe. Natężam myśli moje z całej siły, mocą woli pcham je do miasteczka, do tego domu, co jest w rynku, wprost do Berka. Jest noc. Berek śpi pod pierzyną, tylko trochę jarmułki widać z betów. To mi nie przeszkadza... Pcham mu forsownie w głowę moje myśli, poruszam jego mózg, jego ducha, jego inteligencyę! Berek zaczyna się drapać... Nie krzyw się duszko, to działanie telepatyi... Berek jeszcze śpi, ale ona już działa; on już słyszy wyraźnie, jakiś głos wewnętrzny, który mu powiada: — Berku, Berku, nie bądź ty takim twardym szelmą, nie bądź bezdusznym kamieniem i wyzyskiwaczem. Weź to do serca; porządny obywatel potrzebuje pieniędzy. Daj mu natychmiast na rachunek żyta... natychmiast... Wyłaź z pod pierzyny, zaprzęgaj szkapę do biedki, jedź do niego i nie jedz, nie odwłócz gałganie, nie pij, nie śpij, kieliszka szabasówki nie weź do ust, dopóki mu pieniędzy nie dasz. Jeżeli nie uczynisz tego, co ci rozkazuję, natychmiast, brzydka słabość zamieszka w twoim brzuchu, ból w kościach, kolka w boku... a po śmierci zobaczysz gałganie takie miejsce, co ma siedemdziesiąt tysięcy ścian, a w każdej ścianie siedemdziesiąt tysięcy szpar, a w każdej szparze siedemdziesiąt tysięcy brzydkich robaków. Wysilam wolę coraz bardziej, coraz potężniej — żyd się przeciąga, wstaje, ubiera się, idzie do stajni... Nie upłynęło pół godziny już wyjechał, rano już jest u mnie. — Niech pan sprzeda mi trochę zielonego żyta. Ja udaję, że nie mam chęci, drożę się, bo wiem, że kupić musi, żeby nawet pękł. No i ostatecznie kupuje, płaci i dobrze płaci. Teraz rozumiesz, duszko, co to jest telepatya?
— Podziwiam cię mężu, zkąd ci takie wesołe koncepta przychodzą...
— To nie koncept, kochanie, to najnowszy wynalazek — rzecz niesłychanej doniosłości...
— A, jeżeli tak... to może-byś zatelepał do Ignacego, żeby się posagu zrzekł i wziął naszą Zosię tak jak jest...
— Dlaczego nie? Sprobować można, jak cię kocham, sprobuję.
— O tatku — odezwała się Zosia — to się na nic nie zda...
— Dla czego?
— Bo myśmy już ułożyli z panem Ignacym, na co te pieniądze mają być użyte — i jeżeli tatko chce mu zrobić tę... jak tam palpitacyę, to ja będę bardzo płakała... i...
— Nie palpitacyę, tylko telepatyę.
— I... mogę mu szepnąć inną telepatyę, wprost do ucha, jak go tylko zobaczę...
— Proszę! pi! pi!
— Ja go bardzo kocham i bez niego żyćbym nie mogła.
Panna Zofia rozpłakała się na dobre, matka stanęła po jej stronie i zrobiła się mała sprzeczka małżeńska.
W takich wypadkach pan Michał zwykł był zapalać fajkę i zamykać się w swoim pokoju. Tak też i teraz uczynił, z tą tylko różnicą, że zamiast iść do swej kancelaryi, skorzystał z pięknej pogody i usiadł na ganku.
Po chwili stanął przed nim we własnej osobie sam Dawid Nochberger, pachciarz, pokłonił się nizko, jako człowiek cichy i pokornego serca i powitawszy pana Michała grzecznem słowem, zaczął delikatnie gładzić swoję kasztanowatą brodę.
Agronomia uczy, że żyd na szlachcica działa niekiedy dodatnio, niekiedy ujemnie, co zależy od natury interesu, z jakim przychodzi. Tym razem szanowny Dawid przyszedł z propozycyą, chciał coś kupić — więc w panu Michale powstał prąd sympatyczny, dodatni...
Szło o sprzedaż kilkunastu wybrakowanych owiec; skończyli bez targu prawie. Nazajutrz rano Dawid miał się zgłosić z pieniędzmi po nabytek.
Pan Michał okazywał skłonność do pogawędki.
— No, Dawidzie, rzekł, owce owcami, pieniądze pieniędzmi... ale są jeszcze inne kwestye.
— Owszem, krowy ja też kupuję.
— Nie, nie o tem chcę mówić.
— To może cokolwieczek rzepaku. Niech wielmożny pan o tem pamięta, że zawsze lepiej jest handlować ze swoim żydkiem, choć on wcale niewielka osoba, aniżeli z obcymi żydami, choć pokazują duże fanaberye i są bogate łajdaki...
— Mój Dawidzie, teraz świat idzie szybko, ciągłe zmiany są, może niedługo przyjdzie taki czas, że żydzi wcale nie będą handlowali.
— Z przeproszeniem pana, a kto?
— Albo ja wiem, może będzie jaka maszyna handlująca parowa albo elektryczna.
— Jakto maszyna?
— Ha, jakżeż ci wytłomaczę? Wyobraź sobie, że będzie taki ogromny żyd żelazny.
— Żelazny? nu, nu, un ma być żelazny?
— Nie uprzedzam się, może będzie z aluminium, z bronzu albo z mosiądzu.
Dawid cofnął się o krok...
— Lichtarz mosiędzowy — rzekł, — albo mosiędzowy samowar, może być, ale żyd... dlaczego pan tak przeklina, co panu żydzi złego zrobili?
— Ależ ja nie przeklinam bynajmniej, tylko przypuszczam...
— Poco? Ja pana proszę niech pan tego nie robi, po co ma być takie słowo przypuszczone...
— No dobrze, więc nie żyd, ale maszyna handlująca; dajmy na to, że będą w niej dwie dziury...
— Poco dziury?
— Jedna dziura do wsypywania zboża, druga zaś przez którą wylatywać będą pieniądze.
— Nu, a kto będzie siedział we środku, żeby obrachować, ile się należy pieniędzy, pewnie żyd?
— Właśnie, że nie; elektryczność...
— Handlująca elektryczność? Przepraszam pana dobrodzieja, ale to głupstwo jest, kto widział taki interes...
— Mój Dawidzie, twój dziadek nie znał ani telegrafu, ani kolei żelaznej, a ty przecież jeździsz po żelaznych szynach i dowiadujesz się z depesz, po czemu jest pszenica w Gdańsku.
— To jest prawda...
— A widzisz... Dziś, kochanie, cuda się dzieją, proszę cię naprzykład, pług parowy. Widziałeś?
— Słyszałem.
— Orze cudownie! Światło elektryczne widziałeś...
— Widziałem.. bardzo ładne..
— A hypnotyzm?
— Hypnotyzma to ja nigdy nie widziałem; czem taki interesant handluje?
— To nie jest człowiek, lecz nauka. Taka doktorska nauka...
— Od jakiej słabości?
— Wcale nie od słabości, to jest, źle mówię, od tysiąca słabości... Naprzykład doktór daje choremu kartofel, uważasz, surowy kartofel i powiada do niego; jedz pomarańczę... Chory je bardzo chętnie i czuje smak pomarańczy... Uważasz?
— Przepraszam pana, czy to może być prawda?
— Najprawdziwsza...
— No, a gdyby, dajmy na to, taki doktór dał choremu rubla i kazałby mu napisać weksel na sto rubli i poświadczyć jako waluta była w całości wypłacona. Czy onby podpisał?
— Bezwątpienia.
— Proszę pana, gdzie się można nauczyć tego interesu?
— Hypnotyzowania?
— Tak.. no tak.. hapnote? tak?
— Podobało ci się? Nauczyć się można w akademii, tam, gdzie się młodzi ludzie na doktorów kształcą. Śliczny wynalazek!
— Bardzo śliczny, na moje sumienie...
— To wywołać może wielki przewrót, gdyby się dało zastosować do żywienia inwentarza. Pi! możnaby ogromne ilości owsa i siana oszczędzić... ale na hypnotyzmie nie koniec, są jeszcze inne, daleko donioślejsze wynalazki.. Naprzykład telepa...
Pan Michał ukąsił się w język.
— Jaki telepa? — pytał Dawid.
— Tak jest, nie nie... ja się omyliłem... to widzisz taki rodzaj telegrafu, ale właściwie nic nadzwyczajnego. Dla was to nie byłoby praktyczne...
— Dla nas? dlaczego?
— Bo to, kochany Dawidzie rzecz za kosztowna, a w małem miasteczku nie mogłaby mieć zastosowania... Otóż, uważasz, kiedy sobie rozmyślam o tem wszystkiem, o tych nadzwyczajnościach nadzwyczajnych, to zastanawiam się bardzo poważnie nad pytaniem, jak też będą wyglądali ludzie w przyszłym wieku?
— Jak oni mają wyglądać. Bogaci będą wyglądali bardzo dobrze, a biedaki i kapcany źle...
— Nie rozumiemy się.. ja się zastanawiam, jak będą wyglądali np. parobcy, fornale, dziewki następnego stulecia; może już ich wcale nie będzie, może ich zastąpią maszyny elektryczne...
Dawid niechętnie głową pokręcił.
— Chciałby ja widzieć elektryczną dziewkę... do czego ona byłaby zdatna?
— Kto wie, może zobaczysz?
— Niech pan dobrodziej da spokój, to nie będzie..
— Ale wiesz, co mnie najwięcej zastanawia?
— Co?
— Jaki będzie pachciarz w przyszłym wieku?
— Mogę panu zaraz powiedzieć.
— No?
— On będzie akurat taki sam, jak dziś jest.
— Eh; w obec takich wynalazków to nie, kochany Dawidku; on się może zasadniczo zmienić, może się tak zmienić, że go sam dyabeł nie pozna, to jest kwestya przyszłości — kwestya czasu tylko...
— Aj, niech pan tak nie mówi, przykro słuchać, tem bardziej, że to nie prawda jest. To co pan myśli, że jest nowe, to na świecie nie ma ani jednej rzeczy nowej, wszystko używane... wszystko było.
— Jakto i elektryczność.
— Była.
— I magnetyzm?
— Też był.
— I hypnotyzm?
— Był!
— Czegoż więc nie było?
— Wszystko, panie, było. U nas w książkach tak stoi. Było na zgubę ludzką, na przeszkodę w interesach; może się nazywało inaczej, ale było. Pan dobrodziej powiada, że będzie inszy pachciarz? Jakim sposobem może być inszy?
— Postęp go przerobi.
— Postęp!! ładny interes... Czy on także przerobi krowę, żeby zamiast mleka dawała, dajmy na to, pierniki albo makagigi? Niech pan dobrodziej powie, czy tak przerobi?
— No, może nie.
— Czy przerobi chłopa tak, żeby nie pił wódki, tylko rosę, żeby nie miał do sprzedania kartofli, do zastawiania kożucha?
— Zapewne.
— Czy nareszcie, przerobi, z wielkiem przeproszeniem pana dobrodzieja, szlachcica, żeby miał zrobić dobry rachunek, żeby nie potrzebował sprzedać zawczasu zboża, żeby nie chciał porządnie żyć, edukować swoje dzieci, dać córkom kawałek posagu? Niech pan powie szczerze... na sumienie.
— Także to trudno...
— No, widzi pan dobrodziej... Jak się nie zmienią rękawy, poły, stan, kołnierz, to się nie zmieni kapota; mogą sobie być różne nowości, co ja powiadam, że są używane, dawno używane, ale pachciarz dwudziestego wieku, czy dwudziestego pierwszego wieku, będzie taki sam, jak był mój ojciec, mój dziadek, jak ja jestem, jak będzie mój wnuk i prawnuk... To jest ostatnie moje słowo. Dobranoc panu dobrodziejowi, jutro ja przyjdę po owce...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Poszedł Dawid, a pan Michał pozostał zamyślony na ganku. Długo, długo dumał... fajka mu zgasła, chłód nocy dreszczem go przejął, wstał z ławki i rzekł półgłosem do siebie:
— Ma racyę.. Pachciarz XX-go wieku będzie taki sam jak dziś... chyba, że my się sami zmienimy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.