Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Wstęp

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wstęp.

Jestem lekarzem, który w swoim życiu udzielił około 100 tysięcy porad lekarskich. Dwanaście lat mej pracy oddałam Ubezpieczalniom Społecznym i chciałabym teraz uświadomić sobie rezultaty tej pracy.
Prawo życia, które nadaje ciężar gatunkowy wszystkiemu na świecie i śmierć, ta bezlitosna śmierć, z którą my, lekarze, walczymy i walczymy, determinują najskuteczniej moje osiągnięcia. Pamiętnik ten jest słabym odbłyskiem tej nieustannej, zaciekłej walki, walki, w której cierpi nie tylko chory, ale i ten, kto idzie mu z pomocą.
Nie są to czcze powiedzenia dla lekarza, walczącego o życie swoich pacjentów, bo przecież jego bezsilność wobec niektórych wypadków męki chorych trafia w niego samego.
Cóż poradzę, że tak mało radości jest w tym pamiętniku!


∗             ∗

Warszawa. Czasy jakże dalekie. Siedzę na górnej ławce audytorium szpitala Dz. Jezus. W dole przy katedrze, obok której znajduje się łóżko chorego, stoi prof. Antoni Gluziński. Bada chorego, a my patrzymy. Panuje cisza. Granice powiększonego serca chorego, oznaczamy wypukiem palców na klatce piersiowej cierpiącego. Z jaką precyzją robi to profesor! Tak subtelne badanie, a zmianę charakteru dźwięku wypukowego słychać spod palców profesora aż na górnych ławkach, gdzie siedzę.
Profesor nadzwyczaj delikatnie obchodzi się z chorym. Niestety, prawie w każdym narządzie znajduje jakieś stany patologiczne, których nazwy po łacinie pisze na tablicy. Ciężko chore nerki i serce. Inne narządy ludzkiego ciała w takich warunkach nie mogą również pozostać zdrowe.
Wypisaliśmy za profesorem z piętnaście nazw łacińskich, oznaczających łańcuch schorzeń badanego pacjenta. Chorego wywożą. Przypadek jest beznadziejny. Profesor kończy omówienie słowami:
— Za parę dni na sekcji w prosektorium przekonamy się, jak dalece rozpoznanie na podstawie badań klinicznych pokrywa się z diagnozą sekcji zwłok.
Na chwilę przestaję być młodym adeptem sztuki lekarskiej. Robi mi się znów jakoś nieswojo, jak wtedy, gdy znalazłam się po raz pierwszy w prosektorium.
Więc ciało tego człowieka, człowieka dziś żywego, za parę dni będzie leżeć przed nami pocięte i my będziemy mogli sprawdzić, czy dobrze badaliśmy, czy diagnoza choroby była słuszna.
Tak. Medycyna jest nauka na prawdę eksperymentalną.


∗             ∗

W klinice prot. Gluzińskiego pracowałam bardzo pilnie. Byłam dumna ze stanowiska asystentki pierwszej kliniki Uniwersytetu Warszawskiego. Coś mi mówiło, że to, czego się właśnie wtedy nauczę, musi być moim kapitałem zakładowym na resztę życia. Wiedzę nabytą będę miała możność tylko co najwyżej uzupełniać co pewien czas. Tak się też stało. Po ukończeniu Uniwersytetu i koniecznej praktyce szpitalnej, wyjechałam do Poznania. W Warszawie nie miałam bowiem żadnej możności zarabiania, a pracować na życie musiałam. W poszukiwaniu środków egzystencji przyjęłam stanowisko asystentki Uniwersytetu Poznańskiego przy katedrze anatomii opisowej i prowadziłam ćwiczenia praktyczne ze studentkami w prosektorium. Objęłam też kurs wykładów zleconych na studium wychowania fizycznego. Moja teoretyczna wiedza lekarska znów się bardzo pogłębiła, ale na terenie naukowym czułam się jednak nieswojo. Praktyczna medycyna miała dla mnie o tyle więcej uroku, niż zbieranie materiałów do pisania rozpraw naukowych. Poza tym św. Biurokracy nie zostawia w spokoju, zdaje mi się, nikogo w Polsce. A więc w Uniwersytecie asystent musiał prowadzić część administracyjną Zakładu. Robiłam to z wielką niechęcią. Przykro mi było słuchać narzekań mego szefa, że rachunki, którymi każdy Zakład Uniwersytetu wylicza się z dotacji naukowych, nie są zbyt starannie wypisywane, że bazgrzę itp. Musiałam również dbać o tak zw. inwentarz naukowy, mikroskopowy, przyrządy, układać spisy oraz katalogi ksiąg. Musiałam pilnować psów i morskich świnek, na których robiło się wiwisekcję dla celów naukowych.
Miałam tu okazję zetknąć się w ciągu dwóch lat ze znaczną liczbą kandydatów na przyszłych lekarzy. Stwierdziłam u większości z nich to, co wyczuwałam i u siebie, mianowicie, niechęć do teorii medycyny, która była w tym czasie nieproporcjonalnie więcej rozbudowana w naszych uniwersytetach, aniżeli nauka tak zw. medycyny praktycznej. Student prawie przez trzy lata zmuszony był do zgłębiania wszelkich możliwych zakamarków anatomii opisowej i topograficznej, histologii, chemii i fizyki. Przez te trzy lata nie oglądał on żadnego chorego. Jakże słabutko wyglądały w roku 1926 kliniki uniwersyteckie, które w Poznaniu np. korzystały z gościnności szpitali wojskowego i miejskiego, a same, niezależne, nie istniały.
W duchu dziękowałam losom, że pozwoliły mi ukończyć Uniwersytet Warszawski, w którym, pomimo znacznej ilości studentów, można było pracować na klinikach, a profesorowie nauk, dotyczących tak zw. medycyny praktycznej, byli również wymagający, jak profesorowie nauk teoretycznych. Aby zdawać egzamin z anatomii patologicznej u ś. p. prof. Hornowskiego, należało się „wkuwać“ co najmniej pół roku. Ale też i innym przedmiotom trzeba było poświęcać tyleż czasu, przygotowując się do egzaminów.
W Poznaniu istniała natomiast wielka dysproporcja w nauczaniu teoretycznym i praktycznym. Polska z trudem utrzymywała wówczas swoje pięć uniwersytetów, a uniwersytet poznański przeżywał specjalnie trudne warunki organizacyjne. Z drugiej strony zauważyłam, że pęd do wyciągania korzyści materialnych z otrzymanego dyplomu doktora wszechnauk lekarskich, był u młodych lekarzy, kończących wówczas medycynę, zbyt wielki. Oczywiście każdy musi pracować na życie, każdy musi zarabiać, ale tempo w osiągnięciu tego celu wydawało mi się u niektórych zbyt zawrotne..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.