Pamiętnik morski/7 lipca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik morski |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | S. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Atelier «Mewa» |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Muszę przyznać ze zdumieniem, że odkryłem w panu De duże poczucie humoru. Jest to wartość w naszych warunkach. Nabytek! Otóż rano, kiedy lokowałem się na dziobie w ten sposób, aby pokazać słońcu moją obnażoną wzgardę, odezwałem się bardzo wykwintnie, nie wymawiając litery r, do siedzącego w cieniu pana De:
— Jestem stała hłabina, i wałunki życia tego vapełu i łównież stół i sosieta niebałdzo odpowiadają mojej pozycji i łodowi.
Powiedziałem sobie to wprost z pustki wewnętrznej, aż tu raptem posłyszałem ponurą odpowiedź:
— Jak ci się, stara cholero, nie podoba, to ci je mogę zmienić na inne, te twoje „wałunki“. Jak ci się ryby dobiorą do miodu, to się dopiero — grzmocie — opamiętasz!
— Och, ty wstłętny ołdynusie, jak ty się do mnie wyłażasz?! Czy wiesz ilu w moim łodzie było senatołów? Z jakiej ja łasy pochodzę? Że moi pszotkowie mieli już pałęset lat temu dziewięć pałek w kolonie, ty czełwony bolszewiku, pałobkiem nawet byś nie mógł być u mnie! Łozumiesz!
— Rozumiem rupieciu! Teraz te wszystkie pałki twoich przodków idą na tyłki, i takie baty wam się sprawi, że zaczniecie wkońcu szanować parobków, a ty, zgniła purchawko, pojedziesz do Paryża dom publiczny sobie założyć!
— Ach, och! Że też ja muszę na stałe lata podłóżować z takim szezimieszkiem, któły mojej błękitnej kłwi nie uszanuje! Och, ach!
— Ja ci dam błękitną krew, ropucho! Tej błękitnej krwi użyjemy na farbę do naszych sztandarów, ty cuchnący antyku!
— Och, łatunku! sole!
Dalszy ciąg dialogu między starą arystokratką i komsomolcem przybrał tak nieprzyzwoitą formę, że pozostanie ona tylko w mojej pamięci ze względu na wysoki poziom ścierania się dwóch stanów. W każdymbądź razie pan De swemi dalszemi, chłodnemi argumentami zmieszał z błotem i wykpił bezlitośnie nieszczęsną staruszkę. Po tej dyskusji zacząłem się gimnastykować na gołych deskach i odpokutowałem to trwałemi plamami smoły roztopionej na słońcu. W wannie ta smoła zakrzepła, i kiedy przejrzałem się w lustrze, maść moja wyglądała dziwnie ale interesująco. Jestem znów na pokładzie i gwiżdżę; gwiżdże także pan De, i tak przegwizdujemy się wzajemnie z czerwonemi policzkami i mgłą w oczach. Wkońcu tchu nam brak i znów gapimy się na to co nas otacza. Oto grupa półnagich marynarzy baraszkuje na dolnym pokładzie z obskakującą ich niby żywa piłka — suczką. Jacyż śliczni są ci Finlanczycy! Krzepkie, muskularne chłopy — jak rzeźby. Mimo żaru i duszności, siadam do pracy. Panta rei — dosłownie! Okręt, czas i myśl moja...