<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pan Balcer w Brazylji
Pochodzenie Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Inwokacja. Z baraku. Nowe widoki. Uwagi pana Balcera o szlachectwie. Pan Balcer Brazylję poznaje. Spotkanie. Dom emigrancki. Mazury się burzą. Filozofja Marcina Tatara. Oberek. Wyprawa Szaławy. Pan Balcer o żeniaczce zamyśla. Zwierzenia strażnika. Nowa partja. Febra. Śmierć i pochów Jelenki. Jak Prokurat umierał. Pińczuk po śmierci wraca. Bitwa bab. Filozofja Opacza. Burza. Przed komisją. Pożegnanie.



I.


Oj, głupi naród, i ja też z nim głupi,
Żeśmy swych w świecie szukali wolności!
Oj, źle ten przeda i kiepsko ten kupi,
Kto się na cudze zamieniać jął włości!
Tam, chłopie, próchniej, gdzie Bóg cię wesłupi,
Iżby w swym domu miał belkę z twej kości,
A wiedz, że choć się z Adamem powadził,
Każdemu dawa raj, gdzie go obsadził!

Jeszczeć pół biedy, gdy mocna w kim dusza,
A głowa górą na życia głębinie;
Taki nie tonie, choć fala nim rusza,
Da nura, strząchnie się i znów wypłynie.
Alić to rzadka rzecz u chudeusza,
Co w książkach nie żył, nie bywał w łacinie,
I tyle tylko wie, że ma do woli:
Lub zginąć marnie, lub nie dać się doli.

Ano, nie dałem! Niech będzie w tem chwała
Trójcy najświętszej, co światem mnie wiodła,
I onej gwieździe, co ze mną bywała,
A którą sobie obrałem dla godła.

Onać jest gwiazda, co królom roztlała,
gdy pilno jadąc z trokami[1] u siodła,
Do Betleemu śpieszyli z pokłonem,
A z których Balcer jest moim patronem.

Tak więc i teraz, o gwiazdo ty złota,
Obświeć mnie z góry, com twoim jest sługą,
Abym raz jeszcze przed końcem żywota
Odprawił w myślach tułaczkę tę długą,
Zanim mnie wicher śmiertelny pomiata,
Jak łódź strzaskaną burzliwą żeglugą,
Na brzeg ów wieczny, gdzie oddać nam ducha...
I żeby na tem nie siadła noc głucha.

Bowiem jest wiele do ludzkiej pamięci
W tem wędrowaniu polnego narodu,
Co od swych pługów i siana użęci
Porwał się szukać ogromnych mórz brodu.
Tak rój marcowy nad gruszą się kręci,
Kwieciem mniemając okiście te lodu,
Któremi szron jej gałązki ubiera...
rój spada, chwilę brzęczy — i umiera.
.................

Jak raz był właśnie sam dzień Trzejkrólowy,
I pewno u nas dzwonili we farze
(choć tu o święcie nie było i mowy,
I zgoła nie wiem, czy są kalendarze),
Kiedy w czas ranny, przed barak portowy,
Gdzie wprost z okrętu zagnały nas straże,
Zaszedł dziwaczny tabor z szczękiem, z brzękiem:
Długi sznur osłów i murzyn z bębenkiem.

Osły gęsiego ciągły. Rosłe, siwe,
Z ciemniejszym pręgiem przez grzbiet, kłapouchy,

Do łyka miały przyplecioną grzywę,
Co wydawało chrzęst dźwięczny i suchy.
Zwierzęta drożne widać i stróżliwe,
Nieskąpo takoż wyłożone brzuchy,
U karków dzwonki, trzęsidła, a z boków
Głęboki kosze przypięte do troków.

Przy osłach murzyn. Ten stary był, chudy,
Prawie że nagi, bo tyle co pasem
Szmaty związany przez biodra i udy.
Drumlę miał w zębach i w bęben bił czasem.
Więc co zabrzęknie w te piszczki i dudy,
Osły w ryk za nim z okrutnym hałasem.
I tak szła w kolej muzyka ta chórem:
Drumla, bębenek i ośli ryk wtórem.

Nuż baby w okna dziwować się! Zaczem
Rozhukło w szopie od gwaru i śmiechu.
Bo to u niewiast śmiech razem i z płaczem
W jednym, wiadomo, chowane są miechu.
A wtem wszedł starszy, zagadał z tłumaczem,
I — w drogę żywo! Z wielkiego pośpiechu
Ledwo że ludzie manatki związali
Jak byle, aby prędzej! Aby dalej!

Więc już i wołać nie trzeba tam było,
Bo we drzwi jeden przed drugim się śpieszył,
Tak to narodem do świata rzuciło
I tak się każdy odmianie ucieszył.
Niebo się rankiem coś niecoś omgliło,
Lecz teraz nagle grot górny je przeszył
I zalał blaskiem świat dziwny i nowy,
Na który wszystkie podniosły się głowy.

Santos[2] się zwało miasto, gdzie nas zrazu
Doniósł ów korab, który morzem pływał.

Teraz, w mgle złotej, na podób obrazu,
Stało przed nami daleki het kawał...
Chcieliśmy bliżej, nie było przykazu,
Więc drab zastąpił i ruszyć nie dawał,
Tylko nas w oczy z tych blasków ubodły
Wieże iglaste i śmigłe, jak jodły.

Miasto się zdało na milę obwodu,
Albo i więcej, bo słońce ślepiło,
Odbite w morzu, co szybą się lodu
Zaiskrzonego dla oka czyniło,
Z pagórków miasto zbiegało do spodu,
Mury i domy ściągając pochyło,
Morze zaś przeciw szło i pluło piany
Na płaskie dachy, na tamy, na ściany.

Wkół świat dziwny, ogromny i świeży,
Jakby go Pan Bóg dopiero co stworzył,
Że jeszcze na nim ten jasny szmelc leży,
Który swą ręką najświętszą położył.
Radeby oko, lecz co się zamierzy,
Już mu się nowy transparent otworzył.
Więc tylko wierzchem tu, owdzie się trąca,
Jak czajka, z wiosny nad łąką bijąca.

Staliśmy tedy, niepewne wędrowce,
Jaki z nas dola uczyni igrzysko,
Aż z mgły port wyszedł złotej i parowce,
Bo my na górce byli, a brzeg nisko.
Zbiły się w kupkę niewiasty, jak owce,
Patrząc na ono słoneczne zjawisko
Z pod chust ściągniętych na czoło, jak w żniwa:
Tak wielka była gorącość i żywa.

Tymczasem wkoło obeszły nas draby
(Iż tam beż straży nie zrobisz ni kroku).

I dalej w kosze pakować nam baby,
Dzieci, tobołki i torby obroku.
Patrzę, aż Opacz w kosz lezie, że słaby...
chłop, jak tur! chcieli wyrzucić go z troku,
Ale narobił wrzasku, że zaniesie
Skargę, że był on na flocie w Odesie.

Nie chciał się starszy zbyt długo z nim bawić,
Więc machnął ręką i ruszać dał w drogę.
Opacz też zaraz, by czem się zastawić,
Stęknął i zdrową rozcierać jął nogę.
Splunąłem na bok, bom nie mógł przetrawić
Złości, patrzący na jakąś niebogę,
Która, iż miejsca w półkoszkach nie stało,
Między nas, chłopy piechotne, szła śmiało.

Ale już murzyn na drumli dał hasło
I w bęben puścił pałeczki siekańcem.
Ryknęły osły, aż w uszach mi trzasło,
Tak się wiedziały[3] z tym czarnym pohańcem!
Kosz o kosz szturgnął, a w koszach zawrzasło.
Dzieci w płacz, nuż je spokoić szturchańcem...
Wtem tłumacz, co nas, jako owce z pola,
Rachował, krzyknie: «Dwóch głów braknie! Hola!» —

Spojrzeli wszyscy po sobie, jak owo
W tym wieczorniku woskowe figury,
Co kiedy Chrystus o zdradzie rzekł słowo,
Obrócą oczy i patrzą się: Który?
I każdy siedzi z kręcącą się głową,
Sam w sobie trwożny swej ludzkiej natury,
A tylko Judasz, co zwąchał się z biesy,
Patrzy w twarz Panu, a dzierży się kiesy.

Rzuciłem okiem raz, i jużem wiedział:
Żdżarskiego brakło i brakło Magiery!

Osiem dni jeden przy drugim przesiedział,
Do oczu skacząc, trzaskając w papiery.
Zzieleniał Żdżarki, a Mager oszedział[4],
W coraz się sroższe wbijając cholery[5],
Aż nocą, straży uszedłszy poglądu,
Jeden i drugi dał nura do sądu.

Słucham, co będzie, a tu już z gromady
Huk: — «Szlachty niema! Szlachty! Panów braci!
Toć bez szlacheckiej pójdziewa parady!»...
Tłumacz klnie, krzyczy: — «Kto koszty zapłaci?» —
Co robić? Niema sposobu ni rady.
W drogę, to w drogę, a resztę pal kaci!
Wtem mi zaszlocha nad uchem coś blisko.
Spojrzę: Żdżarskiego mizerne chłopczysko.

Jako więc jagnię, macierzy gdy zbędzie,
Głosem się w pole raz po raz obwieści,
Tak i ów chudziak ogląda się wszędzie
I trzęsie w sobie od srogiej boleści.
— «Ha — myślę, słabość mający na względzie —
Na moim mieszku dwóch z biedą się zmieści.
— Jakże ci?» — «Jasiek». — «To trzymaj się poły
I nie becz! Głodnyś?» — «Nie». — «To bądź wesoły».

I tak my z miejsca przystali do siebie,
Jako przystaje szczep do płonnej gruszy,
Boć to wiadomo, że w równej potrzebie
Chleb jest dla ciała, a litość dla duszy.
Niech kto chce, serce pod popiół zagrzebie,
Nieprawda! Małość jakowaś je ruszy,
Odmuchnie, słońcu podstawi, zarosi,
I znów je żywe i świeże człek nosi.
.................

chybnął się tabor na lewo, na prawo,
był łódź, gdy wiosło odepchnie ją z brzegu,
A ona luźną kołycha się nawą,
Oboje burty maczając w pian śniegu.
Mienią się chusty na słońcu jaskrawo;
Tu kamizela, tam rańtuch w szeregu,
By mak, skraśnieje, tu sprzączka, by złota,
W trzpień jałowiczny zatknięta, migota.

Aż się zmieszały te różne kolory
I zaszły blasków słonecznych mgłą litą...
Jako więc u nas w wiosenne nieszpory,
Gdy dziewki kwiecia naniosłą obfito,
A tu dym buchnie sinemi bisiory[6],
I ołtarz błyśnie monstrancją odkrytą,
Cały się kościół mży złotym tumanem,
Z księdzem, z narodem, z ławkami, z organem.

A gdy tak patrzę w tę jasną sprężogę,
W której pagóry spłynęły z poniżem,
I ztrudna okiem rozeznać co mogę
W tem migotaniu świetlistem a chyżem,
Horodziej z blasków wyszedł i tę drogę
Wielkim w powietrzu przeżegnał nam krzyżem
I zaczął śpiewać (głos trząsł się staremu).
...«Kto się w opiekę poda Panu swemu!» —

Buchnęło pieśnią, by ogniem po strzesze,
Bo wszystkie głosy zaniosły się społem.
I tak, śpiewając, ciągnęły te rzesze
Za onych jasnych nadziei aniołem;
Każdy się w swojej fundując pociesze,
Z dolą rad śmiełem potykać się czołem,
Jakoby za nim tysiączną szła siła...
Taka w tej pieśni moc i dufność była!

Zagrały echa. Szedł naród wsłuchany
W muzykę wietrzną, co głosy udaje.
Zrazu się pędem trąciła o ściany
Skał, zaś odbita o świata okraje,
Wróciła, wpadła w jar, jako w organy,
Grzmi, huczy, zaczem wzdychając — ustaje
I w cichość spływa pod niebem wysokiem...
Więc chrząkną chłopy i ruszą się krokiem.





  1. Troki — rzemienie, a także umocowane niemi juki, toboły.
  2. Santos — miasto portowe w Brazylji, w stanie Sao Paulo.
  3. Tak się wiedziały (gw.) — Tak się rozumiały...
  4. Oszedzieć — zrobić się biały, zblednąć
  5. Cholera (gw.) — gniew, zawziętość.
  6. Bisior— droga materja wschodnia; tu wyraz pomieszany w wisiorem, co wisi w powietrzu, wstęgi, taśmy itp.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.