[88]VI.
A już się wznosił brzeg skalny przed nimi,
Jakby nie dając przystępu do siebie.
[89]
Czarnemi góry wyrznęły się kłami
W modrem powietrzu i na jasnem niebie,
Ku morzu schodząc wąskiemi smugami,
Za które statki chronią się w potrzebie.
Lecz nasz się okręt kierował na skały
Najtęższe, co tam dwie z osobna stały.
Port to był. Ziemi upragnionej wrota,
Obudowane zamczysto a ciasno;
Lała się przez nie zgóry struga złota
Słońca, polewę czyniąc morzu jasną.
Fala się o nie z srogim hukiem miota,
Zda się, że wody srebrnym je zatrzasną
Wrzeciądzem. Ziemia, bogata a dzika,
Oceanowym kluczem się zamyka.
Każdy tu okręt pośpiesza przed nocą;
Tak dostęp trudny jest i taki zwary.
Nie zdąży? — To go do rana szamocą
U drzwi te morskie celniki i warty,
Które z okrutną wściekłością i mocą
Trzaskają w srebrne swoje halabarty.[1]
I to się przyda, że nim tutaj wpłynie,
Niejeden statek da nura i zginie.
A już też «Krejc» nasz, jak panna, się stroi
Do tańca. Lecą służbiste gawiedzie.
Od pacholików aż w oczach się troi,
Jeden przed drugim chce być dziś na przedzie.
Kapitan, w jasnym mundurze, jak w zbroi
Wódz, na ostatni szaniec korab wiedzie...
W lin zgrzycie czeladź po masztach szczebluje...
Lecz Opacz cygar pali i wbok pluje:
[90]
—«Co mi za okręt, co mi za załoga,
Jak puszek[2] niema, choćby ze dwadzieście?
W odeskim porcie, tam każda piroga[3]
Wali, aż żydy gewałt krzyczą w mieście.
Jest przykaz, ile dla Hospoda Boga
Prochu suć w jaszcze na Jordanu chrzeście[4],
Ile...» Tu szyper pchnie go wedle brzucha...
Zaczem chciał kończyć, lecz nikt go nie słucha.
Wszystkie się oczy zwróciły w tę stronę,
Gdzie na pokładzie przednim, z wierzchu drzewa
Śmigłego masztu, nad morze spienione
Brazylska flaga nad nami powiewa.
Chorągiew zacna. Ma pole zielone,
Jak bukszpan. Równe, czy zprawa, czy zlewa,
Zaś środkiem złota przedziela je deska,
na niej żeglarski znak: kula niebieska.
Tak pod tą flagą, co wdzięcznie nas wiodła,
Z szerokim pluskiem i w poświstach pary,
W port my wchodzili, kędy oczy bodła
Strzelistych masztów mnogość nie do wiary.
Każdy tam statek osobne miał godła,
Każdy się z kształtu odmieniał i z miary.
Każdy się pysznił we swoim kolorze,
Żeś patrzał jako po zakwitłym borze.
Tu, jak chałupy, stoją okręciska,
A od nich wielki cień pada na wodę;
Tutaj się mignie parowczyk nam zbliska,
Co ma jaskółki chyżość i swobodę.
[91]
Tu łódź się czarna szczeliną przeciska,
Tu inszą z drogi odtrącim, jak kłodę.
Port zawalony był, jakoby miasto,
Rozbudowane tłumno a wieżasto.
Piękna to jednak rzecz, niech co chce będzie,
Na własne oczy zobaczyć te dziwa!
Zaś, gdy człek wróci, i na swojej grzędzie
Roztrząśnie snopa z tych cudzych ziem żniwa,
To choć w pomierzchu za piecem usiędzie,
Zostaną na nim te blaski, te szkliwa[5],
I będą świecić, jak nici pajęcze,
Kiedy w nich słońce zapali swe tęcze.
A ledwiem sobie to pomyślał, Boże!
Ty wiesz, jaka mnie ogarnęła skrucha
I jakie w oczach stanęły mi zorze,
I wiatr zaleciał, co z pól naszych dmucha!
Więc czując, iż się we mnie serce porze,
Wstrząsłem się w sobie i podałem ucha
Ku naszym, co tam w żywym ogniu stali,
Nie dbając na żar, i ziemi patrzali.
Właśnie Pietr Brandys prawił: — «Słyszta, kumie!
Przecie tak w durniach ostać się nie możem,
Przed tą królową!»[6] — A Łuka: — «Jak umie,
Tak niech ją wita naród słowem bożem.
Je katoliczka, to juści zrozumie!» —
Wtem Roch: — «Co będę gadał?... Człek się morzem
Dość umordował! Aż we łbie mi chrzęści...
Od gęby — głupi chłop; mądry — od pięści».
[92]
Lecz Bandys: — «Dalej, radźta, kto ma gadać!
Jużci tam całej nie puszczą gromady...
Majestat przecie! Byleco powiadać
Nie idzie!» — «Ano — Bugaj na to — rady
Inszej niema, tylko się poskładać,
I niechaj Magier prawi! On tam zawdy
Prowadzi, wie, jak co!» — «Nie chcemy szlachty!
Krzyknie Czop Michał, — Ze szlachty — konszachty». —
Czop był braciszkiem zmłodu przy konwencie
W Miedznej[7], jak dotąd o tem świadczy plecha[8],
Którą przy każdem golić daje święcie,
Stąd w okolicy przezwali go «klecha».
I tak już został. Ten takie zacięcie
Miał, że co powie, to jakby orzecha
Do pary nalazł. Tak mu się te słowa
Same składały. Tęga była głowa!
Wtem Łuka: — «Ano, niech gada Horodziej!
Toć on je tutaj jak ociec nad nami...»
— «Co taki stary wie!» — zakrzyką młodzi.
— «Takiemu prawie pod kościół z torbami!» —
— «Racja!... Horodziej, nie żaden dobrodziej!» —
Wrzaśnie Czop. — «Jak tak, to gadajcie sami!» —
Odkrzyknie Łuka. Zaczem się zaniosła
Okrutna spierka[9]: brać, czy nie brać posła.
W jedną i w drugą stronę lecą głosy,
I w dwie gromada rozpadła się czernie[10]
Aż wtem staruszka, która białe włosy,
A twarz zeschniętą miała, jako ciernie,
Podniosła oczy srebrzące skróś rosy,
W lnianą płachetkę odziana mizernie,
[93]
Wyciągnie ręce sczerniałe i drżące
Do brzegu tego i w skrawe to słońce...
— «Ja ją przewitam, tę zorzę zaranną...
Ja do niej rzekę: ...O jasna królowo!
Szli my do ciebie, żyjący tą manną
Łez, nędzą naszą!... Tę chatę lipową[11]
Rzucilim! Z ławą tą... Z Najświętszą Panną,
Z jaskółczętami pod żytną posową...[12]
Lny niesprzędzione w komorach ostały
Na tych przęślicach... Tak wichry nas gnały!
...Dzieciątka nasze pomarły z tej drogi...
W głodach, w niespaniach i w serca ciężkości
Szli my... Struchlały pod nami te nogi
Na cudzych ziemiach twardych i te kości...
Pątniki[13] sąśmy[14] liche... Lud ubogi...
Goni naś światem strach, mrących z żałości...
Przygarnij ty nas, a daj nam otuchę!...
Jako do matki my!...» — I ręce suche
Przed sobą w modrem powietrzu tem składa,
I w słońcu trzyma utopione oczy,
A łza jej ciężka po łzie na twarz pada,
I po tem lnianem płachciątku się toczy...
Zamilkła. Głowy spuściła gromada.
Aż nas, jak kiedy psów sfora obskoczy
Zwierza, tak z pluskiem stu wioseł po wodzie
Setne ogarną czółna, barki, łodzie.
A już na tyłach okrętu zepchnięty
Łańcuch z kotwicą zatapia się w morze...
[94]
Plusnęły fale, wzdrygnęły się męty,
Kotwica grzęźnie w toń i brózdę porze
Ciemną. Tak lemiesz, w grudź[15] pulchną zatknięty,
Skróś ziemię bierze i z głębia ją, orze...
Chwyta się kotew, puszcza, znów się ima,
Aż: — «Halt! Halt!» —krzykną. Zagrzęzła już. Trzyma.
Zwolnił tchu okręt, wypuścił słup siny
Pary, drży, stęka, dygoce i staje.
A już na pomost rzucają nam liny;
Już jeden chwyta, drugiemu podaje.
Zazgrzytną sznury, łańcuchy, drabiny;
W mig nas obejmą przewoźne te zgraje:
Ledwoś tłumoczek chwycił, już cię cisnął
Pęd na dno łodzi, i wodyś zachłysnął.
Gromada nasza najpierw się przebrała.
Płyniemy raźno szerokim taborem,
Pilno patrzący tego kardynała[16]
Z krzyżem, i onej królowy ze dworem...
cicho nas fala niosła, ziemia grała
Złotoróżanym zachodu kolorem.
Lud uniesiony już słyszy w zachwycie
Chorągwi jasnych szum i dzwonów bicie.
Ląd! Ląd! Brzeg! Ziemia! Tłum ciśnie się, tłoczy,
Niepewny w nogach, chwiejący, zemdlały,
Wezbrane serca, zmącone w łzach oczy,
Na ten świat nowy...
...Wtem — bębny zagrały.
— «Kardynał!» — krzyczą. Aż znagła otoczy
Nas zewsząd wojsko. Lud patrzy zdumiały,
Dzieci w płacz. Baby wszasły chórem: — «Rety!»
Oficer krzykął: — «Marsz!» — Błysły bagnety.
|