<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Graba |
Podtytuł | powieść w trzech częściach. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“ |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Konrad Piler |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce miało się ku zachodowi, gdy Kamila G. w skromnem czarnem okryciu i w czarnym kapelusiku z gęstą zasłoną, szybko przechodziła ulice miasta M. Chód jej śmiały i pewny dowodził, że przyzwyczajona była zawsze i wszędzie na własnych tylko polegać siłach, oczy miała spuszczone, a wyraz twarzy bardziej jeszcze surowy i dumny, niż zrana w czasie wizyty pana Kaliksta Graby. Miasto M., zbudowane na wysokiej górze, ma kilka wąskich i krętych ulic, które spuszczając się w dół, prowadzą do szerokiego koryta jednej z największych rzek w kraju. Domy tych ulic drewniane, jednopiętrowe, ozdobione staroświeckiemi facjatkami o jednem oknie, stoją na spadzistościach, pochyłe, jakby zawieszone w powietrzu. Tu jednak, jak wszędzie, myliłby się ten, ktoby sądził z pozoru, bo te niepokaźne domki miały swe wielkie dogodności, a mianowicie ogródki, któremi niemal każdy z nich był otoczony i prześliczny widok na rzekę i rozkładające się na przeciwnym jej brzegu przedmieście. Zresztą były to zwyczajne mieszkania mniej zamożnych ludzi: rzemieślników, drobnych handlarzy, starców obojej płci, potrzebujących świeższego powietrza, niż te, jakie znaleźć można było na paradnych ulicach miasta i częstszych, bo nie ukrytych za wysokiemi piątrami domów, słonecznych promieni.
Kamila z szerokiej i głównej ulicy, na której znajdowała się pensja pani D., weszła na jedną z tych małych, skromnie zabudowanych uliczek; z tej przeszła na inną podobną i kilka razy zwracała się to w prawo, to w lewo, nigdy nie oglądając się i nie namyślając, jak osoba doskonale znająca drogę, którą idzie. Wreszcie w końcu jednej z uliczek ukazał się szafirowy pas rzeki, po którym igrały czerwone promienie zniżającego się słońca, i wzrok Kamili zatrzymał się na małym, błękitno pomalowanym, otoczonym podobnemi sztachetkami, domku, zgrabnie i czysto rysującym się na tle owocowych drzew małego ogródka. Skoro tylko domek ten ukazał się spojrzeniu idącej panny, wyraz jej twarzy zmieniać się zaczął, jakby dotknięty czarodziejskiem zaklęciem. Oczy jej podniosły się od ziemi, w którą dotąd były utkwione i złagodniały; na ustach zarysował się uśmiech zadowolenia. Im bliżej była błękitnego domku, tem prędzej szła, a doszedłszy do skromnych sztachet, była tak zadyszana szybkim chodem, że musiała stanąć na chwilę. Położyła rękę na klamce od furtki zamykającej mały ogródek i wspiąwszy się na palcach, zajrzała przez sztachety z dziecięcą prawie figlarnością. W ogródku tym, mającym zaledwie kilkaset kroków rozległości wzdłuż i wszerz, było kilka drzew owocowych, pod oknami domku rozkładły się dwie lipy, a u ich stóp barwiło się kilka klombów kwiatowych. Spojrzenie Kamili z niewypowiedzianym wyrazem czułości zatrzymało się między temi klombami, ale nie na kwiatach... Na wąskiej ścieżce, starannie wygracowanej, profilem zwrócona do furtki, stała przeszło pięćdziesięcioletnia kobieta, w czarnej wełnianej sukni i białym, nieposzlakowanej czystości czepku, z pod którego wyglądały dwa pasma siwych włosów, gładko przyczesanych na skroniach. Zajęta była owiązywaniem i oczyszczaniem pięknego krzaku róży, tak bardzo, że nie postrzegła nic w koło siebie.
Twarz jej była blada i nosiła wyraźne znaki wielkich cierpień życia, ale na czole pooranem mnóstwem zmarszczek i na ustach zbladłych od mnóstwa boleści, z dawnych znać lat nie starty pozostał wyraz szlachetnej godności i dumy; ręce, któremi obrywała z krzaka zwiędłe liście, miały chudość starości, ale białość ich i delikatność świadczyły, iż ciężka praca obcą im była, i że niegdyś musiały one za piękne uchodzić w salonach. Cała postać starej kobiety wysoka i pełna powagi, nosiła na sobie piętno prawdziwej dystynkcji, jaka do śmierci i przez różne koleje losu towarzyszy kobietom, które zrodziły się i spędziły większą część życia na wysokim szczeblu towarzystwa.
Kamila przez parę minut trzymała wzrok utkwiony w bladą i pomarszczoną twarz kobiety, stojącej w ogródku, potem bardzo cicho otworzyła furtkę, na palcach przeszła kilkanaście kroków, i otworzywszy ramiona ujęła ją silnem objęciem i przycisnęła do piersi. Kobieta lekko krzyknęła, ale odwróciwszy się, i ujrzawszy za sobą śmiejącą się twarz Kamili, objęła obu rękami jej głowę i na czole złożyła długi pocałunek.
— Przestraszyłam cię, droga mateczko? — rzekła śmiejąc się jeszcze Kamila, i poniosła do ust obie ręce matki.
— O, moja ty figlarko droga! — odpowiedziała pani G., gładząc ręką zarumienioną twarz córki; — jakżem ja dawno cię nie widziała! chodź, usiądźmy na ławeczce...
Kamila zdjęła kapelusz i okrycie, położyła jedno i drugie na niskiem otwartem oknie i usiadła wraz z matką na drewnianej ławce, stojącej między lipami obok drzwi domu.
— Przez całe dwa tygodnie nie mogłam cię odwiedzić, kochana mateczko moja, — mówiła, trzymając rękę matki w obu dłoniach; — tak wiele mieliśmy na pensji zajęcia, bo egzamina się zbliżają, i musimy starań dokładać, aby jak należy przygotować do nich uczennice. Ale dziś sobota i pani D. sama mi powiedziała, że mogę opuścić pensję na cały dzień jutrzejszy i wrócić aż w poniedziałek o ósmej zrana. Jak byłam uradowana, opowiedzieć ci nie potrafię; wyobraź sobie, mateczko, że jutro pójdziemy rano do kościoła, razem zjemy objadek, a nad wieczorem poprowadzę cię na przechadzkę. Wieczorami zaś dziś i jutro będę ci głośno czytała, ty to tak lubisz, a przyniosłam z sobą umyślnie śliczną książkę. Co za szczęście, co za szczęście!..
Mówiąc to, zsunęła się na ziemię, przyklękła przed matką i śmiejącą się twarz ukryła na jej piersi.
W tej chwili nie była to zimna, poważna i surowa panna, jaką się okazywała wśród ludzi, ale kochające, łagodne, potulne dziewczę.
— Dobrze, dobrze, moje ty dziecię najlepsze! — odpowiedziała pani G., pieszcząc miękie włosy córki; ale czemże ja tu przyjmę ciebie, mój ty gościu najdroższy? Gdy jesteś u mnie, chciałabym ci nieba przychylić!
— Jestem już w niebie, gdy jestem z tobą, — szepnęła Kamila, podnosząc ku matce twarz, na której w istocie zajaśniał teraz wyraz niebiański.
— Ot właśnie przed przyjściem twojem myślałam o piciu herbaty, — rzekła pani G. — będziemy piły razem.
— A ja będę dziś gospodarowała! — zawołała Kamila i powstawszy, wbiegła szybko do domu.
Pani G. została na ławce, a z głębi domku przez otwarte okno doszedł do niej głos Kamili, wołający:
— Kaziu! Kaziu! jak się masz? czy nastawiłaś samowar? bo chcemy już pić herbatę.
— Jak się ma kochana panienka — ozwał się w odpowiedzi drugi głos, też młody i czysty, — jakże dawno panienka nie była u nas!
W kilka minut potem dwie kobiety siedziały obok siebie i rozmawiały wesoło. Kamila nalewała herbatę i opowiadała matce o różnych zajściach i sprawach pensji pani D.
— Dziś mieliśmy wizytę, mówiła między innemi, — do Matyldy W., jednej z najlepszych uczennic pensji, przyjechał wuj, jakiś pan Kalikst Graba. Pani D. kazała mi towarzyszyć Madzi do bawialnego salonu, jak to u nas w zwyczaju, i czy wiesz, kochana mateczko, że pierwszy raz w życiu tak dziwnego widziałam człowieka.
— Cóż w nim tak dziwnego ujrzałaś? — spytała pani G.
— Najprzód to mateczko, — mówiła Kamila, — że nie umiałabym powiedzieć, czy jest młody, czy stary, choć widziałam go dobre pół godziny. Włosów siwych nie ma, owszem bardzo czarne; ale twarz blada niezmiernie, i jakby stara. Potem w oczach ma coś takiego, coś takiego, że nie umiałabym opowiedzieć co, a jednak pewna jestem, że to bardzo dobry człowiek.
— Zkądże wiesz o tem?
— Opowiadał Madzi takie rzeczy, z których wnieść mogłam, że bardzo kocha swoją matkę i jest dobrym synem.
— To bardzo piękna strona charakteru, moje dobre dziecko, ale zarazem bardzo naturalna; zresztą słowa ludzkie tak często nie zgadzają się z ich czynami, że całkiem zawierzać im i wnosić z nich o człowieku nie należy.
— O, moja mateczko! czyż podobna z wieczną niewiarą patrzeć na ludzi? To byłoby bardzo smutno!...
— Niewiara ta, dziecko moje, przychodzi wraz z ciężkiem doświadczeniem życia, — smutno odpowiedziała pani G., — młode serce twoje mieć jej nie może, i dałby Bóg, aby ona jak najpóźniej w niem zawitała...
Kamila umilkła i zamyśliła się. Cisza w ogródku panowała zupełna; z daleka tylko dochodził tam turkot powozów na oddalonych ulicach miasta i jednostajny, cichy szum rzeki. Różowe promienie zachodzącego słońca barwiły szyby i szczyty lip, a między gałęziami rozłożystej gruszy blado błyszczał wschodzący młody księżyc.
— Jak tu u ciebie dobrze i miło, mateczko, to raj dla mnie! — szepnęła w zamyśleniu Kamila.
Pani G. spojrzała na córkę przeciągle, macierzyńsko, i odrzekła cicho:
— O innem ja szczęściu, o innym raju marzyłam dla ciebie, gdyś była dziecięciem, niestety!... — I westchnęła głęboko.
— O moja matko droga! — rzekła dziewczyna, — nie żałuj niczego dla mnie, jam szczęśliwa zupełnie. Jestem młoda i silna, wychowałaś mię tak, że na byt swój zapracować sobie zawsze potrafię, kochasz mię i blisko mnie jesteś, czegoż mi więcej potrzeba? Jeśli kiedy i żałuję świetnej naszej przeszłości, straconego majątku, to tylko dla ciebie. Bo też tobie moja matko, przyzwyczajonej całe życie do obszernych i pięknych salonów, ciasno i smutno musi być w tym domku małym, choć to z anielską cierpliwością ukrywasz; tobie, którą otaczały niegdyś tłumy ludzi, ciężyć musi ta głucha, przez ubóstwo nasze nakazana samotność. Często o tem myślę ze smutkiem serdecznym, i oddałabym szczęście całego mego życia, aby ci twój dawny świetny byt powrócić!
— Dziecko, — odrzekła pani G., — życie moje już się kończy, a twoje zaczyna dopiero; ja zbliżam się ku mogile, a ty wstępujesz dopiero na długą drogę, która do niej prowadzi. Jeżeli więc mnie cięży ubóstwo, to już na krótko i zważać na to nie warto; ale ty, taka młoda, dobra i piękna, gdybyś jeszcze posiadała dawne bogactwa nasze, jakąż świetną miałabyś przyszłość przed sobą! A wierz mi i przygotuj się do tego, że dola ubogiej dziewczyny, idącej przez świat bez innego wsparcia, jak własna praca i odwaga, ciężką jest zawsze. Ileż trudów, prac, zawodów cię czeka, a w końcu nędza może!... O, to straszne wspomnienie o nędzy dla ciebie, dla ciebie dziecko moje, któraś się urodziła między ścianami bogactw pełnemi, ściga mię, jak widmo nieodegnane! Jeżeli los twój nie ustali się dopóki żyję, myślę, że umierając, będę widziała tę ciemną, brzydką nędzę, porywającą cię w odmęt niedoli, i ciężkie będzie skonanie moje!...
— Nie miej tak smutnych myśli, matko! — odrzekła Kamila, biorąc jej ręce w swoje, — zaufaj Bogu i sile mojej, zaprawionej od dzieciństwa do śmiałego patrzania w twarz złemu losowi. Wszakżem miała lat dziesięć tylko, jak się spełniły nieszczęścia nasze, jak źli ludzie odebrali nam ojca mego i mienie. Od tej pory ty matko codziennie przykładem swym uczyłaś mię nie lękać się ubóstwa, zaprawiałaś mię do pracy i łamanie się z sobą samą. Nie lękaj się więc; co będzie to będzie, co się stanie ze mną, to się stanie, a ufajmy, że nic się nie stanie tak złego, abyś matko potrzebowała kiedyś boleć nademną.
— Rozumne i odważne jesteś dziecko Kamilo, ale zawsze dziecko jeszcze, i pojąć nie możesz, co cię czeka i jakie walki staczać ci w życiu przyjdzie. A ja, co znam życie i ludzi, dopóty drżeć o ciebie nie przestanę, dopóki nie ujrzę, iż masz silniejszą opiekę i pewniejsze wsparcie, jak twoje własne, kobiece siły. Wyraźnie mówiąc, dziecko moje, wtedy tylko będę spokojna i szczęśliwa, gdy wyjdziesz za mąż i ustalisz położenie swoje na przyszłość całą.
— Nigdy jeszcze nie myślałam o tem, — odrzekła Kamila, — ale zapominam pokazać tobie moja matko, com dla ciebie przyniosła, — dodała, — jakby chcąc zmienić rozmowę, i rozwinęła przed matką zwój papieru, który przyniosła z sobą i przyszedłszy, położyła na ławce.
— Portret twego ojca! — zawołała pani G., — zkąd to masz, Kamilo?
— Skopiowałam go najwierniej, jak mogłam z małego dagerotypu, jaki noszę na piersi w medaljonie. Jakże znajdujesz, mateczko, czy dobrze mi się udał?
— Wybornie! — rzekła pani G., — wybornie powiększyłaś go. Pięknie rysujesz, dziecko moje.
— Portret ten wiele mnie pracy kosztował, ale pracy miłej; poświęciłam jej wszystkie godziny rekreacyjne od miesiąca, i dziś dopiero skończyłam. Gdym rysowała, zdawało mi się, że rozmawiam z ojcem moim; każdy rys jego twarzy przemawiał do mnie. Upewniam cię mateczko, że były to najmilsze godziny, jakie przepędziłam na pensji.
— Mój Boże! — mówiła pani G., łzawem okiem wpatrując się w portret, — mój Boże! ile wspomnień twarz ta budzi we mnie, jakże bardzo kochałam tego człowieka, jakże okrutnie mi go odebrano! Piękny to był człowiek, ojciec twój, Kamilo, o dumnych oczach i szlachetnem czole, tyś do niego podobna. Duszę miał także dumną i rycerską; myślał głęboko, kochał namiętnie, a dla tego, co kochał poświęcał się bez granic. Pamiętasz pewnie piękny pałac, w którym się urodziłaś, tam mieszkałam z nim razem, wśród mnóstwa sług, krewnych i przyjaciół. Ty urodziłaś się w pokoju obitym drogiemi kobiercami, a gdyś spała w kołysce, otaczający tłumili starannie odgłos swych kroków, aby snu twego nie przerwać. Ileż razy siedząc nad tobą uspioną, marzyliśmy oboje o przyszłości twojej! Lata biegły bez chmury, ozłocone miłością naszą wspólną, i twojem dziecięcem szczebiotaniem, wśród ogólnego szacunku, którym otaczano twego ojca, jako jednego z najzacniejszych, a zarazem najważniejszych ludzi w kraju, wśród dostatków i nadziei. Miałaś lat dziesięć, gdy nieszczęścia zaczęły spadać na nas, z których największem była śmierć twego ojca. Gdybym ciebie nie miała, umarłabym także, dla ciebie powinnam była i chciałam zostać na ziemi. Z miłości mojej zostało mi tylko wspomnienie; z bogactwa ta odrobina, jaką posiadam. Córko moja! pamięć ojca twego niech błogosławioną będzie w sercu twojem jako ołtarz święty, przed którym módl się pobożnie w każdej boleści i radości twego życia...
Gdy to pani G. mówiła, Kamila milczała, ukrywszy głowę w fałdach sukni matki, gdy podniosła ją po chwili, twarz miała zalaną łzami. Nie rzekła nic, tylko obu rękami objęła matkę i przycisnęła się silnie do jej piersi.
Po chwili zamknęły się otwarte dotąd okna domu i cisza zupełna zaległa w koło.
Jeśliby szlachetne jakie serce słyszało tę rozmowę dwóch kobiet w ogródku, wezwałoby zapewne dla nich wszystkie błogosławieństwa nieba, za tę ich gorącą miłość wzajemną, za ich bole przebyte. Niebo słyszało rozmowę tę i widziało ich serca; miałoż ono na młodą i niewinną głowę Kamili błogosławieństwo zesłać czy potępienie?...
Są ludzie, których życie dramatem jest bolesnym od kolebki do grobu. Kamila miałaż być jedną z tych ulubienic boleści?...