<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Graba |
Podtytuł | powieść w trzech częściach. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“ |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Konrad Piler |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Obok błękitnego domku, w którym mieszkała matka Kamili, był zupełnie podobny doń strukturą domek zielony. Tak jak tamten, miał on cztery okienka wychodzące na ulicę, facjatkę o jednem oknie, ogródek długości i szerokości sto kroków, wejście do wnętrza domu z ogródka i sztachetki otaczające wszystko razem. Ta tylko między dwoma domkami była różnica, że jeden był na błękitno, drugi na zielono pomalowany, i że ponieważ oba zbudowane były na spadzistości góry, zielony stał nieco wyżej, tak, że z okien jego można było widzieć wszystko, co się w niżej położonym do błękitnego należącym ogródku działo.
Właścicielem zielonego domku był żyd, zwany ogólnie Starym Wigderem. Przydomek „stary“ dołączył się do imienia Wigdera tak dawno, że najdawniejsi mieszkańcy ulicy Nadrzecznej nie pamiętali, kiedy Wigder mógł się nazywać młodym. Był to żyd średniego wzrostu i bardzo chudy z żółtą i pomarszczoną twarzą i długą, białą jak mleko, a dziwnem zjawiskiem u żyda porządnie utrzymaną brodą. Ubierał się w szarym chałacie zawsze w jednym i we dnie powszednie i szabasy, a ubierał się w niego tak dawno, jak dawno nosił przydomek „starego.“ Niemniej jednak chałat był czysty, ale tylko dziurawy na jednem ramieniu, a z pod niego ukazywały się nogi żyda w czarnych wełnianych pończochach i pantoflach z grubej, koźlej skóry. Na głowie nosił w domu jarmułkę, a na ulicy zimą i latem wielką czapkę oszytą wilczem futrem; z pod jarmułki, czy z pod czapki wymykały się białe włosy i rzadkiemi kosmykami spadały na żółtą i pomarszczoną szyję. Pejsów nie nosił, a miał duże białe wąsy i siwe grube brwi, które ocieniały zapadłe i siwe oczy.
Wigder był wdowcem i mieszkał sam jeden ze starą służącą Chaitą, która ubierała się według dawnych mód Izraelitek, w suknię bez rękawów i w wielką chustkę grubą na głowie; suknia i chustka nie posiadały już żadnej barwy, bo służyły Chaicie od tak dawna, jak przydomek „stary“ służył Wigderowi. Chaita gotowała barszcz i krupnik w dni powszednie, rybę i łokszynę w szabasy; prała szmaty mające wyobrażać bieliznę i robiła czarne wełniane pończochy. Izb nie uprzątała nigdy, uważała to znać za pracę niepotrzebną i niepożyteczną.
Mieszkańcy ulicy Nadrzecznej mawiali o Wigderze: mądry żyd, o Chaicie: idjotka.
Wigder mieszkał w zielonym domku, ale zajmował jedną tylko połowę, a drugą wypuszczał w najem. Obie połowy składały się z dwóch pokojów, jednego większego o dwóch oknach na ulicę i jednego mniejszego o jednem oknie na ogródek. Sieni były wspólne, miały dwa okna i drzwi do ogrodu. Czy to z powodu tej wspólności sieni, czy z innej jakiej przyczyny, lokal przeznaczony do wynajęcia w domu Wigdera bardzo często był próżnym. Żyd nie troszcząc się bardzo o to, nigdy nawet nie naklejał na szybie kartki z napisem: „pokoje do najęcia,“ a jeśli pojawił się jaki amator, oglądał go długo ze wszech stron, nim zgodził się na rozpoczęcie umowy; a obejrzawszy bardzo często naznaczał tak nieprawdopodobną cenę za dwa pokoje, że kandydat na lokatora odchodził z niczem. Znać Wigder miał inne środki utrzymania się, jak dochód z zielonego domku; powszechna chodziła fama, że jest on bardzo bogaty; byli tacy, którzy dowodzili, że stary żyd zakopuje pieniądze pod podłogą swego domu. Bądź co bądź, Wigder gości swoich czy interesantów przyjmował zawsze w pierwszej od wejścia izdebce, a do drugiej, która była sypialnią jego, nikogo nie wpuszczał, ani nawet idjotki Chaity. Okna tej sypialni wychodzące na ulicę, nigdy się nie otwierały i zasłonięte były wewnątrz grubemi jakiemiś i ciemnemi płachtami.
Raz pewien doktor przechodzący ulicą Nadrzeczną, zapytał Wigdera, dla czego nigdy swych okien nie otwiera i nie przewietrza izb.
— Lękam się ciągów, panie doktorze, — odpowiedział stary żyd.
— To odsuń przynajmniej sztory, i w braku powietrza wpuść trochę światła, — mówił medyk.
— Stare moje oczy nie mogą znieść słońca, i bolą od blasku, — rzekł Wigder.
Doktor wzruszył ramionami i rzekł do siebie:
— Bez powietrza i światła! ależ ten człowiek prędko umrze!
Upłynęło dziesięć lat od tego orzeczenia doktora, a Wigder żył jeszcze i wcale mu się na śmierć nie zanosiło. Jeżeli kiedy zachorował, nie wzywał nigdy lekarza, ani nawet cyrulika, ale zamykał się w swojej ciemnej sypialni i rozkazywał Chaicie, aby usiadła w sieniach na progu i ani sama wejść nie ważyła się do mieszkania, ani też nie wpuszczała nikogo. Upłynęło kilka godzin, Chaita siedząc na progu robiła czarną pończochę latem, a zimą trzęsła się od zimna i kościste ręce rozgrzewała nad garnkiem z rozżarzonemi węglami. Po kilku godzinach ukazywał się za nią Wigder, dotykał jej ramienia i wskazywał gestem, że może już wejść do mieszkania. Wszedł był do sypialni chory i stękający, wyszedł z niej po krótkim przeciągu czasu zdrów jak ryba. Miał znać tajemnicze lekarstwo, o którem sam tylko wiedział.
Pewnego pięknego dnia majowego, uwaga mieszkańców Nadrzecznej ulicy zwrócona została przez dwóch mężczyzn, idących zwolna wąskim chodnikiem. Było to południe, upał był nieznośny, przechodnie więc sami jedni znajdowali się na opustoszałej ulicy, nie wiedząc zapewne i zapewne nie dbając o to, że są celem mnóstwa spojrzeń tkwiących w każdem niemal oknie, które mijać im przychodziło. Oba mieli na sobie wytworne letnie ubranie, kapelusze cylindry i grube łańcuchy od zegarków. W ręku każdy z nich trzymał giętką laseczkę z ozdobną gałką. Jeden z mężczyzn był wysoki i brunet, drugi niski i ryży.
— Par dieu! jakże to daleko, Tozio! — ozwał się brunet w chwili, gdy przed oczami jego błysnęła iskrzata od słońca wstęga rzeki płynącej w dole, — gdybym był wiedział, że to tak daleko, nie byłbym poszedł w taki upał.
— Sam byś na tem stracił, kochany Kalciu, — odrzekł ryży młodzieniec, — bo innego dnia nie byłbym może w humorze pokazania ci, gdzie mieszka matka twojej upragnionej, a zatem działałbyś wbrew swemu interesowi.
— Poradziłbym sobie i bez twojej pomocy, — odpowiedział lekceważąco Kalikst, — ale trzeba nam było przynajmniej pojechać powozem.
— Ach mój Boże! pourquoi tant de façons! otóż i jesteśmy u kresu naszej drogi. Oto ten błękitny domek, widzisz?
— Widzę; ona tam mieszka?
— Czy rozumiesz starą pod wyrazem ona?
— A naturalnie.
— Wcale nie naturalnie, bo pod poetycznym wyrazem ona, rozumie się zawsze kobietę piękną i młodą.
— A o starej, jakże się mówi?
— Stara i koniec.
— No, więc stara czy tutaj mieszka? w tym błękitnym domku?
— Tak, i to już od lat wielu podobno.
— A, cóż to za chałupy! — rzekł Kalikst zwalniając kroku i oglądając się w koło. — A przytem jakto tu wszystko pełne smaku, dom błękitny obok zielonego! gust chiński! Mon cher, któż mieszka w tym zielonym domu o dwóch oknach hermetycznie zamkniętych i zasłonionych?
Na twarzy Tozia pojawił się wyraz chwilowego zmięszania; dostrzegł je Kalikst i powtórzył pytanie:
— Mon cher, któż mieszka w tym zielonym domku? czy nie wiesz?
— Żyd jakiś, — niedbale odparł Tozio, odwracając się jednak, aby uniknąć przenikliwego wzroku swojego towarzysza.
— Żyd jakiś, — powtórzył Kalikst zwolna, — to nie zajmujące, czy tylko żyd, nikt więcej?
— Tylko, bo połowa domu pusta i do najęcia.
— Pusta i do najęcia, — powtórzył machinalnie Graba ziewając lekko, — ale zkądże ty wiesz o tem; nie sądziłem, że jesteś tak au courant spraw zaułkowych.
Tozio zarumienił się jak burak; niecierpliwie świsnął w powietrzu laseczką i odparł żywo:
— Cóż chcesz? szukałem kiedyś mieszkania dla jednego ze znajomych i zachodziłem do tego domku, bo dowiedziałem się, że tam jest mieszkanie do najęcia.
— Do najęcia, — powtórzył znowu Kalikst machinalnie i jak człowiek, który o czem innem myśli, ale nagle, jakby mu dźwięk tego wyrazu myśl nasunął, podniósł rękę do czoła i zawołał:
— Do najęcia! co za myśl!
— Co mówisz? — zapytał Tozio.
— Nic, nic, — odpowiedział Kalikst całkiem już obojętnie, — jakaś myśl przelotna...
W tej chwili byli już na środku spadzistości góry, a że minęli błękitny dom, który jak widać, był celem ich przechadzki, zwrócili się, aby iść napowrót. Przechodząc około zielonego domu, Kalikst oglądał go z niezwykłą uwagą, czego jednak nie dostrzegł Tozio, bo mijając hermetycznie zamknięte okna Wigdera, spuścił oczy i wyraźnie ciężkie uczucie odmalowało się na jego twarzy.
Tegoż dnia o zachodzie słońca nowe zjawisko ukazało się oczom cichych i przyzwyczajonych do jednostajności mieszkańców Nadrzecznej ulicy. Samym jej środkiem, z głową podniesioną i postawą butną szedł lokaj odziany angielską liberją, w zielonym spencerze, botfortach, w zielonej opasanej złotym galonem czapce. Spencer był również zdobny w złote galony i guzy. Stary jakiś miłośnik heraldyki mieszkający na ulicy Nadrzecznej, wysadził z otwartego okna całą głowę, aby się dobrze przejrzeć świetnemu lokajowi i dojrzał na guzach herb Ślepowrona z podkową.
W każdym domu wszystkie okna były pootwierane, a w każdem oknie była jakaś głowa, a czasami dwie lub trzy.
I wszystkie te głowy i wszystkie w tych głowach osadzone oczy obracały się za mijającym domostwa lokajem w botfortach i na wszystkich ustach zawisło niewypowiedziane, bo razem z oddechem wstrzymane pytanie: „dokąd on idzie?“
Mieszkańcy Nadrzecznej ulicy, byli bez wyjątku ludźmi bardzo miernej zamożności, lokaj więc w bogatej liberji był dla nich zjawiskiem, tak jak panowie wytwornie ubrani i w cylindrach na głowie.
Tymczasem lokaj nie oglądając się ani na lewo ani na prawo, ale z nosem podniesionym prostopadle do góry i z tą impertynencką butą lokajską, cechującą służbę w bogatych domach, zbliżył się do bramki zamykającej ogródek zielonego domku, otworzył ją, wszedł do ogródka i zniknął przed oczami patrzących, którzy ze zdumieniem pytali siebie, po co ten lokaj w bogatej liberji poszedł do starego Wigdera?
Na progu sieni siedziała Chaita; robiła czarną pończochę, kiedy niekiedy pomrukując z cicha jakieś niezrozumiałe żydowskie słowa. Naprzeciw niej na trawie siedział wielki kot pstrokaty i z niezachwianą uwagą przyglądał się zmrużonemi oczami ruszającym się drutom żydówki. Cisza zupełna panowała w mieszkaniu Wigdera.
Nagle Chaita podniosła głowę, upuściła na kolana pończochę i tak otworzyła usta, że można było w nich porachować kilka pozostałych, żółtych zębów. Przed nią stał lokaj w zielonej liberji.
— Czy tu jest mieszkanie żyda Wigdera? — zapytał patrząc z góry na żydówkę.
Chaita nie powstała i nie wydała żadnego dźwięku do odpowiedzi podobnego, tylko szerzej jeszcze otworzyła usta.
— No, odpowiadaj żydowico, — rzekł z niecierpliwością lokaj, — czy tu mieszka żyd Wigder?
Chaita zrobiła nadzwyczajne wysilenie; z gardła jej zgięty w znak zapytania wydarł się dźwięk:
— Ha?
— Cóż u djabła? czy nie rozumiesz po polsku? pytam się, czy tu mieszka starozakonny Wigder? — zapytał ze złością lokaj.
Przestraszona porywczym tonem jego mowy, Chaita wpatrywała się w niego jeszcze silniej i podnosząc ramiona prawie do wysokości uszów, odpowiedziała znowu pytaniem:
— Ha?
— A to skaranie Boże! — krzyknął lokaj, — niczego się od tej baby nie dowiem. Trzeba iść dalej.
I miał przestąpić próg, ale zaledwie podniósł nogę, gdy kutasem od botforta zaczepił o czarną wełnianą nitkę, z której Chaita robiła pończochę, i ściągnął na ziemię całą jej robotę z kłębkiem i z drutami. Żydówka zerwała się na równe nogi, pochwyciła kutas i ciągnąc go do siebie z całej mocy, zawołała ze złością:
— No, czego asan chcesz? czego asan przychodzisz tu rozbojów robić?
W tej chwili, wywołany zapewne krzykiem Chaity, ukazał się w sieni stary Wigder, i gdy spostrzegł lokaja, szybki uśmiech przemknął mu po zmarszczonych ustach.
Zagadał coś po żydowsku do Chaity, która rozplątawszy swą wełnę, odeszła mrucząc, a sam rzekł do lokaja bardzo dobrą polszczyzną z lekkim tylko żydowskim akcentem:
— Przepraszam aspana za moją służącą, jest ona bardzo nierozsądna i może aspanu jakie głupstwo powiedziała. Waspana przysłał tu pan Graba?...
— A waspan zkąd wiesz o tem, że to pan Graba mnie przysyła? — zapytał zdziwiony lokaj.
— Zkąd wiem, to wiem; to aspana ani ziębi, ani grzeje. A czego pan Graba chce odemnie?
— Jaśnie wielmożny pan Kalikst Graba, — rzekł lokaj z pompą, z jaką zwykle służący przechwalają się godnościami swych panów, — życzy sobie nająć u aspana mieszkanie.
Żyd pogładził brodę i pokiwał głową.
— A na co panu Grabie najmować u mnie mieszkanie, kiedy on na Złotej ulicy już siedm pokojów najął?
— I o tem aspan już wiesz? — zawołał lokaj, którego zdziwienie wzrastało, ale miarkując się wnet, dodał: — Nic to zresztą ważnego, że aspan wiesz o tem, bo kiedy gdziekolwiek przyjeżdża taki pan jak pan Graba, wszyscy o nim wiedzą.
Wigder uśmiechnął się właściwym sobie uśmiechem i szepnął do siebie:
— Jubiler wie, gdzie sprzedają tombak za złoto.
A głośno dodał:
— No, i na cóż panu Grabie najmować mieszkanie u mnie?
— Jaśnie wielmożny pan cierpi często na ból głowy i doktorowie zalecili mu nająć na czas upałów mieszkanie blisko wody i ocienione drzewami, a ot u waspana właśnie rzeka i blisko ogródek jest.
— No, kiedy tak, to służę, służę. A ile mi pan Graba zapłaci za dwa pokoje?
— A ileż waspan chcesz?
— Zdrowie takiego pana, jak pan Graba, bardzo jest drogie i tanio się nie kupuje, — rzekł żyd z ironją, której nie zrozumiał lokaj, — proszę o trzydzieści rubli srebrnych na miesiąc.
Według ogólnych cen lokatorów w M., była to cena bajecznie wysoka.
— Jaśnie wielmożny pan powiedział mi, że mogę panu ofiarować dwadzieścia pięć rubli na miesiąc.
Wigderowi błysnęły siwe oczy radością, ale nie ustępował.
— Nie mogę wynająć taniej jak za trzydzieści rubli.
— Powiem o tem jaśnie wielmożnemu panu, i jeżeli przystanie, dziś jeszcze będziemy urządzać pokoje.
— Czy pan Graba weźmie pokoje z meblami, czy bez mebli? — zapytał żyd.
— Jakże to asan możesz u licha przypuścić do głowy, żeby jaśnie wielmożny pan używał waszych żydowskich mebli! — z pogardą odpowiedział lokaj.
— A co to można wiedzieć, — rzekł żyd i uśmiechnął się znowu szydersko. — Ale jak najmie bez mebli, to dla mnie jeszcze lepiej.
— No to do widzenia z aspanem, — żegnał lokaj, — za godzinę przyjdziem urządzać pokoje.
— Już tak zaraz?
— Jasny pan chce dziś tu nocować. Adiu bube.
— Adiu.
I lokaj odszedł, a Wigder długo stał we drzwiach, gładził brodę i głęboko nad czemś się namyślał, potem rzekł do siebie: — drajzig rubel! — cmoknął z ukontentowaniem i wszedł do izby.
Dzień ów do samego końca miał znać przynosić coraz nowe zdumienia mieszkańcom cichej Nadrzecznej ulicy.
Jeszcze bowiem z ust ich nie znikło całkiem drżące głęboką tajemniczością pytanie: co lokaj w liberji robił u starego Wigdera? gdy oto oczom ich ukazało się aż trzech lokajów, z których jednym był właśnie ten, którego osobę owijano mnóstwem domysłów. Dwaj inni nie mieli na sobie liberji, ale byli całkiem czarno i tak wytwornie ubrani, jak się nigdy nie ubierał żaden z najzamożniejszych mieszkańców ulicy Nadrzecznej. Nieśli oni mnóstwo przedmiotów: kwieciste dywany, zwierciadło tualetowe, jakieś szkatułki i albumy. Tuż za nimi tragarze dźwigali małe sofki, fotele, stoliki o misternie toczonych nogach i parę wazonów z roślinami obsypanemi kwieciem.
Nie upłynęły dwie godziny, a dwa pokoje najęte przez pana Grabę w domu Wigdera, były wyczyszczone, dywanami wysłane, wygodnemi meblami zastawione i przystrojone mnóstwem cacek, szkatułek, flakoników, albumów, które zwykły nieodstępnie towarzyszyć nowożytnym adeptom sekty Epikura.
W czasie tych przygotowań spełnianych z pospiechem przez trzech lokajów, którym pomagali tragarze, Chaita ogłuszona stała w sieni i patrzyła na wszystko z otwartą gębą i szklannemi oczami: palce jej zesztywniały i bezczynnie trzymały druty czarnej pończochy. Noszący meble popchnęli ją parę razy wypadkiem.
— Żydówko, ustąp z drogi! — zawołał jeden z tragarzy niosących sofę.
Chaita ani się ruszyła.
— Ustąp! — zawołał znowu, — bo cię zdepcemy.
Chaita zdawała się nie słyszeć.
Jeden z lokajów wziął ją za ramię i wsunął pod ścianę.
Nie broniła się wcale, tylko wlepiła w niego wzrok i z gardła jej wyszedł znowu zgięty w znak zapytania dźwięk:
— Ha?
I już została aż do końca pod ścianą, wodząc wkoło szklannemi oczami; Wigder w czasie całych przygotowań nie wyszedł ani razu ze swej izby, tylko gdy już wszystko ucichło, tragarze odeszli, lokaj liberjowany został sam jeden, ukazał się w sieni, stanął na progu otwartych drzwi mieszkania pana Graby, spojrzał na meble, dywany, cacka i z nieopisanym wyrazem ironji rzekł do siebie:
— Schön!...
Potem zwrócił się do lokaja patrzącego nań z tryumfem.
— Czy pan Graba sam zapłaci, czy u wasana są pieniądze?
Lokaj sięgnął do kieszeni spencera.
— Jasny pan przezemnie przysyła trzydzieści rubli z góry za miesiąc. Rewers waspan jasnemu panu oddasz.
Wigder ujął asygnatę w dwa palce, przejrzał ją przez światło bardzo uważnie, potem złożył z rodzajem nabożnego uszanowania i kiwnąwszy głową lokajowi, odszedł.
Chaita stała jeszcze pod ścianą ściskając w ręku pończochę, Wigder podszedł do niej i przemówił słów kilka dziwnie łagodnie. Żydówka, jakby obudziła się ze snu, spojrzała na niego i w oczach ukazała się iskra pojęcia. Wigder znowu powiedział kilka wyrazów i gestem wskazał drzwi izby. Chaita nachyliła się, wzięła jego rękę i pocałowała ją, potem milcząc oboje weszli do swego mieszkania.
W godzinę później spiących już mieszkańców Nadrzecznej ulicy obudził turkot powozów. Przed dom Wigdera zajechał koczyk założony dwoma siwemi anglezami i wysiadł zeń pan Kalikst Graba.
Zaraz potem powóz odjechał, a nowy lokator starego żyda wszedł do elegancko urządzonych swoich pokojów w towarzystwie poufnego swego lokaja w zielonej liberji.
Dobrze było już po północy; skromne domki cichej ulicy pogrążone były w cichym spokoju. Tylko w oknie Wigdera wychodzącem na ogródek, błyszczało jeszcze słabe światełko i pan Graba siedział na drewnianej ławeczce pod rozłożystą lipą; używał znać świeżego powietrza i wpół drzemał.
Noc była ciemna, pan Graba nagle przebudzony został z miłej drzemki odgłosem otwierającej się furtki i stłumionego stąpania.
Otworzył ciekawie oczy i sam niewidziany patrzył.
Postać mężczyzny, owiniętego w płaszcz z peleryną, zarysowała się na tle cieniów, przemknęła przez ogródek i znikła w sieni.
— Ktoby to był? — szepnął do siebie pan Graba.
Zamyślił się chwilę, potem wyciągnął na ławce nogi z miną człowieka, który postanawia czekać i znowu szepnął:
— Zobaczymy.
Minęło pół godziny. Światełko w izbie Wigdera drżało tłumione płachtą zasłaniającą okno. Nikt się nie ukazywał, pan Graba zadrzemał znowu.
I znowu obudził go szelest tłumionych kroków. Podniósł głowę i wzrok natężył. Postać męska przechodził ogródek, dążąc do furtki; postać była niska i szczupła, chód miała niepewny. Gdy doszła do słabo oświetlonego okienka, pan Graba zobaczył wysuwające się z pod czapki ryże włosy.
— Tozio! — zawołał Kalikst stłumionym głosem. — O gołąbek! co on tu robi?
Po chwili zadrzemał znowu. Gdy otworzył oczy, światełko u Wigdera było już zgaszone.
— Albo tu jest jaka ładna buzia, albo ten żyd jest lichwiarzem, — rzekł do siebie Graba, ziewnął szeroko, wyciągnął się potężnie i poszedł spać.