<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Państwo Stanisławowie Klońscy byli bogaci: niestracona połowa funduszu małżonka była jeszcze dość znaczną, a sama pani otrzymała od ojca duży posag w gotówce, że zaś była jedynaczką, miała jeszcze w perspektywie to coś, co się w języku małżeńskich finansowych wyrachowań nazywa: po najdłuższem życiu.
Ojciec pana Klońskiego miał majątek w gubernji M. i ojciec pani Klońskiej miał majątek w gubernji M. Młodzi państwo Klońscy oboje nudzili się na wsi, najęli więc w M. piękne i obszerne mieszkanie na Złotej ulicy i żyli sobie, jak to mówią, po królewsku, to jest, tracąc wielkie sumy pieniędzy, i nic nie robiąc. Ludzie mawiali o nich: szczęśliwe małżeństwo! w istocie wyglądali na takie, bo oboje byli młodzi, urodziwi, bogaci, a nie rzadko widywano jak się czule całowali i jeździli razem na zamiejskie przejażdżki pięknym koczem, dzielnemi końmi i ze służbą w błyszczącej liberji. Czegoż więcej potrzeba, aby małżeństwo miało prawo nazwać się szczęśliwem? Młodość, wdzięki, pocałunki, piękne mieszkanie, ładne powozy, liczna służba w liberji, są to niezawodnie wszystkie możebne warunki szczęścia, a jeśli w jakim kątku pięknego mieszkania lub pięknej karety, siedzi jakie licho, co się zwie nieszczęściem, nikt o to nie pyta, i ci, na których ono czatuje, długo o niem nie wiedzą, aż nagle wyskoczy z ukrycia, pochwyci za gardło którekolwiek ze szczęśliwych małżonków i tak je zdusi w uścisku, że ze łzami bolu znikną mu z oczu i miłość i wdzięki i piękne meble i kareta i służba w liberji.
Jeżeli takie potworne licho kryło się w jakim zakątku mieszkania państwa Klońskich, niktby się go z pewnością domyśleć nie mógł; tak mieszkanie to było okwiecione, ozłocone, ozwierciadlone, takie tam miało tchnienie dostatków, młodości i wesela.
W tem to mieszkaniu, w ładnej stołowej, o czterech oknach sali, o jedenastej godzinie z rana siedziała przy stole zastawionym herbatą po angielsku, ośmnastoletnia pani Klońska. Wzrostu była małego, ale zgrabna i szykowna, z bardzo małą, wąską nóżką i drobną wytworną rączką. Włosy miała złociste a twarzyczkę okrągłą, białą i rumianą, ozdobioną jasno błękitnemi oczami, ale zeszpeconą nieco nadto zadartym noskiem. Za to usta jej były kształtne i pąsowe, a zęby drobne i bardzo białe. Po wpatrzeniu się zresztą nawet zadarty nosek dość ładnie harmoniował z zaokrąglonym pulchnie podbródkiem i dwoma dołkami rysującemi się na policzkach, gdy się śmiała lub mówiła.
Siedziała przy stole sama jedna w białym muślinowym penioarze, zdobnym w koronki i różowe kokardki; główkę miała całą pokrytą papilotami, które figlarnie sterczały w różne strony jak drobne rożki; a na kolanach trzymała malutkiego angielskiego wyżełka i zajmowała się zawiązaniem mu na szyi różowej wstążki.
— Lolo! siedzieć spokojnie! — zawołała na wyrywającego się pieska, uderzając o podłogę nóżką o różowym pantofelku. Lolo spuścił uszy i nachylił głowę, a w krótce na kudłatym karku jego ukazała się wielka różowa kokarda, misternie zawiązana.
— Dobry Lolo! grzeczny Lolo! spokojnie siedział! pozwolił sobie zawiązać kokardę! - mówiła młodziuchna kobieta, pieszczotliwie gładząc wyżełka i twarz swoją przytulając do jego głowy.
— Może Lolo jeść chce? może dać śmietaneczki? — monologowała dalej i nalawszy śmietanki na talerzyk, z upodobaniem patrzyła, jak Lolo zajadał siedząc na jej kolanach. Potem wydobyła batystową chusteczkę, otarła nią mordeczkę pieska i pocałowała w sam koniec pyszczka.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do jadalnej sali wszedł Stanisław Kloński w eleganckiem rannem ubraniu i z zaspanemi oczami.
Na widok jego pani Klońska mocniej przycisnęła do piersi Lolo i odwróciła się na pół gniewnie, pół figlarnie.
— Dzień dobry Cesiu, — rzekł Stanisław przecierając oczy i ziewając jeszcze.
— Nie powiem ci dzień dobry, bo się gniewam na ciebie, — odpowiedziała Cesia, patrząc na męża przez ramię z zadąsana minką.
— Za cóż gniewasz się? — zapytał siadając przy stole.
— Tak późno wróciłeś wczoraj i zawczoraj i onegdaj. A mnie tak nudno i tęskno bez ciebie; żeby nie Lolo, tobym już chyba umarła ze smutku.
— No to przepraszam cię, moja duszko, — rzekł Stanisław i pocałował czule rękę żony, — ale bo czemu nie pojedziesz gdzie, nie rozerwiesz się także?
— Ja nie chcę jeździć nigdzie! ja nie chcę rozrywać się! mnie z tobą najlepiej; jak ty jesteś w domu, to mnie nie nudno, ale ja nie wiem, dla czego ty tak rzadko w domu bywasz, przecież chwała Bogu, nie jesteś ani urzędnik, ani doktor, ani żaden rzemieślnik i mógłbyś ze mną być ciągle, żebyś chciał, ale ty nie chcesz i umyślnie idziesz sobie Bóg wie gdzie, żeby ze mną nie być, a to wszystko dla tego, że ty mnie nic a nic, ani odrobiny nie kochasz!...
Mówiąc to tupała nóżką, łzy miała w oczach i przyciskała Lola do piersi, niby jedyną pociechę w strapieniu swojem.
— Cóż znowu, moja Cesiu, — zaczął Stanisław, obejmując jej drobna kibić, — jak możesz mówić, że cię nie kocham.
— Nie kochasz, nie kochasz, nie kochasz, — powtarzała Cesia tupiąc nóżką i niosąc do ócz chusteczkę, — żebyś mnie kochał, tobyś mnie ciągle nie porzucał. Papa to mnie kochał, bo zawsze robił to, co ja chciałam!...
— Dosyć już dosyć, moja ty ładna kapryśniczko, ot, pocałuj mnie lepiej i pogódźmy się, tylko serdecznie! — rzekł Stanisław, pociągnął żonę ku sobie i pocałował ją w usta z niekłamanem uczuciem.
Cesia rzuciła mu ręce na szyję tak żwawo, że aż Lolo spadł z jej kolan, całowała go płacząc, śmiejąc się i powtarzając:
— Mój Stasiu, mój Stasieczku, mój drogi, nie porzucaj mnie tak często, mnie tak nudno bez ciebie!
— Dobrze, dobrze Cesiu! poprawię się, zobaczysz, tylko nalej mi teraz herbaty, bo jeść mi się chce. No, zgoda już między nami? nie prawdaż?
— Zgoda! zgoda! — wołała Cesia śmiejąc się jak dziecko i błyszcząc białemi ząbkami, — mój Stasiu, mój Stasieczku!
Nagle zajrzała pod stół.
— Lolo! Lolo! gdzie Lolo? zrzuciłam biedaka! biedny mój Lolo! biedny mój piesek! chodź na poduszeczkę!
I pochwyciła z ziemi wyżełka i całując go, zaniosła na kanapę, położyła na poduszkę i zaczęła nalewać herbatę.
— Stasiu, kupiłam sobie wczoraj cudowny kapelusz, — zaszczebiotała lejąc do szklanki gorącą wodę z imbryka, — wyobraź sobie, błękitny atłasowy z białem malutkiem piórkiem. Oj! — krzyknęła nagle, — sparzyłam sobie rękę!
I odskoczywszy od stołu, upuściła z rąk imbryk i ze łzami w oczach zaczęła dmuchać na białą oparzoną rączkę.
— Lepiej byś zrobiła Cesiu, żebyś kazała nalewać herbatę pannie służącej, bo sama zawsze sobie tylko ręce poparzysz i nic więcej, — rzekł z pewną niecierpliwością Stanisław, biorąc jednak rękę żony i oglądając ją bardzo troskliwie.
— Otóż będę nalewała sama i pokażę ci, że nie jestem tak niezgrabna, jak się tobie zdaje, — odparła z determinacją Cesia, i poważnie, milcząc zaczęła znowu nalewać herbatę. — Przecież papie zawsze sama nalewałam, — wyrzekła z rodzajem dumy, stawiając pełną szklankę przed mężem i pijąc sama także herbatę. — Stasiu, ty dziś ze mną cały dzień przepędzisz? — rzekła gładząc rączką gęste kędziory Stanisława.
— Nie Cesiu, — odparł Stanisław, połykając ostatni haust herbaty, — bo nie będę dziś w domu na objedzie.
— Otóż i znowu! — zawołała Cesia z gestem rozpaczy załamując ręce, — ja myślałam, myślałam, łamałam sobie głowę nad tem, coby dla niego najsmaczniejszego wymyśleć na objad, a to wszystko dla tego, aby on najspokojniej sobie powiedział: nie będę w domu na objedzie! Wstydź się Stasiu, wstydź! takeś nie dobry!
— Ależ moja duszko, Tozio Słabecki zaprosił mię dziś na objad, jakże mogłem odmówić?
— Trzeba było powiedzieć, że masz żonę i koniec. Czyż ja wiecznie mam tylko z Lolem jeść objady?... Upewniam cię, że choć to bardzo poczciwy piesek, wolałabym jednak, żebeś i ty był z nami. Zostań dziś w domu, mój drogi Stasiu!
I zbliżywszy się, objęła jego szyję i patrzyła mu w twarz błagalnym wzrokiem.
— Dziś tylko, mój jedyny, dziś zostań ze mną!
— Ależ nie mogę, dałem słowo Toziowi...
— Jutro pójdziesz do Tozia, a dzień dzisiejszy mnie poświęć, jeden tylko dzień, jeden dzioneczek, mój Stasieczku najmilszy... takem się stęskniła sama jedna.
— Moja Cesiu, mówię ci, że nie mogę tego zrobić, skoro dałem słowo, to muszę dotrzymać...
— Tak, tak! — wołała Cesia ze łzami w oczach, — pewno na wieczór także dałeś komu słowo!
— Przeciwnie, zaprosiłem gości do siebie.
— O jakże to dobrze! — zawołała młoda kobieta, — śmiejąc się i klaszcząc w dłonie, — przynajmniej wieczorem będziesz w domu. A ktoż tu będzie z gości?
— Kilku młodych ludzi naszych wspólnych znajomych, a prócz tego nowoprzybyły do M. pan Graba.
— Co to za Graba? nie znam go.
— Od dwóch tygodni dopiero bawi w M.
— Ale jakże on może być u nas wieczorem, kiedy mnie jeszcze nie zna... etykieta nie pozwala... — wyrzekła Cesia z powagą osoby, której przepisy salonowe znajome są jak codzienne Ojcze nasz.
— To też będzie dziś u ciebie z wizytą, — odrzekł Stanisław.
— Doprawdy? będzie z wizytą? i to może zaraz? a ja w papilotach i nieubrana, nie mogłabym go przyjąć. Czy młody? czy przystojny? czy bogaty? po co przyjechał do M.? Jakążby to suknię włożyć? czy zna się na tualecie dam?
Gały ten grad zapytań posypał się z ust Cesi, która stała już przed zwierciadłem, rozwijała niecierpliwie papiloty, odpinała różowe kokardki i zasiewała tem wszystkiem posadzkę w koło siebie. Nagle jakby sobie coś przypomniała, pobiegła do męża i znowu zaczęła go prosić:
— Stasieczku, ale ty w dzień nigdzie nie wyjdziesz? będziesz w domu na objedzie...
— Nudną jesteś Cesiu, — niecierpliwie rzekł Stanisław wstając i zabierając się do wyjścia, — powiedziałem raz, że nie mogę zostać, to i nie mogę. Idę ubierać się, zaczekam potem na Grabę i pójdę z nim razem do Tozia. Do domu wrócę przed ósmą wieczorem.
To rzekłszy wyszedł.
Cesia patrzyła za nim z załamanemi rękami, łzy kręciły się w jej oczach. Po chwili wybiegła z jadalnej sali z całej siły wołając:
— Komorosiu! Komorosiu!
Na to wołanie z dalszych pokojów wbiegła do salonu, w którym zatrzymała się Cesia, podżyła panna służąca z ciemną, przenikliwą twarzą, czarnemi włosami splecionemi w cienki warkocz i przypiętemi szyldkretowym grzebyczkiem z tyłu głowy. Na wyższej wardze jej powstał gęsty czarny puszek, wybornie naśladujący wąs męski.
— Chryste Panie! — zawołała Komorosia wbiegając, — co się stało? czego pani tak gwałtownie woła?
— Wyobraź sobie Komorosiu, — mówiła Cesia porywając ramię służącej, — Staś znowu cały dzień w domu nie będzie, znowu idzie Bóg wie gdzie i ja z Lolem tylko będę jadła objad! I powiedz sama Komorosiu, czy to nie złość, czy to nie żal?
Służąca zaczęła kiwać głową, a Celina biegać po pokoju wszerz i wdłuż.
— Już to prawda, — mówiła Komorosia, — że pan nie dobry bardzo, żeby porzucać tak ładną i młodą żonę...
— Co ty pleciesz Komorosiu, że Staś nie dobry! on bardzo dobry, ja go tak kocham, tylko...
— Tylko wiecznie gdzieś lata, a pani zawsze sama... Żeby papo pani o tem wiedział, pewnoby się nie ucieszył takiem pożyciem.
— Bredzisz Komorosiu! — zawołała Cesia tupiąc nóżką, — nasze pożycie bardzo dobre, tylko...
— Tylko pani we łzach świata Bożego nie widzisz...
— Bo tak mi się podoba, a Staś temu nie winien, masz o tem wiedzieć raz na zawsze, — z gniewem zawołała Cesia.
— Ach, Boże odpuść! pani dziecko jesteś i sama nie wiesz czego chcesz, — odrzekła Komorowska ze śmiałością starej i zasłużonej sługi, — a ja pani powiadam, że z tego wszystkiego nic dobrego nie będzie... Nie tak pan powinien kochać i szanować taką żonę jak pani... Żebym była na pani miejscu, tobym tak samo w domu nie siedziała, a tylko stroiła, się, bawiła i jeździła. Kiedy mąż do lasa, to żona do sasa. Jakby się spostrzegł, że źle, toby prędko inaczej zaśpiewał.
Cesia stanęła na środku pokoju z założonemi rękami i zamyśliła się.
— A może ty Komorosiu i dobrze mi radzisz, — rzekła w końcu przykładając ręce do czoła.
— Chryste Panie! jabym pani miała źle radzić? pierwejbym sobie dała łeb uciąć! Toć ja piętnaście lat służyłam u matki pani, i panią na swoich rękach nosiłam, a ojciec pani jak mię pani oddawał na wyprawną pannę, to powiedział: pilnuj mojej córki Komorosiu, jak oka w głowie, a będziesz miała u mnie chleb łaskawy do śmierci. A jabym pani miała źle radzić? Chryste Panie! a toż mi na co?
— Tak, tak, — mówiła Cesia uderzając jedną ręką w pięść złożoną o dłoń drugiej, — tak, tak, zacznę i ja latać jak on po całym świecie, stroić się, bawić i po całych dniach ani zajrzę do domu, chyba wtedy, gdy zaproszę gości. Zupełnie tak samo, jak on robi! kiedy tak, to tak! wet za wet! Od dziś zaczynam. Komorosiu, przynieśno mi szafirową jedwabną suknię, tę ubraną aksamitem, pojadę z wizytą i zaproszę się na objad do mojej kuzynki. I jutro to samo zrobię i pojutrze i ciągle, aż póki Staś nie poprawi się. Komorosiu, prędzej przynieś suknię, układaj mi loki, kapelusz wezmę szafirowy aksamitny, paliowe rękawiczki, prędzej... prędzej...
— Może pani pójdzie ubierać się do gabinetu?
— Nie, tu się ubiorę, czyż nie widzisz, że już zaczęłam.
I w istocie zrzuciła z ramion penioar i stojąc przed wielkiem zwierciadłem, niecierpliwie układała gęste złociste loki, które pokrywały jej kształtną okrągłą głowę.
W mgnieniu oka Komorowska przyniosła wszystkie żądane do tualety przedmioty.
— O tak, to dobrze! — mówiła wkładając na Celinę ciężką jedwabną suknię, — pokaż pani panu, że o niego niedbasz, a zaraz zlęknie się i opamięta. Z tymi mężami to tak trzeba, energicznie, nie ustępować ni kroku, bo inaczej, zaraz chcą za nos wodzić nieszczęśliwe żony... To tak jak ja bywało z nieboszczykiem moim mężem...
Celina nie słuchała rozwlekłej gawędy starej sługi. Z rodzajem gorączkowego pospiechu wkładała suknię, zapinała złotą broszę, wkładała kolczyki w uszy, bransolety na ręce i w moment poprawiła sobie loki.
— Tak, tak, — szeptała do siebie, — będę latać po świecie tak jak Staś, zobaczym, czy jemu będzie to miło.
Tualeta była gotowa, a w salonie panował największy nieład przez nią sprawiony. Na krzesłach leżały porozrzucane: penioar, koronki, różne pudełka i pudełeczka, posadzka usłana była papierkami od papilotów, kokardkami i wstążeczkami. Lolo wbiegł do salonu i piszczał z całej siły widząc, że jego pani ani myśli się nim zajmować.
Nagle otworzyły się drzwi i lokaj zaanonsował:
— Pan Kalikst Graba!
— Ach Boże mój! — zawołała Celina, która właśnie zaczęła wkładać rękawiczki, — taki nieład! Komorosiu, zabierajże prędko to wszystko. Muszę przyjąć tego pana Grabę, bom ciekawa go poznać. Prędzej, prędzej Komorosiu! Proś pana Grabę, — dodała zwracając się do lokaja.
Komorowska zbierała co tchu rozrzucone rzeczy swej pani, gderając niecierpliwie:
— A bo to Chryste Panie, szczególną modę pani wymyśliła, żeby też ubierać się nie w gabinecie, ale w salonie! Boże odpuść! czyste dziecko z pani!
I tak mrucząc, wyniosła się ze wszystkiemi manatkami, a na posadzce zostało tylko kilka papierków i parę kokardek, których podjąć nie zdążyła.
Na środku salonu stanęła Cesia zarumieniona w długiej, ciężkiej szafirowej sukni, której czarne ozdoby uwydatniały białość jej płci, z gęstemi lokami, spadającemi na jej czoło, piękna jak anioł.
Pan Graba wszedł do salonu, jednocześnie wyszedł z bocznych drzwi gospodarz domu.
Nastąpiła prezentacja i powszednia, oklepana rozmowa, od jakiej zaczyna się zwykle pierwsza znajomość w salonach.
Po kilku chwilach zaanonsowano Teodora Słabeckiego. Celina zrobiła nadąsaną minkę,
— Gniewam się na pana, — rzekła po przywitaniu do Tozia.
— Cóż mogło sprowadzić mi to nieszczęście? — zapytał młodzieniec.
— Tak często odbierasz mi pan męża, Staś zawsze mi mówi, że pan zapraszasz go to na objady, to na wieczory, tak, że on nie ma nigdy czasu być ze mną.
— Ależ Cesiu... — zaczął Stanisław.
— O tkliwa miłości małżeńska! — zawołał z grzeczną ironją Graba, — więc pani tak kochasz męża, że nie tylko o płeć piękną, ale i o brzydką zazdrosną jesteś...
— Tak panie, — krótko i niechętnie odrzekła Celina i schyliła się po Lola.
— O pani, — mówił Graba, — żyjemy przecie w wieku oświaty i oczyszczonych z przesądów wyobrażeń. Dziś więc małżeństwo nie powinno być niewolą przykuwającą dwie osoby wzajem do siebie i do świętego, jak mówili praszczury, domowego przybytku. Człowiek nie powinien być straconym dla świata dla tego, że jest żonatym; ani kobieta dla tego, że jest mężatką. Swoboda, pani, zupełna, bezwarunkowa swoboda, oto najpiękniejsza filozofja małżeństwa.
Celina patrzyła na mówiącego z rodzajem zdziwienia i gniewu.
— Więc czemże jest wedle pana małżeństwo i jakie ma cele? — zapytała z niezwykłą sobie powagą.
— Wedle mnie pani, i wedle wszystkich prawych dzieci cywilizacji, małżeństwo jest stowarzyszeniem dwojga ludzi, w które wkładają oni tak materjalne jak i intelektualne swe kapitały, aby za wspólną pomocą wyższe z nich wyciągać procenta. We wszelkiem zaś stowarzyszeniu, kapitały tylko stają się zależne, a osoby pozostają zupełnie niepodległe.
Błękitne oczy Celiny utkwiły w twarzy pana Graby z wyrazem pogardy dziwnie odbijającej przy dziecięcej, naiwnej twarzy.
— A ja sądzę, — odrzekła zwolna, — że małżeństwo jest to ścisłe przymierze serc dwojga ludzi, zawarte w celu zdobycia jak największego szczęścia. W przymierzu takiem osoby tracą swą niepodległość, bo wiąże je z sobą wzajemna miłość.
Pan Graba za wzgardliwe spojrzenie Celiny, odpłacił szyderczym uśmiechem.
— W każdym razie powinszować można panu Stanisławowi, że przymierze to zawarł z panią, — rzekł grzecznością pokrywając szyderstwo.
Stanisław milczał i oczy miał spuszczone w album, który przeglądał; w ogóle, w obecności żony tracił tę swobodę manier i wyrażenia się, jaką posiadał w zebraniach męskich i jakiemi wzbudzał wysoki interes w panu Grabie.
Celina umilkła, spuściła oczy i głaskała pieska. Na czole jej była zmarszczka niezadowolenia. Tozio patrzył w sufit, Graba bawił się łańcuszkiem od zegarka, we wszystkich pozach malował się przymus i niesmak. Czuć było, że między dwoma obecnemi osobami rodziła się głucha niechęć. Dwoje ludzi stawało naprzeciw siebie w roli zaczepnej, był to przedświt wielkiej nieprzyjaźni, może nienawiści.
Skończyła się wizyta, pan Graba pożegnał gospodynię domu, która podała mu końce dwóch palców i wyszedł z Toziem i Stanisławem.
Po wyjściu mężczyzn, Celina usiadła na kozetce i zamyśliła się.
— Kareta gotowa, — rzekła Komorowska wchodząc, — kazałam założyć konie, gdy goście byli. Niech pani już jedzie, bo będzie późno na wizyty.
— Nie pojadę już, moja Komorosiu, — rzekła Celina, odejmując rękę od oczów.
— Chryste Panie! a toż dla czego?
— Tak, smutno mi jakoś bardzo. Każ konie odłożyć.
— Panie Boże! czy stało się co nowego?
— Nie, nic, moja Komorosiu! niepodobał mi się strasznie pan Graba, czuję, że będzie jeszcze bardziej odciągał Stasia odemnie. Nie cierpię go!
— Bo też pan, Boże odpuść, zawsze szczególnych towarzyszów dobiera.
Tego dnia wieczorem gwarno było w mieszkaniu państwa Klońskich. Z dziesięciu młodych ludzi przechadzało się po salonach według przyjętego między złotą młodzieżą zwyczaju, mówiąc o koniach, karetach, polowaniach, restauracjach i teatrach. O kobietach nie mówili, bo w małym gabineciku przylegającym do bawialnego salonu, siedziała gospodyni domu i mogła słyszeć ich rozmowę. Nad wszystkiemi głosami górował głos pana Graby, wszyscy milczeli, gdy on mówił lub opowiadał o czem, albo śmieli się z jego dowcipów i wołali: brawo Graba! Wszyscy pytali go o zdanie w każdej zrodzonej w rozmowie kwestji, słowem, znać w nim było króla wesołej młodzieży, człowieka wielce wpływowego w swem kole.
Cesia siedziała w małym gabineciku na aksamitnej kozetce. W początku wieczora była dość ożywioną, pokazywała gościom ustrojonego Lola, opowiadała o jego rozumie, dopytywała się o nowiny miejskie. Ale gdy tylko zbliżył się do niej Graba, czoło jej nachmurzyło się i zawołała żywo:
— Stasiu, Stasiu, chodź do mnie!
Małżonek zbliżył się.
— Siądź tu przy mnie, Stasieczku, i nie odchodź, — prosiła.
— Ależ moja duszko, muszę przecież gości bawić.
— No to przynajmniej nie rozmawiaj z tym Grabą, — rzekła cichutko.
— Ale moje życie, jakże można? to przecież gość nasz...
— Nienawidzę go! — zawołała głośno Celina.
Stanisław wzruszył niecierpliwie ramionami.
— Kogoż spotyka to nieszczęście, że go pani nienawidzisz? - zapytał Graba, który stał niedaleko i słyszał tylko ostatni wyraz gospodyni domu.
Celina wpatrzyła się w niego oczami, w których był gniew i niechęć, i odpowiedziała porywczo:
— Nienawidzę kota, który czatuje na mego Lola, aby go udrapać.
Graba zaśmiał się i mrugnął lewem okiem.
— Czy kot ten uczynił już kiedy co złego Lolowi, że go pani o szkodliwe chęci posądzasz? — zapytał.
— Nie, bo dziś po raz pierwszy przyjęłam go do mego domu, ale przeczuwam w nim bardzo szkodliwego kota, — odparła.
Teraz w oczach Graby błysnęły gniew i niechęć.
— Czemuż się go pani nie pozbędzie? — zapytał z ironją.
— Postaram się o to, — odpowiedziała z determinacją.
— Więc pani wypowiadasz wojnę kotowi?
— Wypowiadam.
Graba stanął naprzeciw niej i zakładając ręce na piersi, rzekł przeszywającym głosem:
— Pozwól pani dać sobie radę. Nie prowadź pani wojny z kotem nigdy, bo panią skaleczy, a Lola swoją drogą zadrapi. Oto lepiej pogładź go pani swoją piękną rączką, aby panią samą oszczędził, a Lola zostaw jego losowi, i mniej dbaj oto, co się z nim stać może.
— Nigdy! — zawołała. Celina z energją, — wiedz pan o tem, że bronić będę Lola do ostatka, a kota nigdy nie pogładzę, bo go nie lubię, a kogo nie lubię, temu to wręcz okazuję, taki już mój charakter.
— Żałuję wielce nieszczęśliwego kota i nie chciałbym być na jego miejscu, — odparł z galanterją Graba i odszedł rzucając na Celinę tak zjadliwe spojrzenie, że młoda kobieta zadrżała lekko i spuściła oczy.
Zrozumieli się wzajem oboje.
Graba ujął pod ramię Stanisława, począł z nim chodzić po salonie i z cicha o czemś mówić, przyczem śmieli się obydwaj. Cesi, która przez drzwi prowadziła za nimi wzrokiem, zdawało się, że śmiech jej męża był zrazu przymuszany nieco, ale stopniowo stawał się coraz swobodniejszym i nabrał w końcu przykrego dźwięku. Młoda kobieta nie zrozumiała dźwięku tego, tylko wzdrygnęła się mimowolnie; wprawne ucho dosłyszałoby w śmiechu Stanisława wzbudzonym rozmową Graby, rodzący się cynizm. Ile razy dwaj mężczyźni zbliżyli się do drzwi pokoju, w którym siedziała Celina, Graba rzucał w głąb gabineciku spojrzenie tryumfalne i szydercze, które jak ukrop spadało na głowę Cesi. Pod wpływem jego młoda kobieta spuszczała oczy, a w tym samym czasie Stanisław starał się patrzeć w inną stronę, aby uniknąć wzroku żony. Ta gra spojrzeń, w których głucho krzyżowały się wezbrane namiętności i obawy trzech piersi, trwała dobry kwadrans, w końcu którego Celina jakby sił pozbawiona, oparła się o poręcz kozetki i ręką zasłoniła oczy.
W tej chwili Stanisław zbliżył się do żony.
— Cesiu, — rzekł, — idź spać, już jest jedenasta godzina, a bezsenność ci szkodzi.
— Jakże mogę opuszczać gości, nie będzież to niegrzecznie? — zapytała podnosząc na męża zmęczony wzrok.
— Nie ma przecie kobiet, a zabawa mężczyzn do mnie należy, my będziemy jeszcze długo się bawili, a ty idź spać.
— Dobrze, pójdę, — rzekła wstając powoli, — dobranoc ci Stasiu!
I podała mu drobną rączkę.
— Czy nie chora jesteś, Cesiu? masz tak rozpaloną rękę? — rzekł Stanisław.
— Ha, ha, ha! — zabrzmiał za rozmawiającem małżenstwem śmiech pana Graby, — jesteście państwo, na honor, zachwycająco czuli! Szczególniej ty Stanisławie, co żegnasz się z żoną na kilka godzin, jakby na kilka lat! O patryjarchalne obyczaje pasterskich wieków! tylko jeszcze w błogosławionej prostoty kraju naszym i do tego na prowincji, spotkać się z niemi można!
Stanisław zarumienił się jak burak i wypuścił z dłoni rękę Celiny. Skrzywił się szczególniej przy wyrazie: prowincja.
Celina nie rzekłszy słowa, odeszła. Z progu swojej sypialni obejrzała się i przez otwarte drzwi kilku pokojów zobaczyła, jak w jadalnej sali nakrywano do wieczerzy, a w jednym z salonów rozstawiono stoły kartowe. Zobaczyła także jak pan Graba trzymając pod rękę jej męża z jednej strony, a Ordynata z drugiej, prowadził ich do jednego z zielonych stołów, nad którym między dwoma zapalonemi w wysokich świecznikach świecami, rysowała się blada otoczona ryżemi włosami twarz Tozia.
Trzymał on w ręku talię kart i wołał:
— Bank! kto poniteruje?
Pan Jodek i kapitan patrzyli z zamiłowaniem w głąb jadalnej sali, na nakrywający się do wieczerzy stół, dwóch czy trzech mężczyzn otaczało Tozia, a wszystko to razem ogarnięte było gęstą siną mgłą tytoniowego dymu. Cały ten obraz widziała Celina stojąc na progu swojej sypialni, w perspektywie utworzonej z trzech rzęsiście oświetlonych pokojów; pąsowe, aksamitne o złotych sznurach i kutasach portjery, drzwi tych pokojów zdobiące, służyły za ramy obrazowi temu.
Celina patrzyła parę minut, na twarzy jej w miejscu przedchwilowego znużenia i niezadowolenia, począł malować się przestrach. Oczy jej otworzyły się szeroko, twarz bladła, usta zaczęły drżeć. Nagle poskoczyła do swej sypialni z takim ruchem, z jakim dzieci bojąc się strachów, uciekają z ciemnych pokojów i żywo zamknęła drzwi za sobą. Jakby na pożegnanie, w tej samej chwili o słuch jej uderzył ostry i szyderczy głos Graby wołającego donośnie:
— Najprzykładniejszy z mężów na świecie! przegrałeś!
Dobrze już było po północy, gdy huczna wieczerza brzmiała w jadalnej sali państwa Klońskich. Szkło dźwięczało, butelki pękały, panowie śmiali się, lokaje biegali usługując.
Goście byli w różowym humorze, za to gospodarz chmurny i milczący.
— Kloński! czy ty żałujesz przegranych pieniędzy, że masz dziś minę księdza odprawiającego żałobne nabożeństwo?
— zawołał dowcipny zawsze pan Jodek.
Ce n’est pas d’un gentilhome! — zaśmiał się przez zęby Ordynat.
— Cóż znowu! — odparł Stanisław z przymuszonym śmiechem, — jak możecie posądzać mnie o to, nie raz przecie widzieliście mię w boju i znacie moją zimną krew!
Potem nachylił się ku Toziowi, przy którym siedział, i rzekł z cicha:
— Przyznam się tobie, Toziu, ze czuję trochę wyrzutów sumienia. Pierwszy raz, odkąd się ożeniłem, tak wesołe mam zebranie w moim domu, i boję się, żeby całonocny gwar Celinie zbyt przykry nie był.
Tozio uśmiechnął się i powiedział coś do ucha Grabie.
Ten ostatni zaśmiał się na całe gardło.
— Panowie! — krzyknął wśród śmiechu, — czy wiecie dla czego nasz gospodarz tak spuścił nos na kwintę! oto boi się żony! ha, ha, ha!
— Ha, ha, ha! — zaśmiali się wszyscy chórem, — co za wzór cnoty małżeńskiej!
— Po uszy siedzi w pantoflu.
— Zdaje się, że widział kawał świata, a taki jeszcze parafjanin!
— Student!
Stanisław rumienił się i oczy mu błyszczały od gniewu i wstydu.
— Za kogoż mię macie, panowie! — zawołał w końcu ze złością, głosem przenosząc szyderczą piosenkę towarzyszy, — na dowód, że to co mówicie jest nieprawdą, że wcale nie boję się żony, nie siedzę pod pantoflem i nie jestem studentem, proponuję: abyście bawili się aż do wschodu słońca najgłośniej i najweselej jak tylko można. Żona moja zaśnie lub nie zaśnie, jak będzie mogła i chciała, a wy panowie, nie krępujcie się — tak, jakbyście byli w domu kawalera!
— O tak, to rozumny z ciebie człowiek, światowy i cywilizowany! - zawołali mężczyźni.
— Celiny pokój daleko, może tego wszystkiego nie słyszy.
W tej chwili w drzwiach przedpokoju ukazała się głowa Komorowskiej i szepnęła coś jednemu z lokajów. Ten zbliżył się do Stanisława i rzekł półgłosem:
— Pani pana prosi.
— Moja żona jeszcze nie spi? — żywo zapytał Kloński, spostrzegając Komorowską.
— Nie spi i prosi, żeby pan pofatygował się do niej na minutkę, — odpowiedziała z nadąsaniem panna służąca i znikła.
— Uf! będzie burza! — zawołał Jodek.
— Scena małżeńska!
— Odwagi Stasiu! odwagi!
— Męstwa i determinacji!
— Stanisławie Kloński, — rzekł Graba z szyderczą uroczystością, — jeśli w tem widzeniu się z szanowną twą małżonką, które ma za chwilę nastąpić, ulegniesz wrodzonej ci słabości charakteru, będziesz pokorny i potulny nie pomnąc na twą godność wesołego młodzieńca, wyrzeczemy się ciebie i zaprzemy, wyrzucimy cię z naszego koła, a w dodatku ogłosimy przed światem, że jesteś... cztery litery!
— Tak, tak, energicznie z żoną, a z góry, to zaraz się uspokoi! — zawołał Jodek.
— Niech zna dyscyplinę! — huknął kapitan.
— Stanisławie, wyczytamy z twarzy twojej gdy wrócisz, czyś splamił twą godność mężczyzny i naszego towarzysza, — mówił Graba.
Stanisław zaczerwieniony, upokorzony, gniewny, nic nie odpowiedział na te wszystkie żarty i z zaciśniętemi usty wyszedł z sali jadalnej.
W sypialnym pokoju swoim, pięknie i bogato przybranym, siedziała zagłębiona w fotelu o szerokich poręczach Celina. Miała na sobie ten sam biały penioar, w którym była z rana, połowa włosów jej niknęła w papilotach. W całej pozie młodej kobiety malowało się zmęczenie, zmięszane z rodzajem obawy. Obok niej stała Komorowska z nożyczkami i papierem na papiloty w ręku.
— Niechże pani pozwoli sobie zawinąć resztę papilotów, póki pan nie przyjdzie, — mówiła.
— Nie chcę papilotów, nie chcę niczego, wszystko mi nie miłe! — odpowiedziała z dziecinną żywością Celina.
Drzwi się otworzyły i wszedł Stanisław.
— Stasiu, Stasiu! — zawołała z radością młoda kobieta i wyciągnęła ku niemu ręce.
— Czegoż chcesz Celino? — opryskliwie zapytał małżonek zbliżając się.
— Mój drogi Stasieczku, chciałam ciebie zobaczyć, tak się czegoś boję! — pieszczotliwie mówiła Cesia, podnosząc ku niemu zbladłą twarz.
— Więc dla jakichś dziecinnych kaprysów wołałaś mię tutaj, — ofuknął Kloński, — cóż to? boisz się strachów? to możesz rozkazać służącej, aby cię nie odstępowała. Ja przecież nie mogę być twoją niańką.
Cesia spuściła głowę.
— Ja nie strachów boję się, mój Stasiu... — szepnęła.
— Więc czegoż?
— Boję się tego Graby, — była jeszcze cichsza odpowiedź.
— Nieznośny z ciebie dzieciak, Celino! — zawołał z gniewem Stanisław, — cóż ci zrobił ten człowiek?
— Mnie nic; ale przeczuwam, że on tobie chce zrobić coś złego. Mój najdroższy, — dodała z błagalnym wyrazem, — nie graj z nim w karty, papa mówił zawsze, że karty gubią ludzi, a ja widziałam, że ty z nim grać zaczynałeś.
Kloński zaczerwienił się od gniewu.
— Cóż to znowu! — krzyknął, — chcesz mną kierować jak dzieckiem! pilnuj swoich sukienek i swego Lola, a do mego postępowania nie wtrącaj się. Narażasz mnie tylko na wstyd swojemi kaprysami. Idź spać i nie nudź mnie więcej.
To mówiąc, wyszedł z trzaskiem drzwi zamykając za sobą.
Celina zakryła twarz obiema rękami i zaniosła się głośnym płaczem.
— Teraz to już widzę z pewnością, że Staś mnie nie kocha, — mówiła wśród łkania, — och, moja Komorosiu, jakże mnie serce boli! Boże, mój Boże! jak ten Graba stoi przy Stasiu, to mi się zdaje, że to zły duch jego. Papa mówił zawsze, ze karty gubią ludzi, i że sam nigdy nie grał. A Staś tam gra z tym Grabą...
— Niech się pani uspokoi, — mówiła Komorowska, — niech się pani wody napije i przestanie płakać, czy to warto psuć oczy i łzy wylewać dla tych niewdzięczników mężczyzn.
— Ach, moja Komorosiu! Staś rozgniewał się na mnie! jaki on nie dobry! ja go tak kocham, a on gniewa się na mnie!...
— Ot, niech pani nastraszy pana i powie jutro, że pojedzie do papy, jeśli pan się nie poprawi, — radziła służąca.
— Co też ty pleciesz, Komorosiu! — zawołała przez łzy Celina, — jakżebym ja mogła Stasia porzucać? Ja tak go kocham! jabym bez niego trzech dni nie przeżyła!
I znowu płakała. Widmo nieszczęścia, kryjąc się w kątku bogatego mieszkania, zaczynało wyłazić i chwytało ją za gardło.
— Komorosiu! — zawołała nagle, zrywając się jakby jej zbawcza myśl przyszła do głowy, — zmówmy litanję do Najświętszej Panny na intencję, aby Staś więcej mnie kochał, i aby ten Graba odczepił się od niego!
Przy łóżku Celiny stał klęcznik rzeźbiony, a nad nim wisiał piękny obraz Matki Boskiej. Komorowska zapaliła przed obrazem alabastrową lampkę i uklęknąwszy, zaintonowała litanję. Za nią klęczała Celina z błagalnie złożonemi na białym muślinie rękami, z pełnemi łez oczami wzniesionemi na obraz, i cichym, drżącym głosem, powtarzała co chwila: „Módl się za nami!“
W salonach brzmiał gwar wesołych głosów, wybuchy śmiechu i oderwane wyrazy gry dochodziły niekiedy do cichej, słabo oświetlonej alabastrową lampką sypialni Celiny, i łączyły się na chwilę ostrą sprzecznością z modlitwowym szeptem dwóch kobiet.
Raz przy końcu wieczoru, Stanisław wymknął się niepostrzeżenie z salonu, w którym grano, poszedł do drzwi sypialni i przyłożył do nich ucho. Z głębi pokoju dochodził cichy stłumiony odgłos kobiecego łkania.
Twarz Klońskiego przybrała na chwilę wyraz żalu, położył rękę na klamce i chciał wejść do pokoju żony, ale wprzódy obejrzał się, jakby chcąc się przekonać, że nie jest widzianym.
Na progu stał Graba z szyderstwem w oczach i djabelskim uśmiechem na ustach.
Stanisław wzdrygnął się i zaczerwienił.
— Czemu nie idziesz przepraszać żonę? — ozwał się Graba zjadliwym tonem, — nie przeszkadzam, nie przeszkadzam...
— Nie miałem wcale tego zamiaru, — rzekł Kloński odstępując od drzwi.
— Prawdziwie Stasiu, myślę, że po śmierci będziesz zaliczony w poczet świętych, a przynajmniej błogosławionych za swe domowe cnoty, — rzekł śmiejąc się.
Temu wybuchowi śmiechu odpowiedziało w głębi sypialni Celiny silniejsze łkanie.
Wieczór u pana Klońskiego skończył się bardzo wesoło; nigdy nie widziano gospodarza domu w większej werwie i w podobnym zapale do gry i kieliszka.
Oczy pana Graby zdawały się wlewać weń coraz nowe życia, Stanisław zdawał się szukać w nich pochwały po każdym wychylonym kieliszku i rzuconej na stół asygnacie, a gdy na ustach gościa spostrzegł cień szyderstwa, pił, grał i śmiał się ze zdwojoną werwą.
O wschodzie słońca nastąpiły rozrachunki, dzielono się kupami asygnat i złota. Pan Graba napełnił swój pugilares, z nieopowiedzianym uśmiechem, pieniądzmi przegranemi przez Klońskiego i Ordynata, potem schował go, wyprostował się i spojrzał po otaczających z taką miną, jakby śpiewał znaną piosenkę:

„Bom ja pan, bom ja król,
Śród zielonych niw i pól.“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.