Pan Kaprowski/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Kaprowski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Kaprowski.
Przybyły, pan Ludwik Kaprowski, był człowiekiem niezbyt już młodym, bo trzydzieści kilka lat mieć mogącym, ale był nadzwyczaj elegancki, śmiały, szczupły, niewysoki, od stóp do głowy okryty cienkiem i zgrabnie skrojonem suknem. Nosił rude faworyty, które otaczały twarz bladą z czołem niskiem i zbrużdżonem, z oczyma rzucającemi zza szkieł spojrzenia ostre i przenikliwe.
Przyjechał w te strony, aby rozmówić się z chłopami sąsiedniej wioski z powodu procesu, który wytoczyli Dzielskiemu, jednemu z większych właścicieli ziemskich, o trzy włóki łąki i dwie włóki ornej ziemi, graniczącej z ich gruntami. Kaprowski proces ten prowadził, i głównym celem przybycia jego tutaj było wydobycie od chłopów na koszta interesu pewnej sumy pieniężnej. Kiedy o celu swojej podróży opowiadać zaczął Wyszyńskiemu, ten wytrzeszczonemi oczyma wpatrywał się w mówiącego.
— Bój się Boga! — zawołał, to dzika pretensja! Ta łąka i ta ziemia jak świat światem do Dzielskiego należały! Ja tu, panie, urodziłem się... wiem...
Kaprowski spoważniał i ręce w kieszenie ubrania włożył.
— Hm! — rzekł — jeżeli nie wygrają, to... przegrają...
Zaśmiał się i pochylony ku Wyszyńskiemu, lekceważąco mówił:
— Gdyby, panie kochany, ci tylko prowadzili procesy, którzy je wygrać mogą, mybyśmy z głodu poumierali.
Szczególny, ukośny uśmiech, ukazujący wśród ryżego zarostu część sczerniałych zębów, rzucił mu na twarz wyraz przebiegłego sprytu. Opowiadać zaczął o niektórych kolegach swoich, którzy na drodze tej dużo zarobili. Były to sprawy różne i dziwne. Ten — zagrodowego szlachcica wprowadził w proces z sąsiadem o kawał gruntu, mający wartość stu rubli, a wycisnąwszy z niego w ciągu lat paru dziesięć razy większą sumę, nietylko proces przegrał, ale jeszcze krowy i konie szachcicowi[1] na publiczną licytację wystawił. Tamten znowu złapał wdowę po małym właścicielu ziemskim, a po kilku latach obrabiania różnych jej procesów, sam folwark za bezcen i tak potajemnie nabył, że baba ani obejrzała się, jak z czworgiem dzieci na bruk miejski wyleciała... I wiele jeszcze podobnych spraw naopowiadał. Potem się chwalić zaczął, gdzie to on był, co widział, co czytał i zrobił.
Na tej pogadance zeszedł im wieczór, i w nocy w ekonomskim mieszkaniu zapanowała cisza. — Wyszyński tylko nie spał i o życiu swem rozmyślał. Był zagrodowym szlachcicem. W ojcowej zagrodzie na piętnastu morgach ziemi braci Wyszyńskich wyrosło aż czterech. Dwaj starsi pożenili się i pozostali na miejscu, dwaj młodsi w świat poszli. Stefan nie poszedł daleko. Raźny, zgrabny, uniżony, z łatwością otrzymał w dobrach krasnowolskich miejsce oficjalisty. Na folwarku tym służyła wtedy słuszna, zgrabna, czarnooka dziewka — Krysia. Wyszyński rozkochał się w niej tak, że zapomniał, iż była chłopką. Kształtami przypominała młodą brzozę, oczy jej pełne płomieni, zza ust koralowych ukazywała w uśmiechu śnieżne zęby, a gdy rozplotła warkocze, chowała się do pasa w płaszczu kruczych włosów. Pracowitą była, bo pośród cudzych ludzi nie otrzymywała darmo kęsa chleba, a nieśmiała i uległa, bo nad sierotą i bezdomną wszyscy wszystko mogli.
On był podówczas chłopcem zgrabnym i żwawym: czoło miał białe przy ogorzałej twarzy, płowy wąsik nad różową wargą, a w oczach ogień. Pokochali się młodzi, zdawało się im, że kochaniu temu końca nie będzie. Wyszyński dwa, czy trzy razy z wielkim gniewem i hałasem wypędził z izby czeladniej wiejskich swatów, którzy przychodzili piękną, hożą i pracowitą dziewkę brać za żonę dla gospodarskich synów. I trwało tak lat kilka. Raz wypadło mu pojechać na parę tygodni w inne strony za interesem. Tam poznał przypadkiem młodą i bogatą pannę szlacheckiego rodu. Zrazu, kochając jeszcze Krysię, ani pomyślał o pannie. Powoli jednak uległ namowom. Przyjaciele zaswatali, do panny powieźli, zaręczyli i ożenili. Gdy państwo młodzi wrócili do domu, wysoka i czarnowłosa chłopka z twarzą młodą, ale zoraną zgryzotą i łzami, z jednem dzieckiem malutkiem, które prowadziła za rękę, a drugiem u piersi, wyszła z ekonomskiego domu. Długo jeszcze, gdy Wyszyński wspominał o chłopce, coś mu się takiego około serca robiło, że twarz chustką ocierał, spluwał i co prędzej szedł w pole, aby pracą zdławić robaka. Ale z czasem, gdy porodziły się córki, gdy zaczęły się zbierać pieniążki, już tylko od czasu do czasu wspominał o dawnej kochance. Taka właśnie chwila nadeszła obecnie.
— Co ja jej poradzę? — myślał — albo ja mogę Filipkowi tu w czem pomóc? Biorą do wojska — biorą, szlą żołnierza daleko — szlą. Com ja za osoba, żeby do takich interesów się mieszać. Możeby to Kaprowskiego się poradzić. Strasznie sprytna to bestja... i stosunki ma... Pójdę, zapytam się, czy nie znajdzie jakiej rady. Prośbę może podać od matki, żeby chłopca z racji choroby zostawili. Ale znów, jak Kaprowski, broń Boże, przed żoną się wygada, będzie źle... Lepiej już nic mu nie mówić. At, czy to jej jednej taka bieda? Nic się jemu nie stanie. Świata kawał zobaczy i na człowieka wyjdzie. Baba — zawsze babą. Za synem przepadała i przepada, to i wymyśla niewiedzieć jakie historje. Powiedziałbym Kaprowskiemu, ale lękam się, żeby przed żoną się nie wygadał. Lepiej już nic nie powiem... Co tam! baba popłacze i tyle, a Filipek za kilka lat powróci...
Ręką machnął, położył się i usnął.