<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pan Kaprowski
Data wyd. 1905
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ TRZECI.

Usłużny doradca.


Krystyna, opuściwszy folwark, szła znowu błotnistą drogą w ciemnościach, i znacznie powolniej niż przedtem. Czegóż już teraz spieszyć się miała?
— Taka dola moja, jak ta ciemna nocka! — półgłosem mówiła. Zresztą milczała.
Wiatr coraz silniej zaczął miotać jej siermięgę; chustka, którą na głowie miała, tak była zmoczoną, że strumienie wody lały się z niej na uszy i szyję. Z pod bosych jej nóg tryskały z kałuż strumienie rzadkiego błota. Po przebyciu kilku staj znowu przemówiła:
— Ot, jeszcze nie śpią! Może dziecko chore.
Słowa te wywołało drobne, czerwone światełko, które błyskało pomiędzy ciemnemi zupełnie zabudowaniami Wólki. Zeszła z drogi, chwilę szła po zoranym zagonie, pod ścianę stodoły czy obory, potem przelazła przez niewysoki płot jakiś, i w ten sposób skróciwszy sobie drogę, znalazła się u drzwi budynku, w którego jednem malulkiem oknie błyszczało owo światełko. Budynek ten był tak zwanym czworakiem, zawierającym mieszkanie dla rodzin czterech parobków, z których każda miała tam posiadać izbę i komórkę z osobnem wejściem. Ale gospodarstwo w Wólce wymagało parobków ośmiu; czworak zaś znajdował się tam jeden. Rządca dóbr był oszczędnym i nie chciało mu się budować czworaku drugiego. Dość dawno temu, zapytał Wyszyńskiego.
— Co robić? budować w Wólce drugi czworak, czy nie budować?
— Nie budować, Wielmożny panie. Po co budować? — odrzekł Wyszyński, który chciał przypodobać się rządcy.
— A jakże będzie?
— W każdem mieszkaniu zmieszczą się dwie familje.
— Doprawdy? będą mogły się zmieścić?
— Oj, oj! czemużby się nie zmieściły? Czy to im wygód jakich potrzeba?
Mieściły się istotnie, bo i co miały robić? Parobek jest parobkiem, dlatego że nim być musi, tu czy tam, ale musi. W Wólce gorzej niż gdzie indziej nie było, a i z mieszkaniem nie wszędzie było lepiej. Jasiek służył tu już oddawna, mieszkając wspólnie to z tymi, to z owymi ludźmi. Przed rokiem dano mu za wspólnika mieszkanie młodego parobka Antka i matkę jego Krystynę, których przeniesiono tam od innego parobka, Macieja, dlatego że Maciej łajał Antka od bękartów, a Maciejowa Krystynę parę razy za włosy po izbie ciągała, przypominając jej, jaką była i skąd swoich dwóch synków wzięła. Jaśkowie byli spokojnymi ludźmi i umieli żyć w zgodzie ze wszystkiemi. Z Krystyną i jej synami zaprzyjaźnili się nawet, dlatego może że matka młodego parobka nietylko kłótni nie rozpoczynała, ale zaczepiona milczała, a dzieci Jaśków strasznie polubiła i doglądać je pomagała, tak, jak gdyby nie były jej cudzemi. Teraz we drzwiach izby ukazując się, pozdrowienie wymówiła:
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki wieków — odpowiedziały jej trzy głosy męskie i jeden niewieści.
Izba była obszerną, ale bardzo niską, ze ścianami i sufitem prawie do czarności zakopconemi, z podłogą ubitą z gliny i jednym małym oknem, przez którego ramy wlatywały powiewy marcowego wiatru. Dość obszerną będąc, izba ta miała pozór wielkiej ciasnoty, najprzód z powoda niskości swojej, potem dlatego że napełniało ją mnóstwo gospodarskich statków, jako to: ław, stołów, krosien tkackich, których było dwoje, niecek, balji, wiader, garnków, narzędzi do czesania lnu, motowideł, beczułek z kwaszonemi burakami i kapustą, worków zawierających kartofle, zboże niemełte, mąkę, i t. d. Róg izby zajmował piec z głębią czarną, jak otchłań, z przypieckami i podpieckami. Na piecu widać było cztery bose nóżki dziecięce, wyglądające z grubych koszulin, pod piecem spały trzy kury i jeden kogut; na przypiecku leżała kobieta, okryta kołdrą w domu utkaną, — chudą, ciemną ręką poruszająca od czasu do czasu kołyskę; z łozy uplecioną i u belki sufitu na grubych konopnych sznurach zawieszoną.
W kołysce spało dziecię, kilka dni mieć mogące. Kobieta, leżąca na przypiecku, była Jaśkowa, słaba jeszcze po odbytym przed kilku dniami połogu. Dawniej bywało poleżała dzień jaki, na drugi już wstawała, jeżeli nie do wszystkich naraz robót, to przynajmniej do skrobania kartofli, gotowania i doglądania starszych dzieci. Tym razem jednak słabowała dłużej niż zwykle, wychudła jakoś i wybladła niewiadomo dlaczego. A że dnia tego i druga gospodyni mieszkania nieobecną był, wieczerza spóźniła się znacznie. Jasiek i Antek gotować ją zaczęli po powrocie z pola, które orali do zmroku, po nakarmieniu i napojeniu swoich par koni, po umieszczeniu pługów we właściwym miejsca i krótkiej kłótni z innemi parobkami. Teraz przed ogniem, palącym się w piecu, drewnianą łyżką od czasu do czasu mieszając w garnku, stał jeden tylko Antek, parobek młody, przystojny, z jasnemi jak len włosami i raźnem spojrzeniem błękitnych oczu. Jasiek, chłop barczysty, wąsaty z ciemnym zarostem dokoła śniadej twarzy i ciemnym roztropnym okiem, siedząc na ławie za stołem, rozmawiał z gościem. Siedział zgarbiony, łokcie na stole rozpościerał, zpod brwi gęstych dość łagodnie, ale chmurnie i jakby nieufnie, spoglądał. Gość przeciwnie, suchy był, sprężysty, wyprostowany; zwiędłą, bladawą twarz jego z długim nosem i spiczastą brodą otaczał krótki, siwiejący zarost. Szare, małe jego oczy patrzyły bystro, śmiało, zuchwale nawet, czasem w błyskach ich świeciła srogość, czy chciwość. Ubranie miał z żółtawego sukna, ale wcale inaczej niż chłopskie siermięgi skrojone, połyskujące metalowemi guzikami i z bronzowym medalem u pętlicy zawieszonym.
Wejście Krystyny nie przerwało rozmowy Jaśka z gościem. Odpowiedzieli jej: „Na wieki wieków!” i wcale się nią dalej nie zajmowali. Ona kiwnęła głową synowi, który jej takiem samem kiwnięciem odpowiedział. Stanęła przed piecem, łokieć oparłszy na dłoni, drugą dłonią brodę podparła i wpatrzyła się w płomień. W zarysie drobnych jej ust, w sposobie, jakim sfałdowały się policzki i w wyrazie nieruchomych źrenic, była przepaść smutku. Jasnowłosy parobczak mieszał w garnku zacierkę z sadłem, a patrząc na matkę, zapytał:
— I cóż, mamo?
Nie zmieniając postawy ani kierunku spojrzenia, odpowiedziała:
— Nic, synku. Pójdzie Filipek nasz na kraj świata i nie zobaczą już go oczy moje. Widać, że dla nas biednych żadnego ratunku już niema.
Antek westchnął i głową pokiwał. W kołysce zaskwierczało dziecko. Krystyny zaduma prysnęła. O osuszaniu odzieży swej i rozgrzewaniu przemokłych nóg wcale nie myślała. Do przypiecka prędko podeszła i pochyliła się nad chorą. Poszeptały coś z sobą, chora stękając odwróciła się twarzą ku izbie, Krystyna wyjęła dziecko z kołyski i do piersi je podała. Potem na skraju przypiecka usiadła i, ręce na kolanach złożywszy, pierwszy raz na rozmowę Jaśka z gościem uwagę zwróciła. Przed rozmawiającemi stała butelka z wódką i cynowy kieliszek. Częstowali się wzajemnie z grzecznością wielką, po każdym wychylonym kieliszku zamieniając się wyrazami: „Na zdrowie!” Wychylane kieliszki nie były jednak liczne. Jasiek nie był pijakiem. Gość przekonywał o czemś Jaśka, do czegoś nakłonić go usiłował. Z niedopitym kieliszkiem w ręku, wyprostowany, bystre i świecące oczy w twarz parobka wlepiając, mówił: „Jak Boga kocham. Jasiek! Żebym był na twojem miejscu, dawno bym już w swej własnej chacie siedział, jadł, pił i o nikogo nie dbał. Czy tobie tak dobrze na parobczym chlebie, że stryjowi na swojej własnej ziemi panować pozwalasz?”
Parobek ciemnowłosą i ciężką głową zwolna potrząsł.
— Oj, dobrze! — odpowiedział — żeby moim wrogom tak dobrze było! Ale cóż robić! Człowiek dzieckiem był jeszcze, kiedy źli ludzie skrzywdzili, zwyczajnie sierotę bez ojca. Jak tylko ojciec zmarł, stryj zaraz cały grunt i osadę i wszystko na swoje imię przepisał. Mnie, powiada, komisja zrobiła gospodarzem, to i grunt cały mój, a brat powiada, u mnie parobkiem był, to i do bratanka tu nic nie należy. Ludzie mi poradzili, żebym szedł do sądu, a on sobie najął adwokata, że jak zaczął szczekać, tak wszystko wyszczekał, czego chciał. A ja bez wszystkiegom został i z gospodarskiego syna na parobka wyszedłem.
Zwolna ręką machnął, i wódki trochę do kieliszka wlawszy, głową ku gościowi skinął:
— Na zdrowie! — rzekł.
— Cóż robić? — mówił dalej — co przepadło, to przepadło. Z żonką i dziećmi z głodu nie pomrzemy. Teść sto rubli posagu dał... Bogaty... jest ogrodnikiem... Dałby i więcej... „Jak będziesz miał, Jaśku, za co kawał ziemi kupić, to ja ci drugie sto rubli dodam”... powiedział... Może Bóg Wszechmogący da, że kupię... żonka trochę zarobi... i z pensji zostanie się coś niecoś... siaki taki grosz jest...
— Dużo? — chciwie zapytał gość.
Chłop uśmiechnął się przebiegle.
— Sam nie wiem — pół żartem odpowiedział — może dużo, może niedużo... ale jest...
— No, a ziemia ta, co ci stryj zabrał, to tak już przepadnie?
— Cóż robić? — westchnął Jasiek. — Może moja prawda była, a może jego! Niech nas Bóg sądzi.
— Oj ty, głupi! — z dziwną raźnością zawołał gość — i ty sobie myślisz, że to już skończone, zapieczętowane i przepadłe? Milczysz i cierpisz. A nie możnaż to teraz także adwokata sobie nająć i stryja do sądu za swoją krzywdę pozwać? Czy to on jeden adwokata mieć mógł? A ty nie możesz? co? Ja twój interes znam, jak swoją rękę. Te jego pretensje nic nie warte i dawność jeszcze nie nastąpiła. A apelacja od czego? Ej!..
Wskazujący palec podniósł w górę i kręcił nim w powietrzu.
— Ej! Ej! powtórzył — tyś sądu nie widział. Ja widziałem. Wielka taka sala, jak kościół, a w niej stół, czerwonym suknem nakryty, a przy stole jaśnie wielmożni panowie siedzą w mundurach złotem wyszywanych i sądzą...
— Złotem wyszywanych... — powtórzył Jasiek, który tak ciekawie wsłuchiwał się w mowę gościa, że usta nieco otworzył.
— A cóżeś ty myślał, że w takich siermięgach, jak ty? Od złota błyszczą... Przed stołem czerwonym, przed jaśnie wielmożnemi panami, co od złota błyszczą, stają adwokaty i mówią... Tak i tak, jaśnie wielmożny sądzie, mówią... tak i tak, mówią... a sąd milczy i słucha... słucha, słucha, potem wstaje i wychodzi.
— Wychodzi! — powtórzył Jasiek tak, jakby żałował, że kończy się już piękna i zajmująca bajka.
— A no, wychodzi. Idzie sobie do drugiego pokoju, żeby pogadać o tem, co adwokaty gadali. Potem powraca... wszyscy wstają... a najstarszy z sądu z papieru głośno czyta: „Skargę Jaśka Gozdawy za sprawiedliwą przyznać, stryjowi jego Pawłowi grunt i siedzibę odebrać i Jaśkowi oddać”.
Na to niespodziane zakończenie Jasiek Gozdawa głowę podniósł, chmurne oczy jego żywo błysnęły.
— Aha! — zawołał — żeby to tak było...
— Dlaczego niema być? — ze spokojem odparł Mikołaj, bo tak się gość nazywał, — żebyś ty Jaśku tylko chciał, toby było... Jabym ci takiego adwokata nastręczył, co tak pisze, że aż sam minister dziwi się, a jak zacznie gadać, to aż sąd gęby otwiera i obydwoma uszami słucha...
Jasiek ożywił się znacznie.
— Czy to ten sam, co to milewskich chłopów proces z Dzielskim prowadzi? — zapytał.
— Ten sam; a tyś go widział?
— Widziałem zdaleka... Jechałem z sianem przez Milewo i widziałem, jak z Milewskim przed karczmą rozmawiał. Musi bardzo mądry?
— Ho, ho! — potwierdził gość, — ja ci powiadam, Jasiek, że jak on pisze, to sam minister się dziwi...
— A i bogaty pewno? taki złocisty łańcuch ma na brzuchu...
— Ho, ho! Co nie ma być bogaty? Ludzie do niego, jak do kościoła, chodzą... A od kogo proces weźmie, to zawsze wygra, zawsze!
— Zawsze? — zadziwił się Jasiek.
— Zawsze — potwierdził gość — taki już jego rozum. Co on już ludziom napomagał, każdemu pomoże... Żeby tam nie wiem jaką biedę kto miał, jak on ją w swoje ręce weźmie, szczęście z niej zrobi...
Parobek zamyślił się głęboko i po dobrej minucie zaledwie głowę podniósł.
— Słuchajcie no, Mikołaju! — ciszej niż wprzódy mówić zaczął — a czy bardzo drogi ten wasz adwokat?
Mikołaj zsunął siwe brwi i, przebierając w powietrzu palcami, mruczeć coś zaczął. Rachował.
— Ot i nie bardzo drogi — rzekł głośno — pięć procentów bierze... nigdy więcej, broń Boże, nigdy więcej, jak pięć procentów...
— Cóż to te procenty?
— To taka opłata — wytłumaczył Mikołaj — tę opłatę to już trzeba jemu dać... Bez tego ani rusz. Kiedy on ci powie: „Jasiek, daj mi na ten interes sto rubli”, to znaczy: daj mu sto rubli... A kiedy on ci powie: „Jasiek daj pieniądze z góry!” to trzeba dać z góry, bo jak nie dasz, to na ciebie i spojrzeć nie zechce... A na co ty jemu? Czy on takich jak ty sprawy prowadzi? Drogo on nie weźmie od ciebie, pięć procentów, więcej nie weźmie... Ale tyle to już trzeba... Bez tego nie można... Czyś ty mu brat, albo swat, żeby on ci darmo robił?
Widocznem było, że mowy Mikołaja Jasiek słuchał z całej duszy i ze wszystkich sił swoich.
— To znaczy — rzekł — żebym do niego szedł z prośbą o tę ziemię, co mi stryj zabrał, trzeba jemu trochę groszy odrazu zanieść...
— Albo ja wiem? pięć procentów od tej ziemi, to może dwadzieścia rubli wypadnie... może trzydzieści...
— Niech będzie dziesięć!... — zaczynał już targować się parobek.
— A pójdziesz jutro do niego? — z roziskrzonemi oczyma zapytał gość, — on jutro o świcie wyjedzie z Leśnej i do karczmy milewskiej zajedzie, żeby się rozmówić z Milewskimi... Jeśli ty, Jaśku, tam przyjdziesz, to ja ciebie jeszcze przedstawię... Tyś mi nie cudzy, znałem ciebie takim maleńkim... tyś z Milewa i jam z Milewa. Jakem szedł do wojska, toś ty był taki maleńki...
Chłop zamyślił się. Jedną rękę zatopił w gęstwinie twardych, ciemnych włosów, drugą nieruchomie trzymał na stole. Wzrok utkwił w stół. Wachał się i namyślał.
W tej samej chwili na stole pojawił się bochen czarnego chleba i misa dymiącej zacierki z sadłem. Chleb wraz z wielkim nożem w drewnianym trzonie przyniósł z komory Antek, zacierkę Krystyna tylko co z garnka do misy przelała i postawiła na stole. Położyła też przy misie cztery drewniane łyżki i, ręce skrzyżowawszy, w nieruchomej postawie, przenikliwym wzrokiem w twarz Mikołaja patrzała. Jasiek chleb krajał, Antek niecierpliwie z łyżką w ręku czekał, aby starsi do jedzenia zacierki hasło dali. Ona zaś stała i na Mikołaja patrzała. Ten zaśmiał się.
— A tobie co, Krystyno? — żartobliwie zapytał — wytrzeszczyłaś na mnie oczy tak, jakbyś mnie pierwszy raz na tym świecie widziała.
Nie spuszczając z niego wzroku, powoli i w zamyśleniu mówić zaczęła:
— Nie pierwszy raz, Mikołaju, widzę was na tym świecie... Nie cudzy wy mnie jesteście, jak i Jaśkowie... Obojeśmy z Milewa i jam z Milewa, wszyscyśmy z Milewa, tylko, że ja byłam biedną sierotą, nad którą nigdy nikt litości nie miał. Miejcie wy, Mikołaju, teraz litość nademną... Dopomóżcie i poratujcie... Słucham ja, słucham tego, coście wy Jaśkowi mówili... Kiedy ten wielki adwokat jemu dopomóc może, to i mnie może, kiedy wszystkich ratuje, to i mego Filipka wyratuje...
Przestała mówić, wyraz jej oczu z przenikliwego stał się błagalnym. Mężczyźni jedli już zacierkę, Mikołaj, po małych korowodach z Jaśkiem, także jeść zaczął. Przytem na Krystynę patrzał i żałośliwie głową kiwał.
— Oj, że bieda będzie Filipkowi twemu, to bieda! — prawił. — Nie lekkie już i tak życie żołnierza młodego, co go od fartucha macierzyńskiego wezmą i w szeregu postawią. „Na ramię broń! Do nogi broń! Na prawo! na lewo! marsz!” A tu, broń Panie Boże, nogę nie tak jak trzeba postawi, feldfebel przyskakuje i pięścią pod brodę wali.
Mikołaj wykrzykiwał grubym głosem i brwi okropnie marszczył. Za każdym razem, gdy w ten sposób krzyknął i nasrożył się, powieki Krystyny szybko mrugać i fałdy czoła jej boleśnie drgać zaczynały. Antek zaś łyżkę przy ustach zatrzymywał i w opowiadającego wpatrzony, stłumionym głosem wykrzykiwał:
— O Jezu!
— I tak już ciężkie, bardzo ciężkie życie żołnierza młodego — prawił dalej Mikołaj, przesadzając umyślnie dla przerażenia Krystyny — ale tam, gdzie Filipka twego wysyłają, gorzej będzie... Ja tam byłem, to wiem... Skóra ze mnie od mrozu złaziła i w żołądku wszystko zastygło. Bywało, co przełknę, to w czysty lód się przemieni... W szpitalu położyli mnie... sześć miesięcy leżałem na żółtą febrę i taki się żółty zrobiłem, jak słonecznik... A kiedym ze szpitala wyszedł, rodzonaby mnie matka nie poznała. Będzie tak samo i Filipkowi twemu, matko, oj będzie... tylko gorzej jeszcze, bo ja byłem zdrowy i silny chłop, to wytrzymałem, a on mizeractwo takie nie wytrzyma... oj! nie wytrzyma!..
Krystyna, która także zaczęła jeść, trzymała łyżkę zawieszoną w powietrzu, twarz jej skamieniała, jakby w przerażeniu. Nagle jęknęła, łyżkę rzuciła i obu rękoma schwyciła się za głowę. Pochyliła głowę aż na ławkę, przechylała się na obie strony i jęczała:
— Boże mój, Boże! Boże mój, Boże!
Antek przestał jeść i nad lamentującą matką stanąwszy, powtarzać zaczął:
— Dosyć, matulu! no, dosyć, dosyć!
Nie dotykał jej wcale i nic więcej nie mówił, ale ten jeden wyraz coraz natarczywiej i żałośniej wymawiał!
— Ej głupia! głupia babo! czego ty jęczysz i lamentujesz, i Pana Boga nadaremno wzywasz? — rzekł Mikołaj. — Pan Bóg już zesłał ci szczęście. Pan Bóg ci zesłał takiego pana, co dopomoże twemu Filipkowi. Tylko poproś, żebym ja ci do niego drogę wskazał, a on jak zechce tylko, to twego Filipka w bliskości zostawią, ot może i do Milewa na kwaterunek zimowy przyślą...
Krystyna, jakby ją mocna ręka jakaś podniosła, wyprostowała się w mgnieniu oka i do Mikołaja przypadła.
— Dobrodzieju! ojcze! pomóżcie mi, pomóżcie!
Mówiąc to, całowała łokieć Mikołaja i zdawało się, że wnet kolana jego całować zacznie.
— No dobrze! — zawołał Mikołaj — ale — dodał — pięć procentów trzeba zapłacić... bez tego, nic... pięć procentów, o! jeżeli babo masz pieniądze..
— Mam, dobrodzieju, braciszku! Mam krwawicę moją, com ją sobie przez dwadzieścia lat dla synów swoich i na śmierć swoją zebrała... Co dla Antka, to zostawię, a co dla Filipka, to oddam; niech, mu na wybawienie będzie... Pracowałam, żęłam, pełłam, najmowałam się do wszystkiego skórę sobie pracą z rąk zdzierałam, z postem jadałam, bosom chodziła, a wszystkom dla nich zbierała.
Wysunęła pod światło łuczywa ręce swe małe, wychudłe, tak prawie czarne jak zorana ziemia, z palcami powykrzywianemi i pełnemi guzów od sierpa, kopania ziemi i tym podobnych robót, przez dziewiętnaście lat, bez najmniejszej przerwy pełnionych! Mikołaj postać nędzarki okiem ogarnął i usta wykrzywił.
— Kiedy bo, — odezwał się pierwszy Jasiek — kiedy bo ja sam jeszcze nie wiem, jak zrobić... Iść, czy dać spokój...
W tej chwili, zpod pieca ozwał się głos słaby i łagodny.
— Idź, Jaśku, idź... Nie odrzucaj łaski pańskiej... próbuj... Może ci ziemię przysądzą i bieda nasza się skończy... Oj! biada mi, żem ja taka słaba... sama bym poszła i do nóg temu panu się pokłoniła. Idź, Jaśku, jak Boga się boisz, idź. Jam słaba, prędko może zamrę, niech umierając wiem, żeś ty na parobczym chlebie żyć przestał i dzieci...
Nie mogła dokończyć. Tak była słabą, że głosu jej zabrakło. Stęknęła tylko i zawołała Krystynę, aby dziecko od niej wzięta i do kołyski włożyła. Jasiek patrzał chwilę w głęboki ten cień, z którego przemawiała do niego chora żona i w którym zcicha skwierczało kilkodniowe dziecię.
— No, — rzekł, wstając — dobrze! pójdę. Niech co chce będzie, pójdę! Kilka rubli z sobą wezmę. Może Pan Bóg ulituje się i wynagrodzi...
Mikołaj w duszy się cieszył.
— No — zawołał napijmy się.
— Napijmy się, — powtórzył Jasiek.
— Zdrowie wasze!
— Panie Boże zapłać!
— Pij Krystyna!
Wzięła z rąk Jaśka kieliszek i, odwróciwszy głowę, a łokciem twarz sobie zasłoniwszy, do połowy go wypiła.
— Pij! — nalegał rozochocony Jasiek.
— Pij, za szczęście swoich dzieci! krzyczał Mikołaj.
— Nie mogę — tłomaczyła się kobieta — dalibóg nie mogę! Nie piłam nigdy wódki, bo pieniędzy żałowałam i bałam się zostać pijaczką... Tyle, co mogłam, za zdrowie dobrych ludzi wypiłam... więcej nie mogę...
Wiedzieli istotnie, że nigdy więcej nad pół kieliszka wódki nie wypiła, i dali jej pokój. Natomiast zwrócili się do Antka.
— Pij, parobcze! — wykrzykiwał Mikołaj — żołnierzem nie będziesz, przy starej matce cię zostawili.
— Pij — dorzucił Jasiek — na dobry ożenek i szczęśliwą dolę!
Antek po kieliszek wyciągnął rękę.

— Nie waż się! — krzyknęła Krystyna i przed synem stanęła z takim wyrazem w postawie i twarzy, jakby go ciałem swem przed zabójczą kulą zasłaniała.
„Nie waż się pić, Antek!” — krzyknęła Krystyna...
— Puśćcie, matulu! — próbując usunąć ją, zaczął rozochocony parobczak.

— Nie waż się! — powtórzyła i tak na niego patrzała, że spuścił głowę i zmieszany od stołu odstąpił. Ona zaś do dwóch starszych mężczyzn mówić zaczęła:
— Sama nie piłam i im nie pozwalałam. Sama pić nie zacznę i, dopóki żyć będę, im nie pozwolę... Oni nie tacy jak inni... matki wolę szanują...
Postawa i mina Antka świadczyły o prawdzie jej słów. Stał ze spuszczonemi oczyma, nie myśląc już nawet rwać się do wódki. Ona mówiła dalej:
— Wychowałam ich nie na pijaków i nie na złodziejów. Strzegłam ich od pijaństwa i od wszelkiej obrazy boskiej, jak od ognia. Od maleńkości do posłuszeństwa i do pracy przyzwyczajałam. Widzieli oni, jakem na nich pracowała, że za niemi świata nie widziałam, więc żałowali mnie i słuchali. Prócz Pana Boga nikt mi nie pomagał.
Mikołaj wstał z ławy i żegnał się z gospodarzem mieszkania. Obejmowali się i głośno cmokali się w policzki.
W kilka minut później w izbie było już zupełnie ciemno i cicho. W przyległej za to komorze świeciło się przez spary we drzwiach i słychać było stłumione szepty. Krystyna siedziała tam na ziemi przed otwartą niewielką skrzynką, a za nią stał Antek, z kawałkiem napalonego łuczywa w ręku. Kobieta spiesznie zgarnęła na bok trochę odzieży i z pod niej, z samego dna skrzynki wyjęła jakiś przedmiot podługowaty i mający kształt wązkiego worka, w górze mocno sznurkiem związanego. Była to czemś wypchana, gruba, niciana pończocha. Krystyna rozwiązała mnóstwo węzłów, na jakie sznur był związany i naprzód wydobyła papierki jedno i trzyrublowe, a później srebrne czterdziestówki, złotówki i dziesiątki, a nawet trochę monet miedzianych. Widocznie wkładała ona w pończochę wszystko, co zarobiła. Za dzień pielenia czterdzieści groszy, za dwa dni żniwa cały rubel; za przyniesienie wody gospodyni — sześć groszy, za grabienie siana — dwa złote; za całe dwa tygodnie żniwa — dwie trzyrublówki, trzecia za trzy miesiące dojenia krów u pachciarza, czwarta i piąta zaoszczędzona z parobczej pensji Antka i t. d. Ile razy na jutro i pojutrze były dla niej i dla synów kasza jęczmienna, kartofle, chleb i sól, tyle razy grosz kadży[1] chował się w głębinach nicianej pończochy. Chowały się tam one przez lat dziewiętnaście.
Teraz Krystyna liczyła papierki. Liczyłaby długo, gdyby nie pomagał jej w tem syn. Parobczak, którego pisarz wioskowy na żądanie matki czytać, pisać i rachować uczył, czytać umiał tak mało, że prawie nic, pisać wcale nie umiał, ale rachował nieźle. Miał widać do rachunków szczególną zdolność, i matka go do nich więcej, niż do czego innego, napędzała. Wspólnemi siłami przeliczyli sto rubli. Krystyna przez chwilę trzymała je w ręku, synowi w oczy patrząc.
— To Filipka pieniądze — rzekła.
Parobezak kiwnięciem głowy odpowiedział:
— Wiem.
— Ja ciebie nie skrzywdzę... twoich nie poruszę... Antek ręką machnął, co znaczyć miało znowu:
— Co mi tam!
Błyszczącemi jednak oczyma spozierał w głąb pończochy. Pomimo obojętności, przez szacunek dla matki okazanej, widocznem było, że pieniądze na jego własność przeznaczone srodze go obchodziły. Krystyna, w jednej ręce papierki trzymając, na drugiej twarz wsparła i zamyśliła się. I ją także, jak przed godziną Jaśka, zdjął może niepokój o ten grosz, krwawo zapracowany. Ale przypomniały jej się słowa Mikołaja: „Skóra ze mnie od mrozu złaziła i w żołądku wszystko zastygało... Sześć miesięcy trzęsła mię żółta febra”.
— Jezu! — jęknęła kobieta i prędko wydobyte pieniądze w zanadrze chowając, półgłosem rzekła do siebie:
— Może Pan Bóg Najwyższy zlituje się...
Wróciwszy do izby, na piec wlazła i do snu się ułożyła.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być każdy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.