Pan Wołodyjowski/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Wołodyjowski |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Wołodyjowski nie próżnował w swojej stannicy, a i ludzie jego żyli w ustawicznej pracy. Sto, czasem mniej ludzi, zostawało na załodze w Chreptiowie, reszta była w ustawicznych rozjazdach. Najzacniejsze oddziały komenderowane były do przetrząsania jarów uszyckich i te żyły jakoby w wojnie ustawicznej, kupy bowiem zbójeckie, częstokroć liczne bardzo, silny dawały opór i nieraz trzeba było z niemi staczać formalne bitwy. Wyprawy takie trwały po kilka i kilkanaście dni; mniejsze poczty wyprawiał pan Michał hen, aż ku Bracławiu, po nowiny do ordy i Doroszeńki. Pocztów tych zadaniem było sprowadzenie języków, a zatem łowienie ich w stepach; inne chodziły w dół Dniestru, do Mohylowa i Jampola, aby utrzymać związek z komendantami w tych miejscach stojącymi; inne nasłuchiwały od wołoskiej strony; inne wznosiły mosty, naprawiały dawny gościniec.
Kraj, w którym panował ruch tak znaczny, uspokajał się zwolna; mieszkańcy, co spokojniejsi, mniej rozmiłowani w rozboju, wracali zwolna do opuszczonych siedzib, z początku chyłkiem, później coraz śmielej. Do samego Chreptiowa przyciągnęło trochę Żydków rzemieślników; czasem zajrzał i znaczniejszy kupiec Ormianin, coraz częściej zaglądali kramnicy; miał więc pan Wołodyjowski niepłonną nadzieję, że jeśli mu Bóg i hetman dłuższy czas na komendzie zostać pozwolą, owe zdziczałe strony zgoła inną z czasem przybiorą postać. Obecnie były to dopiero początki, siła jeszcze pozostawało do roboty; drogi nie były jeszcze bezpieczne; rozwydrzony lud chętniej ze zbójcami, niż z wojskiem w komitywę wchodził i za lada przyczyną znów krył się w gardziele skaliste; przez dniestrowe brony często przekradały się watahy, złożone z Wołochów, Kozaków, Węgrzynów, Tatarów i Bóg wie nie kogo; te zapuszczały zagony po kraju, napadając po tatarsku wsie, miasteczka i zagarniając wszystko, co się zagarnąć dało; chwili jeszcze niemożna było w tych stronach szabli z ręki popuścić, ani muszkietu na gwoździu zawiesić, jednakże początek już był uczyniony i przyszłość zapowiadała się pomyślnie.
Najczulej trzeba było nadstawiać ucha od wschodniej strony. Z Doroszeńkowej bowiem hassy i pomocniczych czambułów odrywały się co chwila większe lub mniejsze zagony i podchodząc pod komendy polskie, roznosiły razem spustoszenie i pożogę w okolicy. Ale ponieważ były to watahy, pozornie przynajmniej, na swoją tylko rękę działające, więc mały komendant gromił je bez obawy ściągnięcia na kraj większej burzy, a nie poprzestając na oporze, sam szukał ich w stepie tak skutecznie, że z czasem zbrzydził najzuchwalszym wyprawy.
Tymczasem Basia rozgospodarowywała się w Chreptiowie.
Cieszyło ją niezmiernie owo życie żołnierskie, któremu nigdy nie przypatrywała się dotąd tak blizko: ruch, pochody, powroty z wypraw, widok jeńców. Zapowiadała też Wołodyjowskiemu, że w jednej przynajmniej musi wziąć udział; ale tymczasem musiała poprzestać na tem, że czasem, wsiadłszy na bachmacika, zwiedzała w towarzystwie męża i pana Zagłoby okolice Chreptiowa; szczwali na takich wycieczkach liszki i dropie; niekiedy basiór wychynął z traw i mknął rozłogami — to go goniono, a Basia, o ile mogła, na przedzie, tuż za chartami, aby pierwsza dopaść zmęczonego zwierza i z bandoleciku mu między czerwone ślepie huknąć.
Pan Zagłoba najbardziej rad polował z sokoły, których kilka par, bardzo doskonałych, mieli z sobą oficerowie.
Basia towarzyszyła mu także, a za Basią posyłał pan Michał ukradkiem kilkunastu ludzi, aby była pomoc w nagłym razie, bo choć w Chreptiowie wiadomo było zawsze, co się na dwadzieścia mil wokoło pustyni dzieje, jednak wolał pan Michał być ostrożnym.
Żołnierze z każdym dniem kochali Basię więcej, bo też się troszczyła o ich jadło i napitek, doglądała chorych i rannych. Nawet ponury Mellechowicz, który na głowę ciągle chorzał, a który serce twardsze i dziksze miał od innych, rozjaśniał się na jej widok. Starzy żołnierze rozpływali się nad jej kawalerską fantazyą i wielką znajomością rzeczy żołnierskich.
— Gdyby Małego Sokoła zabrakło — mówili — ona mogłaby komendę objąć i nie żalby było pod takim regimentarzem zginąć.
Czasem też bywało, że gdy pod niebytność Wołodyjowskiego jakiś nieporządek w służbie się zdarzył, burczała Basia żołnierzy i posłuch przed nią był wielki, a przyganę z jej ust więcej starzy zagończykowie do serca brali, niż kary, których służbisty pan Michał, za uchybienie przeciw dyscyplinie, nie szczędził.
Wielka karność panowała zawsze w komendzie, bo Wołodyjowski, w szkole księcia Jeremiego wychowan, umiał trzymać żelazną ręką żołnierzy, ale przecie obecność Basi złagodziła jeszcze nieco dzikie obyczaje. Każdy starał się jej przypodobać, każdy dbał o jej wczas i spokój, więc wystrzegano się wzajem wszystkiego, coby je mogło zamącić.
W chorągwi lekkiej pana Mikołaja Potockiego było wielu towarzyszów, ludzi bywałych i dwornych, którzy, zdziczeli wśród ciągłych wojen i przygód, grzeczną stanowili jednak kompanię. Ci, wraz z oficerami z pod innych chorągwi, często spędzali wieczory u pułkownika, opowiadając o dawnych dziejach i wojnach, w których brali udział. Prym między nimi trzymał pan Zagłoba. On był najstarszy, najwięcej widział i siła dokazał, lecz gdy po jednym i drugim kieliszku zdrzemnął się w wygodnym, obitym safianem zydlu, który umyślnie dla niego stawiano, wówczas zabierali głos i inni. A mieli co opowiadać, byli bowiem tacy, którzy odwiedzili Szwecyę i Moskwę; byli tacy, którzy młode lata na Siczy jeszcze przed Chmielnicczyzną spędzili; byli, którzy swego czasu w Krymie owiec, jako niewolnicy, strzegli; którzy w Bachczysaraju studnie, w niewoli będąc, kopali; którzy zwiedzili Azyę Mniejszą; którzy po Archipelagu na galerach tureckich wiosłowali; którzy w Jerozolimie czołem o grób Chrystusa bili; którzy doświadczyli wszelkich przygód i wszelkich niedoli, a przecie jeszcze pod chorągwie wrócili bronić do końca życia, do ostatniego tchu, tych krain pobrzeżnych, krwią zlanych.
Gdy w listopadzie wieczory uczyniły się dłuższe, a od szerokiego stepu był spokój, bo trawy zwiędły, w domu pułkownika zbierano się codziennie. Przychodził pan Motowidło, dowódca Semenów, rodem Rusin, mąż chudy, jak szczypka a długi jak kopia, niemłody już, od dwudziestu przeszło lat z pola nie schodzący; przychodził pan Deyma, brat owego, który pana Ubysza usiekł; z nimi pan Muszalski, człek niegdyś możny, ale który w rannych latach w jassyr wzięty, na galerach tureckich wiosłował, a wyrwawszy się z niewoli, majętności poniechał i z szablą w ręku krzywd swych mścił się na Mahometowem plemieniu. Był to łucznik niezrównany, który czaplę w wysokim locie, na żądanie, strzałą przeszywał. Przychodzili również dwaj zagończykowie, pan Wilga z panem Nienaszyńcem, żołnierze wielcy, i pan Hromyka i pan Bawdynowicz i wielu innych. Ci gdy zaczynali opowiadać, a gęsto słowami rzucać, widziało się w ich opowiadaniach cały ów świat wschodni: Bachczysaraj, i Stambuł, i minarety, i świątynie fałszywego proroka, i błękitne wody Bosforu, i fontanny, i dwór sułtański, i mrowia ludzkie w kamiennym grodzie, i wojska, i janczarów, i derwiszów, i tę całą szarańczę straszną, a jak tęcza świecącą, przed którą ruskie, a za niemi wszystkie krzyże i kościoły w całej Europie, osłaniała skrwawionemi piersiami Rzeczpospolita.
Kręgiem zasiadali w obszernej izbie starzy żołnierze, nakształt stada bocianów, które zmęczone lotem, siądą na jakiej stepowej mogile i wielkim odzywają się klekotem.
Na kominie paliły się kłody smolne, rzucając rzęsiste blaski na całą izbę. Mołdawskie wino grzało się z rozkazu Basi przy żarze, a pachołkowie czerpali je cynowemi kusztyczkami i podawali rycerzom. Zza ścian dochodziło nawoływanie straży; świerszcze, na które skarżył się pan Wołodyjowski, grały w izbie, a czasem poświstywał w szparach mchem tkanych, wiatr listopadowy, który dmuchając z północy, stawał się coraz zimniejszy. W takie to zimna najmilej było siedzieć w zacisznej a widnej izbie i słuchać przygód rycerskich.
W taki też wieczór opowiadał raz pan Muszalski, co następuje:
— Niech Najwyższy ma w opiece swojej świętej całą Rzeczpospolitą, nas wszystkich, a między nami szczególnie jejmość panią tu obecną, godną naszego komendanta małżonkę, na której splendory ślepie nasze spoglądać niemal niegodne. Nie chcę ja w paragon wchodzić z panem Zagłobą, którego przygody Dydonę samą i jej wdzięczny fraucymer w największy podziw wprawićby mogły, ale gdy sami waćpaństwo żądacie czasy cognoscere meos, nie będę się ociągał, aby zacnej kompanii nie ubliżyć.
W młodości odziedziczyłem na Ukrainie, koło Taraszczy, substancyę znaczną. Miałem i dwie wioski po matce w spokojnym kraju, wedle Jasła, alem w ojcowiźnie rezydować wolał, że to ordy bliżej i o przygodę łatwiej. Fantazya kawalerska ciągnęła mnie na Sicz, ale nic tam już było po nas; jednakże w Dzikie Pola w kompanii niespokojnych duchów chodziłem i rozkoszy zaznałem. Dobrze mi było na majętności, to tylko dolegało mi srodze, iż miałem lichego sąsiada. Był to prosty chłop, z pod Białocerkwi, któren zmłodu na Siczy był, tam się do szarży atamana kurzeniowego dosłużył i do Warszawy od kosza posłował, gdzie też i uszlachcon został. Zwał on się Dydiuk. A trzeba waćpaństwu wiedzieć, że my się od pewnego wodza Samnitów, wyprowadzamy, zwanego Musca, co po naszemu: mucha znaczy. Ów Musca, po nieszczęśliwych przeciw Rzymianom wyprawach, na dwór Ziemowita, syna Piastowego, przybył, któren przezwał go dla większej wygody, Muscalskim, co potem potomność na Muszalskiego przerobiła. Poczuwając się ja tedy do krwi tak zacnej, z wielką abominacyą patrzyłem na owego Dydiuka. Bo, żeby szelma umiał ten honor, jaki go spotkał, szanować, i większą doskonałość stanu szlacheckiego nad wszelkie inne uznał, możebym nic nie mówił. Ale on ziemię, jako szlachcic, trzymając, z samej godności jeszcze się naigrawał i często to mówił: „Zali mój cień teraz większy? Kozak ja był i kozakiem ostanę, a szlachectwo i wszystkie wraże Lachy — ot mnie…“ Nie mogę waćpaństwu tego powiedzieć, jakie w tem miejscu gesta plugawe czynił, bo obecność jejmość pani zgoła mi na to nie pozwala. Ale pasya trawiła mnie dzika i począłem go gnębić. Nie zląkł się, człek był śmiały, z nawiązką płacił. Na szable byłby wyszedł, alem ja tego niechciał, mając nikczemność krwi jego na uwadze. Znienawidziłem go, jak zarazę i on mnie nienawiścią ścigał. Raz w Taraszczy, na rynku, strzelił do mnie; o włos mnie nie zabił, ja zasie rozszczepiłem mu głowę obuszkiem. Dwakroć zajeżdżałem z dworskimi ludźmi, dwakroć on mnie z hultajstwem. Nie zmógł mnie, ale i ja przecie nie mogłem mu dać rady. Chciałem prawem przeciw niemu czynić — ba! co tam za prawa na Ukrainie, w której jeszcze gruzy z miast dymią. Kto tam hultajów skrzyknie, może o całą Rzeczpospolitą nie dbać. Tak on czynił, bluźniąc w dodatku przeciw wspólnej matce i wcale na to nie pamiętny, że ona to, do stanu szlacheckiego go podnosząc, do piersi tem samem go przycisnęła, przywileje mu dała, z mocy których dzierżył ziemię i tę wolność, aż zbytnią, którejby pod żadnem innem władaniem nie zażył. Gdybyśmy się to mogli po sąsiedzku spotykać, pewnieby mi argumentów nie zbrakło, ale my się nie widywali inaczej jeno z rusznicą w jednej, a głownią w drugiej ręce. Odium rosło we mnie z każdym dniem, ażem pożółkł. Ciągle o tem jeno myślałem, jakoby go schwytać. Czułem przecie, że nienawiść — to grzech, więc chciałem mu tylko najprzód, za to wyrzekanie się szlachectwa, batogami skórę zorać, a potem, odpuściwszy mu wszystkie grzechy, jak na prawego chrześcianina przystało, kazać go poprostu zastrzelić…
Ale Pan Bóg zrządził inaczej.
Miałem za wsią pasiekę zacną i raz poszedłem ją oglądać. Było to pod wieczór. Zabawiłem tam ledwie z dziesięć pacierzy, aż tu clamor jakowyś o moje uszy uderza. Obejrzę się: dym, jako obłok nade wsią. Po chwili lecą ludzie. Orda! orda! A tuż za ludźmi — ćma powiem asaństwu! Strzały lecą, jakoby deszcz zacinał i gdzie nie spojrzę, baranie kożuchy i dyabelskie mordy ordyńskie. Ja do konia! Nimem nogą strzemienia dotknął, już mnie z pięć, albo sześć arkanów chwyciło. Rwałem je przecie, silny byłem… Nec Hercules!… W trzy miesiące potem znalazłem się z innym jassyrem za Bachczysarajem, w wiosce tatarskiej, Suhajdzig zwanej.
Panu memu było na przezwisko Sałma bey. Bogaty był Tatarzyn, ale nieludzki i dla niewolników ciężki. Musieliśmy pod batogami studnie kopać i w polu pracować. Chciałem się wykupić; miałem za co. Przez pewnego Ormianina pisałem listy do moich majętności pod Jasłem. Nie wiem, czyli listy nie doszły, czy okup w drodze przejęto, dość że nic nie przyszło... Powieźli mnie do Carogrodu i na galery sprzedali.
Siłaby o tem mieście opowiadać, od którego nie wiem, jeżeli jest większe i ozdobniejsze na świecie. Ludzi tam, jako traw w stepie, albo kamieni w Dniestrze... Mury na Jedykule srogie. Wieża przy wieży... W ogrodzie, razem z ludźmi, psi się błąkają, którym Turcy krzywdy nie czynią, dlatego, widać, że się do pokrewieństwa poczuwają, sami psubratami będąc... Niemasz między nimi innych stanów, jeno panowie a niewolnicy, zaś nad pogańską niemasz cięższej niewoli. Bóg wie, czy to prawda, ale tak na galerach słyszałem, że wody tamtejsze, jako jest Bosfor i Złoty Róg, który w głąb miasta zachodzi, z łez niewolników powstały. Niemało tam i moich się polało....
Straszna jest potencya turecka i żadnemu z potentatów tak wielu królów, jako sułtanowi, nie podlega. Sami zaś Turcy powiadają, że gdyby nie Lechistan (tak oni matkę naszą nazywają), tedy by już orbis terrarum dawno panami byli. „Za plecami Lacha (powiadają) reszta świata w nieprawdzie żyje, bo ów (prawią) jako pies przed krzyżem leży, a nas po rękach kąsa...“ I mają słuszność, bo przecie tak było i tak jest. A my tu w Chreptiowie i dalsze komendy w Mohylowie, w Jampolu, w Raszkowie, cóż innego czynimy? Siła jest złego w naszej Rzeczypospolitej, ale przecie tak myślę, że nam ową funkcyą i Bóg kiedyś policzy i ludzie może policzą.
Ale owo wracam do tego, co mi się przygodziło. Ci niewolnicy, którzy na lądzie w miastach i po wsiach żyją, w mniejszej jęczą opresyi od tych, którzy na galerach wiosłować muszą. Bo onych galerników raz na brzegu nawy wedle wiosła przykuwszy, nie odkuwają już nigdy, ani na noc, ani na dzień, ani na święta — i do śmierci w łańcuchach żyć tam trzeba; a tonie-li okręt in pugna navali, to owi z nim razem tonąć muszą. Nadzy są wszyscy, zimno ich mrozi, deszcz moczy, głód gniecie, a na to niemasz innej rady, jeno łzy i praca okrutna, bo wiosła są tak wielkie i ciężkie, że dwóch ludzi do jednego trzeba...
A mnie przywieźli w nocy i zakuli, posadziwszy naprzeciw jakiegoś towarzysza niedoli, którego in tenebris poznać nie mogłem. Kiedym to usłyszał ów stukot młota i dzwonienie kajdanów — miły Boże! zdawało mi się, że ćwieki w moją trumnę zabijają, chociaż i tobym wolał. Modliłem się, ale nadzieja w sercu, jakoby ją wiatr zwiał... Jęki moje kawadżi batogami potłumił, więc przesiedziałem cicho całą noc, póki nie zaczęło świtać... Spojrzę ja wtedy na tego, kto ma ze mną wiosłem robić — Jezu Chryste miły! — zgadnijcie państwo, kto był naprzeciw mnie? — Dydiuk!
Poznałem zaraz, chociaż był goły, wychudł i broda urosła mu w pas, bo już dawniej był na galery zaprzedan... Począłem się na niego patrzyć, on na mnie; poznał mnie także... Nie mówiliśmy do siebie nic... Ot, na co nam obu przyszło! Ale przecie taka jeszcze była w nas zawziętość, że nietylko nie powitaliśmy się po Bożemu, ale uraza buchnęła w nas jak płomień i aż radość chwyciła za serce każdego, że i jego wróg tak samo cierpieć musi. Tegoż samego dnia nawa ruszyła w drogę. Dziwne było z największym nieprzyjacielem za jedno wiosło imać, z jednej misy ochłapy jeść, którychby psi u nas jeść nie chcieli, jedno tyraństwo znosić, jednem powietrzem dychać, razem cierpieć, razem płakać… Płynęliśmy po Helesponcie, a potem po Archipelagu… Insula tam przy insuli, a wszystko w mocy tureckiej… Oba brzegi takoż… świat cały!... Ciężko było. W dzień znój niewypowiedziany. Słońce tak pali, że aż woda zda się od niego płonąć, a kiedy owe blaski poczną drgać i skakać na fluktach, rzekłbyś: deszcz ognisty pada. Pot się z nas lał, a język przysychał nam do podniebienia... W nocy zimno kąsało, jak pies... Pociechy znikąd — nic, jeno strapienie, żal za utraconem szczęściem, strapienie i mordęga. Słowa tego nie wypowiedzą... W jednej ostoi, już na ziemi greckiej, widzieliśmy z pokładu owe sławne ruiny świątyń, które jeszcze Graeci starożytni wznieśli... Kolumna stoi tam przy kolumnie, jakby ze złota, a to marmur tak pożółkł od starości. Widać zaś dobrze, bo to na zgórzu nagiem i niebo tam jako turkus... Potem pożeglowaliśmy naokół Peloponesu. Dzień szedł za dniem, tydzień za tygodniem, myśmy z Dydiukiem słowa do siebie nie rzekli, bo jeszcze hardość i zawziętość mieszkała w naszych sercach... Ale poczęliśmy zwolna kruszeć pod ręką Bożą. Z trudu i zmienności aury grzeszne cielsko jęło nam prawie odpadać od kości; rany, surowcem zadane, gnoiły się na słońcu. W nocy modliliśmy się o śmierć. Co się zdrzemnę, to słyszę, jako Dydiuk mówi: „Chryste pomiłuj! Swiataja Preczystaja, pomiłuj! daj umerty!“ On też słyszał i widział, jakom ja do Bogarodzicielki i Jej Dzieciątka ręce wyciągał… A tu jakoby wiatr morski urazę z serca zwiewał... Coraz mniej, coraz mniej... Wkońcu, jakem nad sobą płakał, tom i nad nim płakał. Jużeśmy też oba spoglądali na siebie inaczej... Ba! poczęliśmy sobie świadczyć. Jak na mnie przyszły poty i śmiertelne znużenie, to on sam wiosłował; jak na niego, to ja... Przyniosą misę, każdy uważa, żeby i drugi miał. Ale patrzcie acaństwo, co to natura ludzka! Poprostu mówiąc, miłowaliśmy się już, ale żaden nie chciał tego pierwszy powiedzieć… Szelma w nim była, ukraińska dusza!... Dopieroż, kiedy okrutnie nam było źle i ciężko, a mówili w dzień, że nazajutrz spotkamy się z wenecjańską flotą. Żywności też było skąpo i wszystkiego nam żałowali, prócz bicza. Przyszła noc: jęczymy z cicha i — on po swojemu, ja po swojemu — modlimy się jeszcze żarliwiej; patrzę ja przy świetle miesiąca, aż jemu ciurkiem łzy na brodę lecą. Wezbrało mi serce, więc mówię: „Dydiuk, toć my z jednych stron, odpuśćmy sobie winy.“ Jak to usłyszał — miły Boże! — kiedy chłopisko nie ryknie, kiedy się nie zerwie, aż łańcuchy zabrzękły. Przez wiosło padliśmy sobie w ramiona, całując się i płacząc... Nie umiem rzec, jakośmy się długo trzymali, bo tam już i pamięć nas odeszła, jenośmy się trzęśli ode łkania.
Tu przerwał pan Muszalski i coś koło oczu palcami przebierać począł. Nastała chwila ciszy, jeno zimny wiatr północny poświstywał między bierwionami, w izbie ogień syczał i świerszcze graty. Zaczem pan Muszalski odsapnął i tak dalej prawił:
— Pan Bóg, jako się okaże, pobłogosławił nas i łaskę swoją okazał, ale na razie gorzko przypłaciliśmy ów braterski sentyment. Oto, trzymając się w objęciach, poplątaliśmy tak łańcuchy, żeśmy ich odczepić nie mogli. Przyszli dozorcy i dopiero nas rozczepili, ale kańczug więcej godziny świstał nad nami. Bito nas, nie patrząc gdzie. Popłynęła krew ze mnie, popłynęła i z Dydiuka, pomieszała się i poszła jednym strumieniem w morze. No! nic to! stare dzieje... na chwałę Bożą!...
Od tej pory nie przyszło mi do głowy, że ja od Samnitów pochodzę, a on chłop białocerkiewski, niedawno uszlachcon. I brata rodzonego nie mógłbym więcej miłować, jakom jego miłował. Choćby też i nie był uszlachcon, jednoby mi było — choć wolałem, że był. A on, po staremu, jako niegdyś nienawiść, tak teraz miłość oddawał z nawiązką. Taką już miał naturę...
Nazajutrz była bitwa. Wenecyanie rozegnali naszą flotę na cztery wiatry. Nasza galera, potrzaskana srodze z kolubryn, zataiła się przy jakowejś pustej wysepce, poprostu skale, z morza sterczącej. Trzeba ją było reparować, a że żołnierze poginęli i rąk brakło, musieli nas rozkuć i siekiery nam dać. Jakośmy tylko na ląd wysiedli, spojrzę na Dydiuka, a u niego już to samo w głowie, co u mnie. „Zaraz?“ — pyta mnie. „Zaraz!“ — mówię i nie myśląc dłużej, w łeb Czubatego; wtem on samego kapitana. Za nami inni, jako płomień! W godzinę skończyliśmy z Turkami, potem zładziliśmy jako tako galerę i siedli na nią bez łańcuchów, a Bóg miłosierny kazał wiatrom przywiać nas do Wenecyi.
O żebranym chlebie dostaliśmy się do Rzeczypospolitej. Podzieliłem się z Dydiukiem podjasielską substancyą i oba zaciągnęliśmy się znowu, żeby za nasze łzy i za naszą krew zapłacić. Podczas podhajeckiej, Dydiuk poszedł na Sicz do Sirki, a z nim razem do Krymu. Co tam wyrabiali i jak znaczną uczynili dywersyę, o tem acaństwo wiecie.
W czasie powrotu, Dydiuk, syt zemsty, od strzały poległ. Ja ostałem i teraz oto, ilekroć łuk naciągam, czynię to na jego intencyę, a żem tym sposobem nieraz duszę jego uradował, na to świadków w tej zacnej kompanii nie braknie.
Tu znowu umilkł pan Muszalski i znów słychać było tylko poświst północnego wiatru i trzaskanie ognia. Stary wojownik utkwił wzrok w płonące kłody i po długiem milczeniu tak skończył:
— Był Nalewajko i Łoboda, była Chmielnicczyzna, a teraz jest Dorosz; ziemia z krwi nie oschła, kłócim się i bijem, a przecie Bóg posiał w serca nasze jakoweś semina miłości, jeno, że one jakoby w płonnej glebie leżą i dopiero pod uciskiem i pod kańczugiem pogańskim, dopiero w tatarskiej niewoli, niespodzianie wydają frukta.
— Cham chamem! — rzekł nagle, budząc się, pan Zagłoba.