Pan Wołodyjowski/Rozdział XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Wołodyjowski |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Spali wszyscy nazajutrz do późna, prócz żołnierzy strażowych i małego rycerza, który nigdy dla żadnej uciechy służby nie zaniedbał. Młody pan Nowowiejski zerwał się także dość wcześnie, bo mu Zosia Boska od wywczasu milszą była. Przybrawszy się więc od rana pięknie, poszedł do owej izby, w której wczoraj tańczono, nasłuchiwać, czy w przyległych niewieścich komorach niema jeszcze ruchu i krzątaniny.
W izbie, zajętej przez panią Boską, słychać już było ruch, ale niecierpliwemu młodzieńcowi tak pilno było Zosię zobaczyć, że chwyciwszy za kindżał, począł nim mech i glinę między belkami wyłupywać, aby bodaj przez szparutkę, jednem okiem na Zosię spojrzeć.
Zastał go przy tej robocie pan Zagłoba, który właśnie z różańcem nadszedł i poznawszy zaraz, co się święci, zbliżył się na palcach i począł okładać sandałowemi paciorkami plecy rycerza.
Ów uciekał, wykręcał się, niby się śmiejąc, ale zmieszany był nieco, stary zaś gonił i bił, powtarzając:
— A Turku jakiś, a Tatarzynie, a naści, a naści! exorciso te! A gdzie mores? To niewiasty będziesz podglądał? A naści! a naści!
— Dobrodzieju! — wołał pan Nowowiejski — nie godzi się ze świętych paciorków kańczuga czynić! Zaniechajcie mnie, bom grzesznej intencyi nie miał!
— Nie godzi się, mówisz, świętemi paciorkami bić? Nieprawda! Palma w kwietnią niedzielę też święta, a przecież nią biją. Ha! to był dawniej pogański różaniec i do Supanhazego należał, alem mu go pod Zbarażem wydarł, a potem nuncyusz apostolski go poświęcił. Patrz, sandał prawdziwy!
— Jeśli prawdziwy sandał, to pachnie.
— Mnie pachnie różaniec, a tobie dziewczyna. Muszę ci jeszcze bardzo plecy przetrzepać, bo właśnie dla wypędzenia dyabła z ciała niemasz nad święte paciorki!
— Nie miałem grzesznej intencyi, żebym tak zdrów był!…
— Jeno przez pobożność dziurkę dłubałeś, co?
— Nie przez pobożność, ale przez miłość tak ekstraordynaryjną, że nie wiem, jeżeli mnie nie rozsadzi, jako granat! Co tu klimkiem rzucać, kiedy prawda! Bąki tak konia latem nie ćwiczą, jak mnie afekty ćwiczą!
— Patrz, żeby to nie były grzeszne żądze, bo kiedym tu wszedł, toś ustać nie mógł, jeno tak piętą o piętę tłukłeś, jakobyś na głowniach stał.
— Nie widziałem nic, jak Boga najszczerzej kocham, bom przecie dopiero szparutkę dłubał!
— Ha! młodość!… krew nie woda!… Ja się też czasem dotąd hamować muszę, bo jeszcze we mnie leo mieszka, qui quaerit quem devoret! Jeśli masz czyste intencye, to o ożenku myślisz?
— Czy o ożenku myślę? Mocny Boże! A o czemżebym myślał? Nietylko myślę, ale tak mi jest, jakby mnie kto szydłem ekscytował! To wasza mość chyba nie wiesz, że ja już wczoraj pani Boskiej deklarowałem i od ojca konsens mam?
— Z siarki i prochu chłop! daj cię katu! Kiedy tak, to co innego, ale powiadaj, jak to było?
— Pani Boska poszła wczoraj do komory, chustę dla Zosieńki przynieść, ja za nią! Obróci się: „Kto tam?“ A ja buch do nóg! „Bijcie matko, ale Zośkę dajcie, moją szczęśliwość, moje kochanie!“ Pani Boska zaś, ochłonąwszy, tak rzecze: „Wszyscy waści chwalą i za godnego kawalera go mają; mój mąż w niewoli, a Zośka bez opieki na tym świecie; wszelako ja dziś responsu nie dam, ani też jutro, jeno później, waszmość też pozwoleństwa rodziców potrzebujesz.“ To powiedziawszy, poszła, myśląc, że ja po pijanemu to czynię. Jakoż miałem w głowie…
— Nie to! wszyscy mieli w głowie! Uważałeś, jako owemu Nawiraghowi i Anardratom śpiczaste czapki w końcu na bakier zjechały?
— Nie uważałem; bom sobie już w duszy układał, jakby najłatwiej od ojca konsens uzyskać.
— A ciężko przyszło?
— Nad ranem poszliśmy oba do kwatery, a że to żelazo póty dobrze kuć, póki gorące, pomyślałem sobie wraz, że trzeba, choć zdaleka wymacać, jak też ojciec imprezę przyjmie. Więc mówię mu: „Słuchaj ojciec, chcę Zośki na gwałt i konsensu mi trzeba, a nie da ojciec, to bodaj do Wenecyanów pójdę służyć i tyle mnie będziecie widzieli.“ Kiedy to nie wypadnie na mnie z wielką furyą: „O taki synu! — powiada — umiesz ty się bez pozwolenia obchodzić! Idź do Wenecyanów, albo bierz dziewkę, to jeno ci zapowiadam, że grosza nie dam, nietylko z mego, ale i z macierzyńskiego, bo to wszystko moje!“
Pan Zagłoba wysunął naprzód dolną wargę:
— O źle!
— Czekaj waść. Jakem to usłyszał, tak zaraz mówię: „A czy to ja proszę, albo potrzebuję? Błogosławieństwa mi potrzeba, niczego więcej, bo tego dobra pogańskiego, co na moją szablę wypadło, na dobrą dzierżawę, ba! na chudopacholską wieś wstrzyma! Co jest macierzystego, to niech będzie dla Ewki na wiano, jeszcze przygarstkę jedną i drugą turkusów dołożę i hatłasów i lamy sztuczynę, a przyjdzie zły rok, to i ojca gotówką poratuję.“
Dopieroż ojciec rozciekawił się okrutnie:
— Taki-żeś bogaty? — pyta. — Dla Boga! zkąd? z łupów? Boś wyjechał, jak święty turecki?
— Bój się ojciec Boga! — odpowiem — toż jedenaście lat tą pięścią macham i jako powiadają, niezgorzej i nie miało się zebrać! Byłem przy szturmie zrebelizowanych grodów, w których hultajstwo i Tatarstwo kupy łupów, co najprzedniejszych, nagromadziło; biło się murzów i watahy zbójeckie, a zdobycz szła i szła. Brałem jeno to, co mi przyznano — bez niczyjej krzywdy — ale rosło i gdyby człek nie hulał, byłoby na dwie takie substancye, jako jest wasza rodzicielska.
— Cóż stary na to? — pytał rozweselony Zagłoba.
— Ojciec zdumiał się, bo się tego nie spodziewał i zaraz na moje marnotrawstwo narzekać począł: „Byłaby (prawi) krescytywa, ale taki pędziwiatr, taki odmigęba, co tylko puszyć lubi, a za magnata się wydawać, wszystko zmarnuje, niczego nie utrzyma.“ Potem ciekawość go przemogła i począł wypytywać szczegółowo, co mam, a ja widząc, że tą smołą smarując, prędko zajadę, nietylkom nic nie utaił, alem jeszcze dołgał trochę, choć zwykle nierad koloryzuję, bo tak sobie myślę, że prawda to owies, a łgarstwo sieczka. Ojciec za głowę się brał i nuż w zamysły: „To a toby się dokupiło (prawi), ten a ten procesik poparło; mieszkalibyśmy o miedzę, a pod niebytność twoją, jabym wszystkiego doglądał.“ I zapłakało poczciwe ojczysko: „Adam! — powiada — ta dziewka okrutnie mi się dla ciebie spodobała, ile że ona pod pana hetmańską opieką, z czego także może być korzyść; Adam! — powiada — jeno ty mi tę drugą moją córkę szanuj i nie zmarnuj mi jej, bobym ci w godzinę śmierci nie przebaczył.“ A ja, mości dobrodzieju, na samą supozycyą Zosinej krzywdy, jak ryknę! Padliśmy sobie z ojczyskiem w ramiona i płakaliśmy accurate do pierwszych kurów!
— Szelma stary! — mruknął Zagłoba.
Poczem głośno dodał:
— Ha! wprędce może być weselisko i nowa w Chreptiowie uciecha, zwłaszcza, że to mięsopust!
— Jutroby było, żeby ode mnie zależało — zawołał porywczo Nowowiejski — ale, ot co, dobrodzieju! Mnie się permisya niedługo kończy, a służba służbą i wracać do Raszkowa muszę. No! pan Ruszczyc da mi drugą permisyę, wiem! Alem niepewien, czy ze strony niewiast zwłoki nie będzie. Bo co do matki sunę, ta mówi; „Mąż w niewoli“ — co do córki, ta prawi: „Tatuś w niewoli“. A cóż, to? ja tego tatusia w łykach trzymam, czy co? Okrutnie się takich impedymentów boję, bo żeby nie to, tobym księdza Kamińskiego za sutannę złapał i póty nie puszczał, pókiby nas z Zośką nie związał. Ale jak sobie co baby wbiją w głowę, obcęgami nie wyciągniesz. Ostatni grosz bym oddał, poszedłbym sam po tatusia, ale nie ma jak! Nikt przecie nie wie, gdzie on jest, może zmarł, i masz robotę! Jak mi każą na niego czekać, to do ostatniego sądu będę czekał!
— Piotrowicze z Nawiraghiem i Anardratami jutro w drogę ruszają; prędka będzie wiadomość.
— Jezu, ratuj! Ja mam dopiero na wiadomości czekać. Przed wiosną nie mogłoby nic być, a tymczasem uschnę, jak mi Bóg miły! Dobrodzieju! wszyscy w wasz rozum i eksperyencyę wierzą, wybijcie wy babom z głowy to czekanie! Dobrodzieju, na wiosnę wojna! Bóg wie, co się stanie; przecie ja się z Zośką chcę żenić, nie z tatusiem, za cóż ja mam do niego wzdychać?
— Namów niewiasty, by do Raszkowa pojechały i tam osiadły. Tam i o wiadomość łatwiej, a jeśli Piotrowicz znajdzie Boskiego, to mu będzie do was blisko. Powtóre: ja uczynię co zdołam, ale ty proś i pani Baśki, żeby się za tobą wstawiła.
— Nie zaniecham, nie zaniecham, bo mnie dyabl…
Wtem drzwi skrzypnęły i weszła pani Boska. Lecz zanim pan Zagłoba zdołał się obejrzeć, młody Nowowiejski już grzmotnął się do jej nóg, jak długi i zająwszy ogromną przestrzeń podłogi swem olbrzymiem ciałem, począł wołać:
— Jest konsens rodzicielski! Dawajcie, matko, Zośkę! Dawajcie, matko, Zośkę! Dawajcie, matko, Zośkę!
— Dawajcie, matko, Zośkę! — zawtórował basem Zagłoba.
Hałasy owe wywabiły ludzi z przyległych komór; weszła Baśka, wszedł z kancelaryi pan Michał, a wkrótce po nich ukazała się i Zosia. Dziewczynie nie wypadało się niby domyślać, o co chodzi, ale oblała się natychmiast ponsem i złożywszy co prędzej ręce w małdrzyk, a buzię w długi ciup, stanęła ze spuszczonemi oczyma pod ścianą. Pan Michał skoczył po starego pana Nowowiejskiego. Ten przybywszy, zgorszył się bardzo, że syn nie powierzył mu funkcyi i nie zostawił sprawy jego wymowie, jednakże przyłączył się do prośby.
Pani Boska, której istotnie brakło jakiejkolwiek bliższej na świecie opieki, rozpłakała się wreszcie i zgodziła zarówno na prośbę pana Adama, jak i na to, że do Raszkowa z Piotrowiczami wyjedzie i tam na męża czekać będzie. Dopieroż, zalana łzami, zwróciła się do córki:
— Zośka — rzekła — a tobie po sercu-li panów Nowowiejskich zamysły?
Wszystkich oczy zwróciły się na Zosię, a ona stojąc przy ścianie, oczy trzymała, wedle zwyczaju, wbite w podłogę i dopiero po chwili milczenia, cała spłoniona do szczętu, wyrzekła ledwie dosłyszalnym głosikiem:
— Chcę do Raszkowa!…
— Moje śliczności! — huknął pan Adam i skoczywszy do niej, porwał dziewczynę w ramiona.
Poczem zaś krzyczeć począł, aż ściany drgały:
— Moja już Zośka, moja! moja!…