Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Ryszard Denhoff stał na ganku swego domu w Wodzewie, i patrzał jak pakowano kufry na wielkie furgony wysłane słomą. Czoło młodego obywatela pokryte było rzewną zadumą. Słyszał dokoła siebie gwar nieustanny, niby kołatanie młyna, urozmaicony często silniejszym odgłosem jakiegoś wołania, głośnego krzyku, nawet płaczu.
Widział pełno ludzkich postaci, niosących na wozy co raz nowe paki i kosze. Ktoś tubalnym głosem wydawał rozporządzenia, ktoś wołał na konie; skrzypiały osie ruszających, naładowanych fur, szczekały psy.
Młody Denhoff oparty niedbale o filar ganku, ocienionego bujnymi kędziorami dzikich winogron, trwał w półśnie zarazem rozkosznym i dziwnym.
Był oto świeżym właścicielem Wodzewa, on, jeszcze niepełnoletni, bo musiał czekać parę miesięcy dla podpisania aktu kupna. On, marzyciel, idealista, trochę łobuzi i hulaka jest ziemianinem, i to piękne, urocze Wodzewo należy do niego. Zdobył je, bez trudu wprawdzie, bo od tego były kapitały, ale zakochawszy się w niem przedtem, jak w pięknej kobiecie. Uczuwał zadowolenie bez granie i taki gwałtowny krzyk rozkoszy w piersi, że zdawał się wołać, Hosanna! do niebios, do samego Boga. Widział przed sobą bezmiar wspaniałych horyzontów; szał wdzięczności dla całego świata za otrzymanie tego kawałka ziemi rozsadzał mu serce, które biło mocnym pulsem i rosło w olbrzyma.
Przycisnąłby wszystkich i wszystko do swej wątłej piersi i całowałby i tulił ziemię całą.
Ale wyjazd z rodziną jego poprzednika, zgiełk, wrzawa, głośne pożegnania przygnębiły młodzieńca.
Nie lubił wszelkich wyjazdów, czułych scen pożegnalnych bał się instynktownie, bo zbyt słabe miał nerwy i przeczuloną wrażliwość.
Tu zaś sceny podobne właśnie się odgrywały.
Służba dworska i chłopi żegnali dawnego dziedzica płacząc i wyrzekając na przemiany.
Mijając ganek, ludzie ci patrzyli z pewnym lękiem na nowego pana, który „jakości po zagranicznemu wygląda i z niemiecka się nazywa“. Ale pomimo tych nieufnych spojrzeń pokornie całowano go w ręce, zginając karki przed jego smukłą postacią i wielkim brylantem na palcu. Denhoff przyjmował hołdy z przyjemnością, bolały go natomiast mniej przychylne wejrzenia, ale udawał, że ich nie widzi.
Ostatni wóz odjechał z przed ganku i jednocześnie rozległo się wołanie silnym basem.
— Mateusz, zajeżdżaj!
Ryszard zadrzał. Nieprzyjemne uczucie trąciło go brutalnie powodując nagły żal.
— Już odjeżdżają......
Odstąpił od filara i patrzył na toczący się powóz, ciągniony przez czwórkę kasztanowatych koni.
— I to już moje — przemknęła myśl szybka jakby uśmiechnięta.
Bystrym okiem obrzucił sylwetkę stangreta.
— Zmienię liberję! Wiecznie te granatowy kapoty i guzy.
Nagle drgnął i skrzywił się z niesmakiem. Palcami zacisnął uszy, jakby go bolało w bębenkach.
— Przestaniesz ty z bata strzelać, już ja cię oduczę parafiaństwa — mruknął zły, zjadliwe spojrzenie rzucając stangretowi.
Nastąpił wyjazd. Denhoff rozczulił się żegnając swych poprzedników. Usadawiał i ściskał dzieci, całował z wylaniem ręce pani, z panem cmokali się w powietrzu. Ogarniał go żal i niepokój.
Ryszard zląkł się swego Wodzewa i nowej roli.
— Mogliby też państwo jeszcze nie odjeżdżać!
— A cóżbyśmy tu robili? Pan jest właścicielem i założy dom.
— Jaki tam dom! Co ja tu sam poradzę?...
— Będzie pan bujał po świecie, a na odpoczynek tu przyjeżdżał. Przecie na klombie jest napis dywanowy „Mon repos“, jako godło Wodzewa — żartował były obywatel.
Denhoff popatrzył na dywanowy klomb, już jego gustem zasadzony, i na napis francuski na froncie.
— Czy oni z tego kpią? — pomyślał.
Ale dłużej się nad tem nie zastanawiał. Lubił tych ludzi, szanował i szczerze był zmartwiony ich odjazdem.
Gdy powóz ruszył, Denhoff zapominając o powadze nowego dziedzica, wskoczył na stopień ekwipażu i dojechał tak aż za bramę.
— Do widzenia! nie zapominajcie państwo o mnie, pustelniku.
— Do widzenia! Do widzenia!
Znowu junackie palnięcie z bata, bolesny skurcz na twarzy Denhoffa, i rozstali się.
Młodziutki obywatel powrócił do domu prędkim krokiem, gorączkowo. Chciałby dziś, zaraz, całe Wodzewo przekształcić wedle swego gustu. Po drodze zauważył, że kłaniano mu się już inaczej, niż przed wyjazdem poprzednika, coś niewolniczego było w tych ukłonach dworskiej służby i włościan.
Wszedł do domu. Pustka przykra wionęła nań z ogołoconych pokoi. Podłogi zasypywały resztki słomy, trociny i pomięte papiery. Tapety na ścianach wypłowiałe, miejscami pozdzierane, pełne haków: i ćwieków osnutych nitkami pajęczyn. Bezład szczerzył tu zęby na każdym kroku i zniechęcał. Denhoff obszedł wszystkie pokoje i uczuł straszliwe zgnębienie, ręce mu opadły ze znużenia, które nagle nim zawładnęło.
— Ucieknę stąd, nie wytrwam!
Ciepły, słodki ton słowiczy wpłynął przez otwarte okna i miękko otulił stargane nerwy Ryszarda.
Podsunął się bliżej śpiewaka! i oparty o futrynę okna wbił oczy w gąszcz parkową. Burzyło się tam wszystko majem. Maj młody, uśmiechnięty wyglądał z obfitych koron brzóz, maj gładził potężne świerki, obsypywał je seledynowemi szyszkami; maj panoszył się na dębach, pływał po aksamitnych trawnikach, wlewał swe natchnienie w kiście białych i liljowych bzów: pachniało, i kipiało majem. Tuż pod oknem kwitły smukłe irysy, konwalje kołysały się rozkosznie, siejąc dokoła cudną woń własnych ciał, pochylały senne głowy, jakby w upojeniu zmysłowem, czołgały się po rabatach gwiazdki stokroci. A słowik w brzozie jasnej, o rozplecionych dziewiczo warkoczach, nucił pieśń wieczystą i wpijał się nią w serce Ryszarda i rozszerzał je i złocił. Młodzieniec zasłuchany w pogwarę majową, odbijał nieco od swego tła. Z jednej strony bujna, urocza natura, zupełnie swojska, z drugiej pustka, ruina mieszkaniowa chłodna, szydercza. I on. Sylwetka, wysoka, smukła, komfort bijący z każdego szczegółu ubrania, szkła na oczach i odrębny jakiś rys całości, przypominający raczej turystów zadumanych nad Lago Maggiore. Był tu postacią niespodziewaną.
Ale wewnętrzną naturą zbliżał się do swych ram. Nie tęsknił za szumem fal obcych jezior, — upajał się szelestem brzóz; nie nęciła go woń magnolji, — pieściwie wchłaniał w nozdrza zapach konwalji i narcyzów.
Był cudzoziemcem z powierzchowności i z nazwiska, polakiem — w duszy. Uwagę jego zwrócił ostry skrzyp uginającej się podłogi, i charakterystyczne zaczepne kaszlnięcie.
Spojrzał za siebie. Pokojówka Anulka zamiatała podłogę. Energicznie stąpając i operując szczotką wyraźnie udawała kaszel, patrząc z pod rzęs na nowego pana.
Denhoff złapał właśnie to spojrzenie i wywołał nowy paroksyzm krztuszenia się, bardzo sprytny.
Przymrużył oczy.
— Ach! to ta cnota! pobożna Anula.
Zapewnienia byłej właścicielki Wodzewa o zakonnych instynktach pokojówki, wydawały się Ryszardowi nieco podejrzanemi.
— Wcale ładna!
Patrzał na nią; i cieszył się jej zmieszaniem, przeczuwając komedję. Zauważył i pewną dekorację: biały, nakrochmalony fartuszek, błękitną wstążczynę na szyi i żółte kwiatki we włosach. Tego przedtem nie widział.
— Hm! Nous verrons!
— Kucharka się pyta, czy jaśnie pan będzie obiadował?...
— A ty będziesz usługiwała?
— Juści.
— No, to podawajcie.
— Ale! Obiadu niema jeszcze, ino trza zadysponować.
— Voila! — Cóż wy myślicie, że ja będę bez obiadu.
Dziewczyna zachichotała.
— Ii... nie! Tylo dotąd dziedziczka dysponowali, a tera musi jaśnie pan sam.
— Powiedz kucharce, niech sobie gotuje co chce, i dajcie mnie święty spokój.
Wyszedł z domu i wsiąknął w rozmajony park.
Roztwierały się przed nim głębie zielone, pachnący oddech ziemi plądrował wśród drzew i osnuwał je miłośnie. Czeremchy osypane kwieciem pochylały strojne gałęzie do rozwitych bzów, szemrząc zalotną gwarą młodości i piękna.
Denhoff stanął nad głębokim wąwozem kończącym park. Szeroka szczelina ziemi rozszerzała się w tem miejscu tworząc pyszny parów, zalany niby białą rzeką, kwiatami tarniny. Tłoczyły się tu karłowate czeremchy i wielkie kępy paproci. Środkiem płynął strumyk cieńką taśmą wody, poskręcanej w węzły i żywiołowo wspinał się na kamieniach. Dzikie wiśnie w niepokalanej bieli swych welonów, stojąc na krawędzi wąwozu, zaglądały ciekawie w jego głąb, gdzie plątało się z sobą mnóstwo roślin; pnącze chmielowe szorstkiemi ramionami dławiły biały powój, ten owijał się dokoła zaborczych mięśni chmielu i łagodził jego ostrość. Walka trwała. Żyzność gruntu w parowie buchała rzutkim płomieniem rostu, jakby gwałtem chcąc dorównać wysokością tworzyw — drzewom parkowym.
Ryszard oparł się bokiem o olbrzymią sosnę, której korona sięgała niemal chmur, korzenie zaś jedną połową wżarte mocno w twardy grunt, drugą wysunęły na zewnątrz, ogromne, rozczapierzone niby tytaniczne palce, chciwe i okrutne. Te szpony wystające nad krawędzią wąwozu miały wygląd drapieżny, jakby chciały dosięgać przeciwnego brzegu i podsunąć go pod siebie.
Sosnę tę Ryszard nazwał głowonogiem i po przyjeździe do Wodzewa, już jako właściciel, zawiesił na złoto-rudej olbrzymce obrazek Bogarodzicy.
Teraz patrzał na okolicę skąpaną w słońcu, lubował się widokiem okopów z czasów szwedzkich, rozciągniętych szeroko po za parowem. Ten wąwóz był zapewne starożytną fosą otaczającą obozowisko.
— Jak ja się tu okopię w moim Wodzewie? i... czy na długie panowanie? myślał tęsknie.
Gdzieś, z łąk oddalonych doleciał dźwięk fujarki; piskliwie ale umiejętnie biegł po ukwieconych tarniną wzgórzach, łechtał przyjemnie świeżą zieleń i kwiaty. Był dopełnieniem akordu bezbrzeżnej roztoczy majowej, której brakło tylko muzyki.
Powódź wrażeń uczuciowych, jakby lubieżnych runęła na duszę Denhoffa. Przygarnął się całem ciałem do pnia sosny, objął ją ramionamli i wyszeptał do jej łona:
— Chcę tu pozostać i... trwać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.