Panna do towarzystwa/Część druga/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Filip de Garennes i Julian Vendame, wyszedłszy zwycięzko z próby, której ich poddał doktór Gilbert, przekonani byli, że uniknęli już wszelkiego niebezpieczeństwa.
— Pozostaje mi tylko, myślał Filip, grać dalej komedyą, która tak dobrze udawała się dotychczas.
Pewróciwszy do Paryża, doktór Gilbert udał się do pałacu Sprawiedliwości. W towarzystwie panów de Challins i de Garennes, wszedł na schody prowadzące do gabinetów sędziów śledczych, i kazał zanieść panu Galtier swoją kartę wizytową, jak również i obu kuzynów.
Szef bezpieczeństwa znajdował się właśnie u sędziego.
Dowiedziawszy się o nazwisku przybyłych, chciał się oddalić.
— Przeciwnie, pozostań pan, — rzekł mu sędzia. — Ponieważ ci panowie tu przyszli, zapewne mają mi coś do powiedzenia... Zajmowałeś się pan tą sprawą, a zatem to z czem przyszli, interesować pana będzie zarówno jak i mnie.
— Wiem, że pracują niezmordowanie, bez wypoczynku; — odrzekł szef Bezpieczeństwa. — Jodelet który ma sobie poleconem tajemne strzeżenie wicehrabiego de Challins, złożył mi raport dziś zrana. Raport ten stwierdza ciągłe kroki przez nich przedsiębrane i czynność nie do uwierzenia.
— Właśnie dla tego należy zostać.
Pan Galtier kazał wprowadzić przybyłych.
Doktór Gilbert wszedł pierwszy, zanim Raul i Filip.
Po zamienieniu ukłonów, baron de Garennes zabrał głos w charakterze adwokata.
— Kochany sędzio, — rzekł do pana Galtier, muszę panu wytłómaczyć, dla czego towarzyszę tym panom.
„Powód ten jest bardzo prosty, a jednocześnie nader ważny.
„Mój kuzyn Raul de Challins uczynił mi zaszczyt powierzenia mi swojej obrony. — Ja więc bronić go będę przed sądem przysięgłych przeciwko oskarżeniu, któremu, o ile wiemy, zarówno nie dajesz pan wiary, jak doktór Gilbert, jak nareszcie i ja sam...
„Chociaż tak widoczną jest niewinność mego drogiego kuzyna, pewna tajemnica otacza fakt zbrodniczy, o który go chwilowo oskarżono... tajemnicę tę należy wyjaśnić, i mamy niepłonną nadzieję, rzucić światło wśród tych ciemności...
„Ostatecznie bliżej jesteśmy prawdy, ale żeby ją odkryć, potrzebujemy pana, i przychodzimy prosić pana o pomoc...
— Z góry ją panom obiecuję.
— Nigdyśmy o tem nie wątpili.
— O cóż więc chodzi?
Tym razem doktór Gilbert odpowiedział:
— O rzecz którą panu wytłómaczę, panie sędzio, skoro panu powiemy, cośmy dotychczas odkryli.
— Czy jesteś pan istotnie na śladzie tych, którzy spełnili zbrodnię zarzucaną panu de Challins? zapytał sędzia śledczy.
Osądzisz pan sam, jeżeli pozwolisz pan u de Garennes, odczytać sobie memoryał, w którym się znajdują rezultaty jego osobistych poszukiwań, jak również tych które ja sam dokonałem.
— Słucham pana, mój kochany adwokacie.
Filip odczytał swą pracę, dopełnioną opowiadaniem faktów odszukanych w Pontarmé, i w la Chapelle-en-Serval, w oberży pod „Białym Koniem“.
Szef Bezpieczeństwa i pan Galtier, słuchali z widocznym zachwytem.
— Dokonaliście panowie dzieła godnego najsprytniejszych agentów policyjnych — zawołał sędzia śledczy, po ukończeniu czytania, i pewnym jestem, że takie same jest zdanie pana szefa Bezpieczeństwa.
— Tak jest! odrzekł ten ostatni. — Widocznem jest, że człowiek o czerwonych włosach i osoba która z nim się połączyła w Chapelle-en-Serval, są prawdziwymi i jedynymi sprawcami zbrodni. Nie mniej jest widocznem, że pan de Challins stał się ofiarą jakiegoś aktu nienawiści lub zemsty wykombinowanej i wykonanej z niesłychaną zręcznością, przez tych dwóch nędzników, którzy rąk naszych uchodzą...
— I których trzeb a schwytać koniecznie... przerwał Filip.
— Tak, ale jakim sposobem?
— Cofając się do źródła denuncyacyi, schwyci się denuncyantów...
— Wytłómacz się pan jaśniej, proszę...
— Zaraz to uczynię... Pan doktór Gilbert mówił mi, że listy anonymowe, zwróciły uwagę sądu, na zajmującą nas sprawę.
— Tak.
— Listy te mogą nam wykryć tych, którzy je pisali, i którzy w naszem przekonaniu są zbrodniarzami.
— Ależ jeżeli są anonymowe, lub podpisane nazwiskiem nieczytelnem... zauważył sędzia śledczy...
— Pozwól pan — rzekł nagle szef Bezpieczeństwa. — Jodelet, po nadejściu tych listów, z których jeden był adresowany do mnie osobiście, otrzymał odemnie polecenie dopełnienia w okolicy Saint-Sulpice śledztwa pobieżnego. — Z raportu jego okazuje się, że słyszał w pewnym domu handlowym na ulicy Garancière, twierdzenia identyczne z treścią listów anonymowych. — Raport Jodeleta musi znajdować się w aktach.
— Przejrzyjmy je, rzekł sędzia śledczy, biorąc akta Zbrodni przy ulicy Garancière i szukając w nich raportu. — Otóż on, — dodał po upływie kilku sekund, wskazując arkusz papieru, do którego szpilkami były przypięte dwa listy anonymowe. — Czytaj sam kochany adwokacie.
Podał raport policyi i dwa listy Filipowi, który wziął jedną ręką, przebiegł szybko oczami i zawołał:
— Słowo honoru! wszak to potworne!! Trzeba przypuścić, że nędznicy ci wiedzieli wybornie wszystko co się działo w pałacu naszego wuja! Od kogo wiedzieli te szczegóły? Zapytuję siebie i nie znajduje odpowiedzi... Ah! są i nazwiska kupców, w których pański agent zebrał te pogłoski, wzmiankowane w jego raporcie: Lauret kupiec win i Masson perukarz i fryzyer, obaj na ulicy Garanciere. — Zanotuję sobie te nazwiska.
Filip napisał je rzeczywiście na czystej stronnicy swego memoryałn, poczem opuścił gabinet sędziego śledczego z doktorem Gilbertem i Raulem.
Wszyscy trzej udali się na ulicę Garancière, w celu rozpoczęcia śledztwa, które, jak wiemy, nie mogło doprowadzić do żadnego rezultatu.
— Mieliśmy nadzieję schwytać potwarcę, i znowu nam się wymyka!! rzekł Raul z gniewem, kiedy śledztwo to zostało ukończone.
— Uspokój się — odrzekł Gilbert, bez przekonania — pozwólmy teraz działać agentom szefa Bezpieczeństwa. Być może będą szczęśliwszymi od nas. Co do mnie powracam do Morfontaine. — Przysyłajcie mi depeszę, natychmiast, gdyby stało się cośkolwiek, coby wymagało mojej obecności w Paryżu.
Zniechęcenie doktora Gilberta było widocznem.
Czuł, że traci grunt pod nogami, wśród tych ciemności otaczających tajemnicę Pontarmè, a zarazem i nadzieję znalezienia kiedykolwiek rozwiązania zagadki.
Raul straciwszy już energię konieczną do prowadzenia dalej walki, postanowił pozostawić kuzynowi zadanie wyszukania nici przewodniej.
Tego właśnie pragnął Filip.
Znalazł się odtąd panem pola bitwy.
— Czy nie pojedziemy zdać sprawę ciotce o ujemnych rezultatach naszej podróży do Morfontaine? zapytał pan de Challins...
— Pojadę wkrótce do mojej matki do Bry-sur-Marne... odrzekł Filip.
— Z wielką przyjemnością towarzyszyłbym ci... Czy miałbyś coś przeciwko temu?
Baron de Garennes nie śmiał odmówić.
Miał jednak wielką do tego ochotę, gdyż chciał zanim Raula zawiezie do matki, dowiedzieć się o wszystkiem co się stało w Bry-sur-Marne, podczas jego nieobecności.
Lecz odmówić było niepodobna.
Otóż udając, że go to nic nie obchodzi, zawołał z pośpiechem:
— Cóżbym mógł mieć przeciwko temu, kochany kuzynie! Przeciwnie bardzo będę szczęśliwy mieć ciebie za towarzysza podróży, a i matka zachwycona będzie twoją wizytą. — Jutro niedziela, pojedziemy więc do Bry-sur-Marne, jutro.
Paulowi twarz się wypogodziła.
— O której godzinie wyjedziemy? zapytał.
— Tak, ażeby przyjechać tam na śniadanie: Bądź na dworcu Wschodnim o dziesiątej rano.
— Będę. — Czy razem zjemy obiad dziś wieczorem, mój drogi Filipie?
— Nie, mam mnóstwo interesów, i nie wiem kiedy będę wolny. Zobaczymy się jutro.
— A więc do jutra, i dziękuję ci po tysiąc razy, za poczciwą pomoc, którą mi okazujesz. Bez ciebie dawno już straciłbym głowę wśród tego labiryntu.
— Zarówno jak i ty interesowanym jestem mój kuzynie, w wyjaśnieniu tej sprawy.
— Tak jest, przez przywiązanie do mnie.
— A także przez egoizm.
— Jakto.
— Zarówno jak i ty byłem posądzany.
— Jakto? posądzany, ty! Przez kogo?
— Ależ przez doktora Gilberta, — zapytaj go... Odpowie ci szczerze, że on pierwszy był moim oskarżycielem.
— Przypuszczając to, — dowiodłeś przez te dwa dni któreśmy razem z nim spędzili, że się mylił.
— Dowód ten wtedy dopiero będzie zupełnym, kiedy prawdziwi winowajcy, człowiek o czerwonych włosach i jego wspólnik, będą pod kluczem. Miejmy nadzieję, że to wkrótce nastąpi.
Dwaj kuzynowie zamienili uścisk ręki i rozstali się.
Filip zamiast udać się odrazu na ulicę Assas, wszedł do biura telegraficznego i wysłał depeszę następującą:
„Pani baronowa de Garennes“.
— Wiedząc o tem naprzód, myślał — matka moja będzie się pilnować.
Po wysłaniu depeszy, młody człowiek udał się do swego mieszkania.
Vendame oczekiwał go.
Pan i lokaj, obawiając się tajemnego nadzoru, nie śmieli zamienić ani jednego słowa przez cały czas pobytu w Morfontaine, a jednak uczuwali potrzebę powiedzenia sobie nawzajem wielu rzeczy.
— Nakoniec, panie baronie, jesteśmy sami! zawołał Julian Vendame, wchodząc za Filipem do gabinetu. Możemy swobodnie pogadać! Pan baron był tam prawdziwie zdumiewający! byłem osłupiały z zachwytu! A ze mnie czy pan baron zadowolony.
— Wcale dobrze się trzymałeś. — Mogę cię tylko pochwalić.
— Nie ma wątpliwości, żeśmy urządzili wybornie tego doktora, żeby go raz dyabli wzięli, był on naszym wrogiem! odrzekł Julian. — Podejrzywał nas, zastawiał na nas sidła! Ale napotkał na lepszych od siebie... Wzięty kompletnie na kawał, ten policyant amator!! Teraz nie ma się już czego obawiać.
— Podejrzenia są usunięte, przyznaję, ale nie należy się jeszcze tak bardzo uważać bezpiecznymi i głosić zwycięztwo.
— Pan baron pozwoli mi zapytać, co się stało od czasu jego powrotu do Paryża?
Filip szczegółowo powtórzył rozmowę z sędzią śledczym, zejście do kupca win i fryzyera, w poszukiwaniu człowieka o czerwonych włosach, z czego Vendame śmiał się na całe gardło.
— Ale teraz nie o to już chodzi... dodał pan Garennes.
— A o cóż takiego?
— O Genowefę...
— Zdaje mi się, że kiedy ona już jest w kuracyi digitalinowej, wszystko pójdzie jak najlepiej...
— Nie należy nic przyśpieszać, trzeba, ażeby śmierć wydawała się zupełnie naturalną.
— A któżby myślał podejrzywać. Któżby chciał się zajmować tą gąską?
— Doktór Gilbert.
Julian podskoczył.
— Doktór Gilbert! powtórzył, — jeszcze on!
— Zawsze!
— To dyabeł prawdziwy nie człowiek, żeby tak się mięszać w to, co do niego nie należy. Ale koniec końcem, co nas to obchodzi? Baz go już wzięliśmy na muchę, weźmiemy raz jeszcze.
— Tym razem byłby mocniejszym, jeżeli na to nie poradzimy.
Vendame z miną pomięszaną, rzekł jęczącym głosem:
— A więc nigdy nie będziemy mieć spokoju przez tego jegomości! Cóż więc on jeszcze zamyśla nowego?
— Doktór odnalazł ślady Honoryny Lefebvre.
— Honoryny Lefebvre, która przyniosła małą do nas, do Nanteuil-le Haudouin?
— Tak.
— Do licha! Gdzież się znajduje ta kobieta?
— W Nowym Yorku.
— Do pioruna! nie podobna tam pójść zawiązać jej gębę!
Filip mówił dalej
— Doktór oczekuje od swego korespondenta z Ameryki depeszy, która ma go zawiadomić, komu Genowefa de Vadans, została powierzoną, i czy żyje, czy też umarła... Rozumiesz teraz?
— A bah! tak jest, rozumiem niestety... Rozumiem aż nadto! Jeżeli dostanie depeszę, pójdzie prosto do Nanteuil-le-Haudouin, do starych Vendamów, którzy wszystko wygadają, i dowie się, że Genowefa żyje... W tedy będą mnie badać i...
Julian zatrzymał się:
— Nie! nie! rzekł po chwili — nie trzeba, ażeby ta depesza doszła do swego przeznaczenia przed śmiercią Genowefy.
— Jakim że sposobem temu przeszkodzić?
— Sposób na to, możnaby znaleść.
— Szukaj go! ja nic nie znajduję.
Vendame oparł głowę na rękach i namyślał się przez chwilę.
— Mam go! zawołał nagle z okrzykiem tryumfu.
— Już?
— Posiadam żywą imaginacyę, panie baronie... Jest to dar natury...
— Wszak nie ma biura telegraficznego w Morfontaine, nieprawdaż?
— Niema. — Depesze przeznaczone do tej wioski, odnoszone są przez woźnego biura telegraficznego z Survilliers...
— A więc chodzi tylko, o przeszkodzenie woźnemu z Survilliers dojścia do Morfontaine.
— Ależ to się nie da wykonać.
— Być może...