Panna do towarzystwa/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Filip szedł prędko.
Kilka minut wystarczyło do przebycia, ulicy Deux Gares, i dojścia do przedmieścia Saint-Denis a ztąd do dworca Północnego, do którego wszedł z pośpiechem.
Kasy już były otwarte.
— Gdzie się bierze bilety do Chantilly? — zapytał posługacza kolejowego.
— Tam, panie — rzekł wskazując mu kasę.
Filip poskoczył. Około dwunastu osób stało oczekując kolei. Doczekawszy się nareszcie, rzekł kładąc pięć franków:
— Pierwsza klasa do Survilliers.
Oddano mu bilet i resztę. Wziął to wszystko i wszedł do sali pasażerskiej. Drzwi prowadzące na peron były otwarte od kilku minut. Młody adwokat wyszukawszy swój pociąg, zajął miejsce w przedziale I klasy. Zamknięto drzwi od wagonów.
Chwilę później, gwiźnięcie zapowiedziało ruszenie pociągu, wagony, z początku zwolna, później szybko toczyć zaczęły ku Chantilly.
Zostawmy Filipa de Garennes zapalającego cygaro, i rozmyślającego nad powodami swego nagłego odjazdu, i wyprzedźmy go o parę godzin w Chapelleen-Serval, prawdziwym celu jego tajemniczej podróży.
Tegoż samego dnia, około drugiej popołudniu, wóz idący od strony Paryża, wjeżdżał do wioski Chapelle-en-Serval, położonej jak wiadomo, na drodze do Chantilly.
Powóz, był to lekki wiejski szaraban, z firankami z ceraty szczelnie zapuszczonemi, zaprzężony w jednego konia, pospolitego lecz młodego i silnego. Powoził, wysoki chłopak dwudziestopięcio lub sześcio letni. Chłopak ten ubrany jak zamożny włościanin, był nadzwyczaj silnie zbudowany. Szerokość jego ramion i muskularność, zdradzały na pierwszy rzut oka pomimo zbyt obszernego ubrania, niezwykłą siłę.
Rysy jego twarzy nie przedstawiały nic pociągającego, niepokoiły nawet z początku. Twarz płaska, czoło nizkie, oczy blado błękitne, usta wązkie, broda ostro zakończona, włosy długie, gorąco rude. Ani faworytów, ani wąsów, ani śladu żadnego zarostu. Fizyognomia ta mało sympatyczna, nosiła wyraz skrytości i chytrości zarazem.
Człowiek ten popędzał konia pogwizdując z miną fermera, ciągle włóczącego się po wszystkich drogach, nie lubiącego gnić na jednem miejscu.
W chwili zbliżania się do pierwszych domów wioski, obrócił się i spojrzał w środek powozu, gdzie znajdowało się ze dwanaście snopków słomy. Grubszym końcem bata rozrzucił tę słomę, zapewne aby lepiej ukryć przedmiot umieszczony na dnie wozu, który za każdem dotknięciem wydawał głuchy odgłos, niewytłomaczonej natury.
Poczem przybrał minę obojętną spoglądając na domy, stojące po obu stronach ulicy. Po chwili zwolnił biegu i dojechawszy do wązkiej uliczki, na rogu której stała oberża, zatrzymał konia. Oberża ta zwracała uwagę, szyldem malowanym na blasze i zawieszonym na żelaznym drągu. Na szyldzie tym ponad jakiemś dziwacznem stworzeniem podobnem raczej do bestyi apokaliptycznej, aniżeli do czegobądź innego, widniały słowa na wpół starte przez niepogody, lecz jeszcze czytelne:

Pod białym koniem
dobry nocleg.

Podróżny lekko zeskoczył n a ziemię, przywiązał cugle do baryery, obrócił łeb koński ku drzwiom oberży i wszedł do izby zwanej na prowincyi salą.
Sala ta była pustą, ani gospodarza, ani służby, ani gości. Przybyły uderzył w stół pięścią.
— Hej! jest tam kto? — zawołał.
— Idę, idę! — odpowiedział głos, z tylnego podwórza, i wkrótce mała, czterdziestoletnia kobieta, świeża i pulchna, żywa pomimo wspaniałej tuszy, ukazała się we drzwiach.
— Przepraszam pana, że pozwoliłam mu czekać — rzekła, kłaniając się po staromodnemu — zagniatałam właśnie ciasto dla kaczek. — I obcierała w fartuch ręce uwalane mokrą mąką i owsem.
— Czego pan sobie życzy? — dodała.
— Naprzód chcę powóz mój ulokować w wozowni, a konia w stajni, jeśli to możliwe.
— Naturalnie, mamy przecież i stajnię i wozownię, tylko będziesz pan musiał sam sobie we wszystkiem usłużyć. Mąż mój i chłopiec są w polu. Rozumie pan, rzadko tu mamy gości, chyba podczas wyścigów w Chantilly... jeżeliby się nie uprawiało tego kawałka ziemi, trudno by było związać dwa końce.
— I owszem sam wszystko zrobię — odrzekł po drożny śmiejąc się — zresztą znam się na tem dobrze.
— Czy pan na długo potrzebuje wozowni?
— Aż do wieczora... muszę odwiedzieć kilku fermerów w okolicy.
— Pan jest zapewne sam gospodarzem?
— Nie, jestem handlarzem zboża.
— Pyszne rzemiosło! grubo się na niem zarabia... tego roku urodzaje będą wyborne. Porobisz pan tu dobre interesa... Tu obok znajdziesz bramę wozowni. Czy ma pan owies dla konia?
— Mam wszystko co potrzeba.
— A więc pokażę panu stajnię.
— Sam ją znajdę, nie trudź się pani, przygotuj mi tymczasem śniadanie, jeśli łaska.
— Nie wiele co znajdzie się na śniadanie...
— Są jajka?
— O! jajka są, i to zupełnie świeże, dziś rano zniesione...
— A więc, moja kochana pani, przygotuj mi jajecznicę ze słoniną, sałatę, kawałek sera, butelkę wina, kawę i kieliszek wódki, będę miał śniadanie jak dożywotni senator.
— Za chwilę wszystko będzie gotowe...
— Pospiesz się pani, bo mało mam czasu... a na wieczór włożysz na rożen kaczkę albo kurczę..
— Oh! na wieczór wszystko będzie czego pan tylko zechcesz.
Gospodyni skrzętnie zabrała się do przygotowania śniadania, podróżny tymczasem zajął się koniem i wozem. Wtoczywszy wóz do wozowni zamknął drzwi i klucz schował do kieszeni, przywiązał konia w stajni, wytarł go słomą, okrył, napoił, wsypał do żłobu dobrą porcyę owsa i powrócił do sali oberży.
Stół był nakryty.
Jaja dobrze wybite, miały być wylane na patelnię, na której smażyły się piękne kawałki słoniny.
— Sądziłam, że może zechce pan zjeść parę sardynek i masła, zanim jajecznica będzie gotowa — rzekła gospodyni.
— Wyborna myśl! — odrzekł podróżny siadając do stołu, cokolwiek paliwa do kaloryfera, bardzo dobrze mi zrobi.
Oberżystka nie znała się wcale na wyższym języku, zwanym langue verte, który się słyszy tylko w Paryżu i to w pewnych kołach. Patrzała więc z zadziwieniem i ciekawością na swego przypadkowego klienta.
— Paliwa! — zawołała! — Ależ panie, najmniej jest trzydzieści stopni gorąca...
Podróżny zaczął się śmiać i odpowiedział:
— Istotnie mamy temperaturę zdolną do wyklucia jedwabników... Gdyby dziś wieczór była burza, nie dziwiło by mnie to wcale.
— Grzmiało trzy noce z rzędu. Pogoda musiała się na końcu zepsuć... Oto pańska jajecznica.
— Przyjm moje powinszowanie zacna kobieto, śliczną ma ona postać.
— Co pan mówi?
— Mówię, że apetycznie wygląda...
Nieznajomy spiesznie zjadł śniadanie.
O wpół do czwartej wstał od stołu, zapalił krótką fajkę z bukszpanowego korzenia, włożył kapelusz i skierował się ku drzwiom.
— Daleko pan idzie? — zapytała oberżystka.
— Naprzód do Pontarmé, a potem może do okolicznych wsi.
— Ztąd do Pontarmé zajdziesz pan w małą godzinę, nie spiesząc się... Na którą godzinę przygotować obiad?
— Na ósmą, albo na wpół do dziewiątej... Ale powrócę daleko wcześniej... Czekam na przyjaciela, który będzie ze mną jadł obiad, a więc dowidzenia... dziś wieczór, moja dobra pani.
— Szczęśliwej drogi.
Podróżny wyszedł z oberży, stojącej na samym prawie skraju wioski, i udał się drogą, białą, pełną kurzawy, wysadzoną wiązami, przerzynającą od czasu do czasu kępy krzaków, zachodzące w grunta orne.
Szedł prędko i pocił się ogromnie.
W odległości około kilometra od Pontarmé droga stawała się górzystą, i pierwsze domy wioski, ukazywać się poczęły na szczycie wzgórza. Nieznajomy zmęczony upałem z konieczności zwolnił kroku wdrapując się pod górę.
Poważne myśli jak się zdawało zajmowały jego umysł. Czoło zmarszczył, brwi nasunął, półgłosem mówił do siebie, popychając nogą toczące się kamyki.
Monolog zakończył słowami:
— Nie bardzo to wszystko łatwo pójdzie... Oh! nie, wcale nie! Zresztą zobaczymy!
Doszedł do pierwszych domów wioski, stojących tak jak w Chapelle-en-Serval po obu stronach drogi.
Stary wieśniak, siedząc w cieniu na ławce w pobliżu swego domu, poprawiał zęby żelaznej brony.
Podróżny zbliżywszy się do niego zapytał:
— Wszak jest tu oberża w tej okolicy, nieprawdaż panie?
— Jest panie, w samym środku wsi.
— A jaki szyld?
— Nie ma szyldu wcale, gałąź sośniny zawieszona nad drzwiami wskaże panu. Zresztą nie można się omylić, nie ma drugiej oberży w Pontarmé.
— Bardzo dziękuję.
Nieznajomy poszedł dalej.
Wkrótce gałąź sosnowa zwróciła jego uwagę.
Drzwi oberży były otwarte; w murowanym parkanie otaczającym dom, widać było wielką bramę również otwartą, służącą za wjazd na podwórze zarzucone nawozem, a umeblowane narzędziami rolniczemi, najrozmaitszych kształtów i natury.
W głębi podwórza wznosiła się szopa, stodoły i stajnia. Z poza tych budynków dość nizkich ukazywały się wierzchołki drzew małego lasku dotykającego do zabudowań.
Podróżny przestąpił próg oberży.
Gospodyni zakład u siedząca pomiędzy oknem a drzwiami, w nadziei znalezienia choćby najmniejszego powiewu wiatru, powstała widząc wchodzącego młodego człowieka, i położyła na stole pończochę którą robiła.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała.
— Piwa, jeżeli jest.
— Jest, jest, i to sławne piwo strasburskie! zaczekaj pan chwilkę, przyniosę zaraz z piwnicy.
Wyszła.
Jak tylko opuściła salę oberży, podróżny szybko przystąpił do drzwi, prowadzących na podwórze i obejrzał starannie całe ich urządzenie.
— Nie ma haczyka — mruknął — doskonale. Zamiast wozowni otwarta szopa. To właśnie czego nam potrzeba. Gdzież u dyabła się tędy wychodzi? — dodał z uwagą przyglądając się drzwiom w murze, po za którym znajdował się wspomniany poprzednio lasek.
Po chwili przyglądania się, rzekł:
— Za chwilę dokonam inspekcyi, to może być niezmiernie ważne...
Dały się słyszeć kroki. Nieznajomy powrócił na środek izby.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.