Panna do towarzystwa/Część pierwsza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oberżystka powróciła z piwnicy, z butelką w ręku:
— Oto jest piwo — rzekła — zaraz panu odkorkuję. Weź pan szklankę, tam z bufetu, i trzymaj ją w pogotowiu, wybucha jak szampan.
Podróżny podstawił szklankę i kiedy napełniła się piwem świeżem i musującem, wychylił ją duszkiem z widoczną przyjemnością.
— Do licha, jak się tak długo połykało kurz, doskonale to czyni, tam którędy przechodzi!
Nalał sobie drugą szklankę i literalnie wlał ją sobie w gardło.
Oberżystka na nowo zabrała się do pończochy.
— Co za upał! nieprawdaż panie? — rzekła chcąc rozpocząć rozmowę.
— Straszny upał, rzeczywiście moja pani, można by jajka na twardo ugotować na słońcu. Możesz pani wierzyć, że bardzo mi było pilno dojść tu, aby ugasić pragnienie.
— A czy pan zdaleka tak idzie?
— Z Mortfontaine...
— Szedłeś pan pewno drogą z Pontarmé do Chapelle-en-Serval?
— Tak jest.
— Piękny kawałek drogi z Mortfontaine aż tutaj przez La Chapelle! Droga przez pola o wiele jest krótsza.
— Nie wiedziałem o niej.
— Idzie ona tam, z tyłu naszego domu, patrz pan przez te drzwi i ten lasek...
Oberżystka nachylając się, wskazała ręką w głębi podwurza toż samo wyjście, które zwróciło już u w agę nieznajomego, i które zamierzał bliżej obejrzeć.
— Ah! — rzekł obojętnie — więc tam idzie droga, poza tym murem?
— Tak panie... można dojść do niej z innej strony od Pontarmé, prowadzi ona do Baron i przecina drogę do Nanteuil-le-Haudoin...
— Mało znam tę okolicę... — rzekł podróżny nalewając sobie trzecią szklankę piwa.
— Oh! ja bo się tu urodziłam... Znam cały ten kraj jak własną kieszeń, a nieboszczyk mój mąż jeszcze lepiej go znał odemnie.
— Jesteś więc wdową, moja pani?
— Tak panie. Blizko już od pięciu lat... i wcale nie mam ochoty drugi raz iść za mąż, zaręczam panu.
— Dzieci pani nie masz?
— Niestety! nie.
— I trzymasz pani sama tę oberżę?
— Tak jest sama, z moją małą siostrzenicą, ale ta leży teraz w łóżku, dostała jakiejś gorączki... W dnie powszednie tak mało tu ludzi zagląda, że nie ma o czem i mówić... W niedzielę trochę lepiej idzie, w tedy jedna dzielna dziewczyna ze wsi przychodzi mi pomódz.
— Jednakże można u pani mieć nocleg?
— Jeżeliby się zdarzyło, naturalnie, ale nie zdarza się to nigdy. Fury z furmanami teraz rzadko tylko tędy przechodzą. Jeżeli mi się czasem uda za robić kilka sous to tylko dla tego, że nie ma konkurencyi.. W Pontarmé prócz mojej nie ma innej oberży.. Z rana przychodzą chłopi na wódkę albo szklankę białego wina, żeby zatruć robaka... W niedzielę cała wieś się tu schodzi... A potem mam parę skrawków ziemi, które sąsiad dla mnie uprawia...
— A zatem żyjesz pani sobie spokojnie...
— O co do tego to zupełnie spokojnie... W Pontarmé śpiemy przy otwartych drzwiach... Wszyscy poczciwi ludzie.
Butelka piwa była wypróżnioną. Podróżny wstał i zapłacił oberżystce.
— Idę do Baron — rzekł — mówisz więc pani, że droga idąca wzdłuż tego muru, doprowadzi mnie tam prosto?
— Tak jest panie... i skraca panu drogę, najmniej o cztery kilometry.
— Którędy mogę dojść do tej drogi?
— A przez nasze drzwi.
— Czy one otwarte?
— Już od roku przeszło nigdy nie były zamykane.
— Dziękuję ci, moja kochana pani... skorzystam z twego pozwolenia, do widzenia...
— Szczęśliwej podróży, życzę panu!
Nieznajomy przeszedł podwórze i skierował się ku drzwiom, o których mowa, z zamiarem obejrzenia ich...
Rzeczywiście były otwarte, klucza w zamku nie było. — Widocznie, zamek ten stoczony przez rdzę, oddawna nie funkcyonował. Ciężkie, dębowe na wpół spróchniałe drzwi obróciły się na zawiasach, nie wydając najmniejszego hałasu. Popchnąwszy je za sobą, podróżny spojrzał na piaszczystą drogę, źle utrzymywaną, idącą wzdłuż muru, i z prawej strony mającą mały lecz bardzo gęsty lasek.
Wszedł do owego lasku, i nie oddalając się od brzegu, poszedł w kierunku północnym.
Gęstwina kończyła się ostrym kątem.
Doszedłszy do tego skraju zatrzymał się.
Inna droga przecinała pierwszą i szła w kierunku Chapelle-en Serval, poszedł nią badając starannie jej kontury, zakręty i starając się zapamiętać grupy drzew małego lasu, który droga przecinała.
Doszedłszy do wyższej części doliny, w którą droga się zagłębiała, zatrzymał się znowu.
Na lewo rozciągała się gęstwina granicząca z rozległem polem kartofli, gdzieniegdzie skopanem. Rzuciwszy okiem po równinie aby się przekonać, czy nikogo na niej nie ma, podróżny wszedł na pole kartofli i postępował za śladami wozu, którego koła pozostawiły ślady na tym piaszczystym gruncie Ślady te stawały się głębsze około miejsca szeroko rozkopanego. W tem miejscu zatem ładowano na wóz wykopane kartofle.
Człowiek zwrócił się napowrót do lasu wyjął nóż z kieszeni i zaczął podcinać dość grubą gałęź, kiedy nacięcie było dostateczne, pociągnął gałęź na dół, ta się złamała lecz pozostała wisząca przy pniu drzewa na kawałku kory.
— To będzie pierwszy znak — wyszeptał nieznajomy — trzeba jeszcze drugiego.
Powracając więc nazad doszedł do skraju lasu dotykającego drogi, uciął drugą gałęź, ale zupełnie tym razem i wsadził ją w pole w odległości jakich pięciu stóp od brzegu drogi.
Uczyniwszy to, zamknął nóż i począł iść dość prędkim krokiem pomimo duszącego upału.
Po kwadransie czasu, zdawało mu się, że bardzo daleko oddalił się od Chapelle-en-Servant. Wieśniak z motyką na ramieniu zbliżał się ku niemu.
Zaczekał i rzekł mu gdy nadszedł:
— Zdaje mi się że zabłądziłem. Gdzie ta droga prowadzi, mój przyjacielu?
— Prosto do Morfontaine, mój panie.
— Oh! do dyabła, wcale nie tam mam iść.
— A gdzie pan chcesz iść, jeśli zapytać wolno?
— Do Chapelle-en Serval... czy nie ma jakiej krótszej drogi żebym się tam mógł dostać?
— Jest właśnie... pierwsza droga od pana na prawo, ztąd mały kwadrans, co najwyżej...
— Bardzo dziękuję...
Dwaj ludzie się rozeszli.
Po upływie kwadransa istotnie nieznajomy napotkał ową drogę. Idąc nią w pół godziny doszedł do Chapelle-en-Serval.
Punkt o szóstej wszedł do oberży pod „Białym koniem“, pustej jak zawsze.
Gospodyni była ciągle sama, ani mąż, ani syn z pola jeszcze nie powrócili.
— Już z powrotem — rzekła widząc ukazującego się swego klienta. — Nie miałeś pan zamiaru tak prędko powrócić.
— To prawda, ale załatwiłem moje interesa prędzej aniżeli myślałem. Proszę o papugę jeżeli łaska, zanim obiad będzie gotów.
— Papugę? — powtórzyła w osłupieniu oberżystka.
— To znaczy absynt... postaw pani karafkę przedemną.
— Dobrze panie.
Podając żądaną karafkę oberży3tka dodała:
— Zabiłam śliczną kaczkę na pańską intencyę. Zobaczysz pan, że będzie wyborna, przytem będą kotlety, cynadry, groszek zielony, sałata, ser i owoce... Czy to będzie dosyć?
— Aż nadto.
— A na którą obiad ma być gotowy?
— Na wpół do dziewiątej, mówiłem już to kochanej pani.
— A czy tu w sali mam nakryć do stołu?
— Czy nie masz pani jakiego osobnego pokoju... mam do pomówienia z przyjacielem, który tu przybędzie.
Oberżystka poszła doglądać obiadu podczas gdy jej klient wypiwszy swój absynt poszedł obejrzeć wóz i konia.
Poczem, powrócił i usiadł przed napoczętą karafką absyntu i zabrał się z całą starannością do sztucznego przyprawienia drugiej zielonej papugi.
Około wpół do ósmej oberża zaczęła się ożywiać. Gospodarz z synem powrócili z pola.
Kilku sąsiadów towarzyszyło im aby wypróżnić parę kufli kwaskowatej pikietki od której koza by skakała, ale orzeźwiającej w czasie tak strasznego upału.
Podróżny wyjął z kieszeni gazetę i czytał.
Pił już trzeci kieliszek absyntu.
Kiedy prosty wiejski zegar z kukułką, zawieszony na ścianie, wyśpiewał ósmą, poczuł ogarniającą go niecierpliwość, i częste rzucał w stronę drzwi spojrzenia.
— Czas zaczyna mi się długim wydawać — mruknął — nie licząc, że jestem głodny jak wszyscy dyabli.
I nalał sobie czwarty kieliszek absyntu.