Panna do towarzystwa/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Wóz wprawnie kierowany, rzeczywiście skręcił nagle i wjechał na drogę piasczystą, którą kamerdyner Filipa przebywał kilka godzin temu, wracając z Pontarmé do Chapelle-en-Serval.
Droga była ciężką, ale młody koń silne miał nogi. Vendame zresztą oszczędzał go.
— Trzeba myśleć o powrocie — mówił.
Na zakręcie drogi do Baron, improwizowany woźnica, ufając swej pamięci, skręcił bez wahania na lewo, i znalazłszy się na drodze lepiej utrzymywanej, zwolnił cugle koniowi, który też zaraz puścił się szybszym kłusem.
Błyskawica rozjaśniła niebo, jednocześnie prawie dał się słyszeć przedłużony huk grzmotu.
Jasne światło błyskawicy dozwoliło Vendamowi spostrzedz róg lasu, i o kilka kroków na polu gałęź wkopaną, już zwiędłą.
Gałęź ta stanowiła jeden ze znaków.
W tej chwili osadził konia i rzekł:
— Panie, wysiadajmy, jeżeli łaska... Tutaj ma się odegrać pierwszy akt naszej sztuki, komedyi, albo melodramatu, jak kto woli...
Obaj ludzie wyskoczyli na ziemię.
Julian Vendame wziąwszy konia za cugle przy pysku, zaprowadził go polem zoranem trzymając się brzegu lasu. Po kilku minutach uderzył się o drugą gałęź odłamaną od drzewa, końcem dotykającą ziemi.
— No, jesteśmy na miejscu. Teraz chodzi o zapalenie latarki.
— Jakto? światło na otwartem polu? — zawołał pan de Garennes z przestrachem.
— Nie obawiaj się pan niczego.
— Jednakże...
— Powtarzam panu, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jesteśmy w kotlinie, w której słabe światełko nie może być dostrzeżone... Najbliższy dom mieszkalny jest ztąd daleko i bądź pan pewny, że wobec grożącej burzy, żaden chłop nie wyjdzie zobaczyć, czy sarny albo jelenie nie włażą w szkodę i nie raczą się kartoflami, jak się to często zdarza w okolicach lasów...
Tak rozprawiając i odwracając się plecami do wiatru, kamerdyner potarł zapałkę i zapaliwszy knot latarki, zatknął ją w miękkiej ziemi.
Światełko było blade, ale dostateczne aby oświecić grunt w promieniu trzech lub czterech metrów.
Vendame opuścił ruchomy tylny bok wozu, wyciągnął snopy słomy, rzucił je na ziemię, potem dwie motyki i dwie łopaty.
Pod snopami słomy znajdowała się trumna z dębowego drzewa, zupełnie podobna do tej, którą widzieliśmy wkładaną do furgonu przedsiębiorstwa pogrzebowego, na ulicy Garancière.
— Teraz panie, trzeba mi pomódz — rzekł lokaj do swego pana.
Filip zbliżył się.
Obaj schwycili za antaby trumny. Podnieśli ją i postawili na słomie.
Po zrobieniu tego, rzekł Vendame:
— Weź pan latarkę i bądź łaskaw mi poświecić.
Pan de Garenne wykonał to.
Kamerdyner wyjął z jednej kieszeni, śrubsztak, papier zawierający śróbki, i tabliczkę miedzianą, na której wyryty był napis w kilku wierszach, położył tabliczkę na trumnie i przytwierdził ją czterema śrubkami do wieka.
Wiatr dął z podwójną siłą, lecz był już o wiele chłodniejszy. Kilka kropel deszczu spadło na twarze tych dziwnych nocnych pracowników. Grzmot huczał bez przerwy.
Vendame skończywszy z tablicą, zabrał się do odkręcania wielkich śrub trzymających wieko trumny. W kilka chwil szruby zostały wyjęte i wieko otwarte dozwoliło widzieć próżnię w głębi trumny.
— Teraz spieszmy się — rzekł Julian.
Chwyciwszy motykę zaczął kopać, i ziemię rzucać do trumny.
Filip także wziął motykę i pracował nią jak umiał, z niezgrabnością okazującą brak przyzwyczajenia do pracy ręcznej.
Wkrótce trumna na wpół była napełnioną.
— Dosyć — rzekł Vendame zatrzymując się i przykrywając ziemię wrzuconą do trumny snopkiem słomy — trzeba teraz zamknąć na nowo pudełko.
Chustką do nosa otarł brzegi trumny, na których pozostało trochę piasku, mocno dopasował wieko i rzekł chowając narzędzia.
— Włóżmy napowrót do wozu! No, jazda panie, wesoło, a energicznie... hop! do lich a ciężkie!
Filip schylił się, chwycił antaby, potem prostując się obaj jednocześnie podnieśli to, co Julian nazywał pudełkiem, i z trudem wsunęli do wozu.
Wielkie krople potu spływały po czole pana de Garennes.
Vendame zamknął ruchomą część wozu.
— A ta słoma — zauważył Filip wskazując na snop pozostały na ziemi.
— Zabierzemy ją z sobą za powrotem... teraz ona by nam zawadzała. No panie, w drogę! już wielki czas... Burza tym razem zaczyna się na dobre.
Zgasił latarnię.
Filip siedział już w wozie.
Kamerdyner, wziął konia za cugle, odwrócił na miejscu i wprowadził na drogę. Poczem sam wsiadł i popędził konia szybkim kłusem.
Jedenasta biła w najbliższej wiosce.
Pioruny uderzały bez przerwy, ciągłe błyskawice, ciemne głębie nieba zamieniały jakby w piec ognisty. Wiatr straszny dął ciągle. Nagle wszystkie katarakty niebios otwarły się jednocześnie, zatapiając ziemię prawdziwym potopem.
— Pyszny czas, panie baronie! — zawołał śmiejąc się Vendame — jakby na obstalunek! Jestem najmocniej przekonany, że nikt nam nie przeszkodzi.


Jak wiemy, była godzina dziewiąta kiedy furgon pogrzebowy wiozący zwłoki hr. de Vadans do Compiegne, przejeżdżał przez Chapelle-en-Serval, przed drzwiami oberży pod „Białym koniem“, gdzie pan z lokajem jedli obiad przy jednym stole.
Konie zdawały się być wyczerpane, woźnica jednak którem u pilno było znaleźć się pod dachem przed oczekiwanym uraganem, popędzał je batem z całej siły.
O wpół do dziesiątej żałobny ekwipaż wjechał do Pontarmé.
Raul de Challins, towarzyszący zwłokom swego wuja, wychylił się z kabryoletu, i zwracając się do woźnicy zapytał:
— Czy znasz jaką oberżę w Pontarmé?
— Znam panie, nie kłopocz się pan o nic, znam jedną i to najlepszą w okolicy, tem bardziej, że nie ma drugiej... trzyma ją wdowa Magloire... zacna kobieta. Znałem także jej męża, ś. p. Magloire’a, był moim przyjacielem, nie jedną flaszkę razem wysuszyliśmy... Będzie panu bardzo dobrze u wdowy... Otóż to tu...
Istotnie po paru sekundach furgon wjechał w podwórze, które tak ściśle badaliśmy w towarzystwie Juliana Vendame.
— Hej! jest tam kto? — zawołał woźnica.
Oberżystka ukazała się natychmiast na progu drzwi mieszkania, wychodzących na podwórze.
Raul zeszedł z furgonu.
— Ah! a to niespodzianka! — zawołała wdowa ujrzawszy kłaniającego się woźnicę. — Pan tu, o tej porze, panie Saturninie, jakimże wypadkiem?
— Wcale nie wypadkiem moja pani Magloire, prosty skutek wykonywania moich obowiązków, daje mi sposobność uściskać ci rękę i przepędzić noc pod twoim dachem pani Magloire. — Odrzekł Saturnin zsiadłszy z kozła i serdecznie ściskając ręce oberżystki.
— A więc będziesz pan tu nocować? — zapytała dobra kobiecina.
— Tak pani Magloire i ten pan również; zajmę się furgonem i końmi, a wy zajmijcie się tym panem i pamiętajcie, że oba jesteśmy zgłodniali.
— Dam panom na wieczerzę co tylko mam najlepszego. Wszak wiesz pan gdzie jest stajnia i wozownia.
— Wiem, wiem, znam tu wszystkie zakątki.
Sam sobie dam rady.
Oberżystka zwróciła się do Raula.
— Czy pan życzy sobie wejść do domu — rzekła do niego.
— Idę za wami, moja kobieto...
I młody człowiek wszedł za wdową do sali oberży.
Saturnin wyprzągł konie.
Umieścił furgon na poprzek pod szopą, służącą za wozownię, zaprowadził konie do stajni, rozebrał je, wytarł słomą, a znając dom doskonale, dał im wszystko czego tylko potrzebować mogły, t. j. wody, siana, owsa i słomy.
Spełniwszy ten obowiązek, wszedł do sali oberży gdzie Raul wydawał rozkazy ażeby wieczerza była jak można najobfitszą, i przygotowane dwa pokoje.
Matka Magloire zadziwioną była przyjemnie a jednocześnie nieprzyjemnie, niespodzianym przyjazdem podróżnych, o tak późnej godzinie.
Przyjemnie, ponieważ grosz wpadnie do kieszeni.
Nieprzyjemnie zaś, bo samej trudno będzie podołać robocie, do której ten przyjazd ją zmuszał.
Słyszeliśmy jak dobra ta kobieta mówiła Julianowi Vendame o dziewce pomagające jej w niedzielę, kiedy goście schodzili się do oberży.
Pomyślała, że najlepiej będzie pójść sprowadzić tę dziewczynę i prosić ją o pomoc w przygotowaniu wieczerzy i uporządkowaniu pokojów.
— Bądź pan chwilkę cierpliwym — rzekła do Raula, wnet powrócę.
I pobiegła na wieś aby wyszukać Franciszkę.
Młody człowiek upadł na krzesło i pogrążył się w smutnych myślach.
Po upływie pięciu minut wszedł Saturnin.
— Cóż to? pana samego tu zostawili — rzekł — gdzież jest wdowa Magloire?
— Wyszła...
— Poczciwa kobieta... zapewne po prowizye... Zaraz powróci... Czy nie czujesz pan potrzeby ochłodzenia się? taki upał i kurzawa?... Ogień mam w piersiach.
— Nie — rzekł Raul — zaczekam na wieczerzę.
— Jak się panu podoba... ale pozwolisz pan, że ja siebie poczęstuje czemś płynnem.
— Owszem.
Saturnin wszedł za bufet wdowy, wziął butelkę, nalał sobie dobrą miarkę wódki, dolał wody i wypił z rozkoszą, aby sobie wypłókać podniebienie, jak mówił.
Wdowa Magloire ukazała się wkrótce z Franciszką.
Ta ostatnia była to rzeźka wieśniaczka, pełna dobrych chęci, które okazała z zadziwiającą energią zabierając się do gotowania wieczerzy jeżeli nie zbyt delikatnej, to za to obfitej. Oberżystka tymczasem pytała się Raula:
— Pan będzie jadł tutaj wieczerzę, czy też w swoim pokoju?
— Tutaj — odpowiedział młody człowiek, z wielkiem zadowoleniem Saturnina, który powiedział sobie:
— Bogu dzięki, przynajmniej nie jest dumny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.