Parana/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Parana |
Podtytuł | Wspomnienia z podróży w roku 1914 |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szarym pochmurnym rankiem, śród kropel deszczu, padających znagła a przerywanie, jak łzy skrzywdzonego dziecka, z przed domu Wierzbickiego ruszyła dwukołowa biedka brazylijska: właściciel pojazdu, sąsiad Wierzbickiego, odwoził mię wraz z całym bagażem na stację kolei w Kurytybie. Nastrój mój odpowiadał nastrojowi przyrody: z żalem rozstawałem się z zakątkiem, który dostarczył mi wielu radosnych wzruszeń. Z lasku dolatywały głosy skrzydlatych znajomych, szumiał pożegnalnie gaj, w którym tak niedawno rozbrzmiewało echo mych strzałów.
Musiałem opuścić gościnne progi Wierzbickiego, gdyż interesujący mię materjał ptasi już się tu wyczerpał: sąsiedztwo dużego miasta zubożyło faunę ptasią okolic tutejszych, wypłoszyło wiele ciekawych gatunków, szczególniej mających uzasadnioną przyczynę unikania sąsiedztwa człowieka. Jechałem do znajomego p. T., zamieszkującego okolice miasteczka Rio Negro, t. j. w tak zwanym Terreno Contestado.
Od wielu lat między dwoma sąsiadującemi stanami: Paraną i Santa Cathariną — toczył się spór zacięty o posiadanie rozległego terytorjum, położonego na południe od rzek Iguassu i Rio Negro. Spór poddany był sądowi federalnemu w Rio de Janeiro i rozstrzygnięty na korzyść stanu Santa Catharina, jednakże władze parańskie sądziły, że sprawa nie jest jeszcze przegrana ostatecznie i że miejscowości, należące do „Terreno Contestado“, jeśli nie w całości, to przynajmniej częściowo pozostaną w posiadaniu Parany.
Podróż do miasteczka Rio Negro nie trwa zbyt długo, lecz jest dokuczliwa, gdyż iskry z lokomotywy, opalanej drzewem, wpadając co chwila do wagonów, sprawiają podróżnym dotkliwe niespodzianki. Na stacji oczekiwał mnie pan T. i bez żadnych przygód dostaliśmy się do odległej o kilkanaście kilometrów kolonji Imbuial.
Pan T. zapewniał mię, że „w najbliższem sąsiedztwie jego domu są wielkie lasy, w których aż roi się od ptactwa“. Atoli okazało się, że to, co oczom mego gościnnego gospodarza, niedawno przybyłego z Polski, zdało się wielkiemi lasami, było tylko zagajnikiem, porastającym zwykle miejsca trzebieży. Ptactwa było wprawdzie dosyć, ale z gatunków pospolitych, chętnie przebywających w sąsiedztwie siedzib ludzkich. W szczególności znajdowało się tu wiele niebieskich tangarów (Thraupis sayaca), ptaków nieco mniejszych od polskiego drozda-śpiewaka, szaro-niebieskawych z pięknemi błękitnemi skrzydłami, które docierają nawet do ogródków kolonistów, urozmaicając im czas przyjemnym swym głosem; nie brakło również ptaszka z rodziny podsrokoszów (Vireonidae) — Vireo chivi, który w porze godowej ma zwyczaj wykonywać wcale piękne duety z samiczką, i wielu innych gatunków, mających pociąg do człowieka. Chcąc spotkać się z bardziej interesującemi formami, należało czynić wycieczki do odległego około 5 kilometrów Sâo Lourenço, tam bowiem dopiero rozpoczynały się właściwe lasy.
Wieczorami do p. T. schodzili się na pogawędkę sąsiedzi-koloniści. Zwykłym tematem rozmów byli Indjanie, gdyż rozmawiający należeli do pierwszych osadników na Lucenie i w początkach istnienia tej kolonji musieli staczać uporczywe walki z czerwonoskórymi. Zdaje się, iż zarząd kolonji przez nieświadomość, a może i złą wolę, zajął jakieś uroczyska, czy cmentarzyska indyjskie, co wywołało naturalnie zbrojny opór ze strony autochtonów. Drugą przyczyną walk była obecność w sąsiedztwie Luceny łowców na Indian — bugreiros, których napady podniecały rozdrażnienie.
W r. 1910–1911 nad Iguassu miałem pewną styczność z koczującymi po drugiej stronie tej rzeki Indjanami. Niejednokrotnie dochodziły mnie odgłosy walk, staczanych przez Indjan z oddziałami mierniczemi, wytykającemi tereny dla budującej się kolei żelaznej. Pewnego dnia, polując po stronie indyjskiej, usłyszałem rozlegające się dokoła gwizdanie, wydawane, jak twierdził mój towarzysz łowów, przez otaczających nas Indjan. Głosy owe tak nań podziałały, iż w panicznym strachu rzucił się do ucieczki, ja zaś zajęty polowaniem, pozostałem wtyle. Sądzę obecnie, iż Indjanie musieli uważać mię za spokojnego sąsiada, skoro mimo dogodnej okazji nie zrobili mi nic złego, wkrótce bowiem po ucieczce mego towarzysza gwizdania ucichły i żaden podejrzany szmer nie niepokoił mię już i nie przeszkadzał w pracy.
W zaludnionych miejscowościach Parany nie spotyka się wcale Indjan, nieliczne tylko osobniki, uprowadzone w młodości, trafiają się niekiedy po miastach i wśród kaboklów. Poznać ich łatwo, aczkolwiek nie różnią się ani mową, ani ubiorem. W przeciwieństwie do mulatów, mają włosy proste, nie kędzierzawe, inną budowę nosa i odmienną barwę skóry, nadto oprócz tych cech fizycznych różnią się jeszcze dodatnio spokojnem i łagodnem usposobieniem, oraz pewną powagą i smętkiem w spojrzeniu. W odludnej zachodniej części Parany koczownicze plemiona indyjskie są dziś jeszcze dość liczne. Indjanie z nad rzeki Ivahy noszą nazwę Aré, dalej na południe ku rzece Piquiry zowią się Chocreni, w okolicach Guarapuava koczują Indjanie Kamé, na lewym brzegu Iguassu — Awejkomas. Plemiona owe tak dalece różnią się narzeczem, iż trudno im porozumiewać się wzajemnie. Etnografowie brazylijscy dzielą Indjan parańskich na dwie plemienne grupy: Kaingang i Guarany lub Botokudzi; zaś ludność osiadła zwie wszystkich bugrami. Olbrzymia większość Indjan prowadzi życie koczownicze, budując naprędce na miejscach postoju rodzaj szałasów z narzuconemi dla osłony od deszczu liśćmi palmowemi, na podobieństwo dachu. Chodzą nago, lub prawie nago: u niektórych plemion mężczyźni noszą rodzaj malutkich fartuszków, inni i to uważają za zbytek. Natomiast kobiety, w szczególności młode mężatki, jako jedynego ubioru używają kółek i obrączek, wyrabianych z drzewa, któremi upiększają usta i uszy. Ozdoby te zdejmują tylko wówczas, gdy ich nikt nie widzi, i pokazanie się komuś bez nich uważają za czyn wysoce nieprzyzwoity. Indjanie nie zajmują się wcale uprawą roślin zbożowych, nie znają również hodowli bydła, żywią się wyłącznie zdobyczą myśliwską i rybacką, oraz owocami i korzonkami leśnemi. Dotychczas używają narzędzi kamiennych i wyrabianych z taquary (rodzaj bambusu). Trzcina ta jest tak twarda, że skrawki posiadają ostrość noża. Takiemi nożami Indjanie przycinają sobie włosy na czole, by im nie zasłaniały oczu; dziewczęta i mężczyźni robią to nieznacznie, kobiety zaś zamężne ścinają włosy przy skórze i czoło podgalają wysoko aż do połowy czaszki. Jako broń, oprócz toporków i maczug kamiennych, służą im łuki długości około półtora metra, wyrabiane z palmy, bez żadnych ozdób, z wyjątkiem łuków, należących do kacyków, które z obu końców ozdobione są misternie wyrzynanemi figurkami. Strzały długości około 170 ctm., zrobione z cienkiej taquary, bywają trojakiego gatunku: o tępych końcach z twardego drzewa, służące do ogłuszania; o ostrych, przeważnie zatrutych końcach z bambusu, używane do celów wojennych; wreszcie — ostre o haczykowatych rozgałęzieniach, służące do polowania i rybołówstwa. Strzały te posiadają bełty z piór jastrzębich lub papuzich. Czem Indjanie zatruwają groty — nie jest dotychczas wyjaśnione, atoli zdaje się rzeczą pewną, że użycie curare, którego główną część składową stanowi strychnina, nie jest znane w Paranie. Jedzą prawie wszystkie zwierzęta, nie wyłączając żmij, które pieką na ognisku bez uprzedniego patroszenia ni usuwania pierza lub skóry. Użytku soli nie znają. Niektóre plemiona wyrabiają z taquary instrumenty muzyczne w rodzaju fletów, na których grają, przykładając instrument nie do ust, lecz do otworów nosa. Tańce indyjskie są bardzo monotonne i pozbawione życia: para, objąwszy się w biodrach, opisuje w wolnem tempie koła, przy akompanjamencie śpiewu widzów. Zaślubiny odbywają się bez żadnych ceremonij, jedynie pannie młodej przekłuwają uszy i usta, by mogła nosić upiększające ją kółka i krążki. Podobno rola starającego się przypada w udziale kobiecie.
Sposób grzebania zmarłych nie jest dokładnie znany. Wiadomo tylko, że przy obrządku pogrzebowym płoną olbrzymie ogniska, czy jednak spalają na stosie nieboszczyka, czy też palą ogień na grobie pochowanego, nie wyjaśniono dotychczas. Ceremonjom pogrzebowym przypisują Indjanie wielką wagę, wierzą bowiem, że bez nich zmarły przetwarza się w pumę. Po każdym pogrzebie Indjanie zmieniają miejsce koczowania. Na zmianę miejsca wpływają również wylewy rzek, przeważnie bowiem nad ich brzegami obierają sobie siedliska. Niektóre plemiona mają kacyków, noszących na głowie rodzaj wianków, uplecionych z liści — prymitywna korona.
Znaną mi jest ciekawa z wielu względów legenda indyjska o pochodzeniu jednego z plemion, którą podaję poniżej w pewnem skróceniu, zaznaczając, że opowiadają ją Indjanie z rozmaitych plemion, z drobnemi tylko zmianami.
„Onemi czasy spadł na ziemię wielki deszcz, który zalał wszystkich i wszystko zatopił. Jeden z naszych ludzi, zmęczony już bardzo długiem pływaniem, ujrzał płynącą palmę; uchwycił się jej gałęzi, wdrapał na wierzch i usadowił między konarami. Tak płynął długo, zaspokajając głód dojrzałemi owocami palmy, których była tam obfitość, a pragnienie – wodą.
„Pewnego dnia usłyszał głos rzecznego ibisa — sapucuhu,[1] który wołał do niego: „
— „Trzymaj się dobrze, przyniosę ci ziemi!
„Nieco później na gałęzi palmy usiadła saracura“[2] i rzekła:
— „Niedaleko stąd jest ziemia. Dlaczego nie pójdziesz tam?
— „Nie mogę — brzmiała odpowiedź człowieka — jestem tak słaby, że upadnę i utonę.
— „Przyniosę ci zatem ziemi — odrzekła saracura.
„I ona i ibis poczęli znosić w dziobach ziemię i zasypywać wodę. Tam, gdzie sypał ibis, potworzyły się góry (przed deszczem cała ziemia była równa i płaska). Człowiek zeszedł z palmy i żywił się korzonkami roślin i owocami, pozostawał jednak ciągle sam jeden między zwierzętami, które nie były do niego podobne.
„Pewnego dnia sapucuhu rzecze:
— „Dlaczego nie postarasz się o towarzyszkę? Niedaleko stąd widziałem dużo kobiet. Zrób sobie tratewkę, to każę patom,[3] ażeby cię zawiozły na miejsce.
„I tak się stało: człowiek zbudował sobie tratewkę; z kwitnącej wodorośli i lian uplótł altankę i w niej się ukrył, a paty na rozkaz ibisa pociągnęły go za sobą.
„Na brzegu wielkiej wody kąpały się dziewice. Jedna z nich, najpiękniejsza, podpłynęła do tratwy przez ciekawość, ażeby obejrzeć altankę, i, nie spodziewając się zasadzki, wpadła w objęcia człowieka, a wówczas paty pociągnęły czem prędzej tratewkę zpowrotem. Na krzyk pozostałych kobiet zbiegła się gromada ludzi i puścili się w pogoń, kaczki jednakże nie dały się doścignąć.
„Od tych dwojga pochodzi nasze plemię; odtąd gdy spotkamy się z obcymi ludźmi, natychmiast musi być wojna, i dlatego żyjemy sami w lasach. Nie uprawiamy nic, bo obawiamy się, by nas obcy nie dostrzegli; karmimy się zwierzyną, owocami leśnemi i ziemnemi. Chodzimy nago, bo nie umiemy wyrabiać tkaniny — zresztą powietrze tu jest ciepłe i dobre. W wielkiem poszanowaniu mamy Sapucuhu i Saracurę, gdyż uratowały człowieka, od którego naród nasz pochodzi“.
Tak zakończył swą opowieść stary, o wyniosłej postaci i smętnem wejrzeniu Indjanin, który, uprowadzony niegdyś przez białych, wśród nich już stale przebywał z bojaźni, żeby go swoi nie zamordowali po powrocie.
Wycieczki do Sâo Lourenço niezbyt się udawały, gdyż najczęściej padał deszcz, a wtedy kolekcjonować można jedynie w pobliżu domu. Raz jednak wyprawa udała się znakomicie. Od domu niejakiego Sztala rozpoczynał się gęsty bór odwieczny, przepływała w pewnej odległości rzeczułka, było też kilka stawów, były tu zatem warunki nader sprzyjające dla mych poszukiwań. Jakoż na wstępie zauważyliśmy wędrowną gromadę ptaków.
W Ameryce Południowej ptaki niezawsze trzymają się pojedyńczo lub w stadkach, złożonych z przedstawicieli jednego gatunku. W dziewiczych lasach ptactwo, chcąc ułatwić sobie łowy, łączy się w wielkie gromady, celem wspólnego przeszukiwania zarośli. W gromadach takich, dążących z równą szybkością w pewnym obranym kierunku — zazwyczaj wzdłuż brzegów rzeki, skraju lasu, lub obok drogi czy ścieżyny — dostrzegamy przedstawicieli rozmaitych rodzajów, a nawet rodzin. Owady, wypłoszone niżej, chwytane są przez sąsiadów „z wyższego piętra“ i odwrotnie, — jest więc wspólna korzyść i poparcie wzajemne. Taka gromada wędrowna — to kopalnia dla ornitologa: postępując z gromadą, wybiera on najciekawsze okazy; ptactwo, zajęte łowami, nie zwraca uwagi nawet na huk strzałów i śmierć towarzyszy; ogólny – spokojny i obojętny na wszystko poza łowami — nastrój udziela się nawet najbardziej ostrożnym osobnikom, które w innych warunkach nie dają się podejść blisko. Jest to więc wspaniała okazja nietylko do zdobycia cennych okazów, lecz i do obserwowania zwyczajów poszczególnych gatunków.
W gromadzie, którą spotkaliśmy w Sâo Lourenço, górą przez wierzchołki drzew ciągnęły muchołówki (Tyrannidae) i tangary (Tanagridae); „średnie piętra“ zajmowały tęgostery (Dendrocalaptidae), dołem zaś w krzakach pracowały wróblowate (Fringillidae) i mrówkołowy (Formicariidae). Przedewszystkiem uwagę naszą zwrócił wielki tęgoster — Xiphocolaptes albicollis, największy przedstawiciel rodziny: podskakując zabawnie, opisywał spiralnie koła dokoła pni drzew, doszedłszy zaś do korony, przelatywał na dolną część drzewa sąsiedniego i znowu rozpoczynał oryginalną swą wędrówkę. Od czasu do czasu zatrzymywał się i, przykładając ucho do drzewa, nasłuchiwał uważnie — rzekłbyś, iż lekarz auskultuje chorą pierś pacjenta.
Nisko, wierzchołkami krzewów ciągnęły wielkie mrówkołowy Thamnophilus gilvigaster: pochwyciwszy dużego owada, siadały na gałązce i tłukły swą zdobycz o pień drzewny, co czyniło wrażenie, jakby kuły korę na wzór dzięciołów. Z wierzchołków drzew raz po raz wylatywały muchołówki (Phylloscartes ventralis); te znowu, pochwyciwszy owada w powietrzu, powracały na swe miejsce, by go spożyć w spokoju, poczem ciągnęły dalej za gromadą.
Postępowaliśmy tak długo za gromadą, dopóki nie oddaliła się zbytnio w głąb lasu, wówczas należało powracać, albowiem do zachodu słońca pozostawało niewiele czasu.
Wracając udało mi się zdobyć jeden z najcenniejszych okazów, którego obecności w Paranie nawet nie przypuszczałem. Z wierzchołka drzewa, rosnącego w pobliżu rzeki, rozległ się nagle charakterystyczny dla dzięcioła turkot, jaki ptaki te wydają, uderzając z niezmierną szybkością dziobem w suchą gałązkę. Ma to na celu wystraszenie owadów z ich głębokich kryjówek. Pomimo jednak, że głośny turkot powtórzył się kilkakrotnie, nie mogłem czas dłuższy dostrzec ptaka. Zastosowałem tedy zwykłą swą metodę: rzuciłem się nawznak na ziemię i jąłem uporczywie wpatrywać się w gąszcz listowia, skąd od czasu do czasu rozlegały się zastanawiające mię dźwięki. Jakoż po pewnym czasie zauważyłem drobną postać malutkiego dzięciołka, który z wielką zawziętością kuł pień u wierzchołka drzewa. Rozległ się strzał i – radość moja była równa zdziwieniu, gdy poznałem w zabitym ptaku nieznaną dotychczas samiczkę nader rzadkiego dzięciołka Picumnus iheringi. Przed trzydziestu zgórą laty zamieszkałemu w Taquara do Mundo Novo w stanie Rio Grande do Sul prof. Hermanowi von Ihering udało się zdobyć jedyny okaz samczyka, którego w parę lat później hrabia von Berlepsch opisał pod nazwą Picumnus iheringi. Ponieważ później ani odkrywcy tego ciekawego gatunku prof. Iheringowi, ani następcom nie udało się zdobyć więcej okazów, sądziliśmy wszyscy, że gatunek ten ma bardzo ograniczoną przestrzeń rozsiedlenia, t. j. istnieje tam tylko, gdzie został odkryty.
Nic tedy dziwnego, że nie żałowałem czasu ni fatygi, by zebrać jak najwięcej takich okazów. W celu zdobycia całej ich serji przeszedłem zgórą 120 kilometrów, gdyż każda wycieczka do punktu, odległego o 10 przeszło kilometrów, przynosiła mi w razie powodzenia tylko jeden okaz, tak wiele czasu wymagało wyśledzenie dzięciołka.
Wracając z lasu, spostrzegliśmy u wrót swego obejścia pana Sztala, który, jako jeden z najstarszych osadników polskich, wzbudzał w nas zrozumiałą ciekawość, to też uprzejme zaproszenie na wieczerzę przyjęliśmy skwapliwie.
Starsi osadnicy polscy, których typowym przedstawicielem był gospodarz, znieśli wiele biedy w początkach swego pobytu w Paranie. Rządowa kolonizacja brazylijska popełniła dużo błędów w realizowaniu planów zaludnienia kraju, i skutki tych błędów dawały się odczuwać dotkliwie osadnikom. Nie mówię tu naturalnie o nadużyciach możliwych wszędzie, a w szczególności w kraju o tak słabej liczebnie inteligencji. Działki ziemi, które dawano kolonistom, okazały się zbyt małe, gdyż uprawa ziemi, prowadzona sposobem jedynie możliwym narazie, stosowanym przez kaboklów, wymagała znacznych stosunkowo obszarów i posiadania bydła. Nadto oddziały miernicze nie brały wcale pod uwagę wartości ziemi, krając wszystko na równe działki bez względu na to, czy były to nieużytki, czy też urodzajna gleba. To też po ciężkiej i wytrwałej pracy koloniści przychodzili do wniosku, że „z szakru nie wyżyje“ i trzeba poszukać zarobku. Tradycja chłopa polskiego — „chodzenie na Saksy“, odżywała przeto w całej pełni w Paranie. Większość starszych osadników miała sposobność uzyskać korzystny zarobek przy budowie kolei, na tartakach i t. d., poczem uciuławszy trochę grosza, dokupywali ziemi, lub wymieniali swą działkę, nabywali inwentarz i w ten dopiero sposób zdobywali warunki normalnej egzystencji.
Lecz nietylko materialnej natury udręczenia znosić musieli starsi osadnicy. Brak państwowości polskiej zaciężył na nich złowrogo. „Polacco sem bandeira nâo vale nada“[4] twierdzili Brazyljanie i na tej zasadzie pozwalali sobie na nadużycia, które byłyby nie do pomyślenia w stosunku do ludzi, otoczonych normalną opieką własnej państwowości. Nie należy też zapominać, że Brazylja była niedawno krainą importu niewolników afrykańskich, z którymi nietylko obchodzono się nieludzko, lecz nadto darzono ich pogardą. Otóż część tych uczuć i tych stosunków przeszła na następców murzynów afrykańskich — osadników polskich.
Dla uplastycznienia tych stosunków podaję opis następującego zajścia, którego sam byłem świadkiem na kolonji Vera Guarany. Przybyli z Europy osadnicy mają prawo w ciągu pewnego określonego czasu otrzymywać prowiant w naturze, za który odrabiają, pracując przy drogach, mostach, i t. d. Manipulacja odbywa się w ten sposób, że każdy osadnik otrzymuje z zarządu kolonji książeczkę kontową jednej z uprzywilejowanych „wend“, w której może wybrać prowiant do pewnej określonej sumy. Wskutek takiego systemu właściciele wend czynią wszelkie wysiłki, ażeby zjednać sobie zarząd kolonji natomiast nie liczą się wcale z klientelą. Jedna z takich wend odznaczała się szczególniej lichością produktów i lekceważącem traktowaniem klienteli osadniczej. Gdy wreszcie przebrała się miara cierpliwości, osadnicy ruszyli wielką gromadą na „skargę do pana dyrektora“. Sprytny jednak wendysta („wendziarz“, jak mówią w Paranie) potrafił zapobiec niemiłym skutkom awantury w ten sposób, że wysłaniec jego poinformował zarząd o zbrojnym buncie osadników. To też gdy gromada, rozprawiając głośno, zbliżała się do „sede“ (siedziba zarządu), rozległ się huk strzałów karabinowych — to dyrekcja kolonji wysłała „kapangów“ (najemnych zbirów), żeby stłumili bunt w zarodku. Po drodze dostojnicy ci uraczyli się obficie „kaszasą“ (wódka brazylijska), sprawa przeto poszła nietyle gładko, co szybko, i malkontenci zamiast na skargę do dyrektora, trafili do kadei (więzienie brazylijskie).
Ciężkie te nad wyraz początki, które jednakże skończyły się pomyślnie wywalczeniem samodzielnego i niezależnego bytu, wywarły na osadników wpływ dodatni. W obejściu ich uderza samodzielność, śmiałość poglądów, dokładna znajomość warunków miejscowych i energja. Cechy te, różniące naszych kolonistów tutejszych od chłopów w Polsce, zbliżają ich raczej do kaboklów brazylijskich; ubiór ich jest również przystosowany do gustu i zwyczajów miejscowych, aczkolwiek różniący się znacznie od ubioru kaboklów.
Na wieczerzę oprócz nieodzownej mathe podano nam zwykłą potrawę brazylijską „fiżon“, t. j. czarną fasolę. Ponieważ warzywo to spożywane jest w Paranie w ogromnych ilościach, zatrzymam się nieco na jego uprawie i sposobie przyrządzania zeń jadła.
W celu przygotowania gruntu pod uprawę fiżonu, ziemia poddaje się „rosowaniu“, które polega na tem, że osadnik przy pomocy narzędzia, stanowiącego coś pośredniego między siekierą i kosą, zwanego foiça, wycina zielsko, krzewy i ścina drzewa. Po pewnym czasie, gdy wycięte rośliny i gałęzie drzew zeschną zupełnie, podkłada ogień, który, spalając suchy materjał, spulchnia ziemię i pokrywa ją warstwą popiołu. Na tem popielisku sadzą fasolę wraz z kukurydzą, robiąc palikiem otwory i przydeptując wrzucone ziarna. Fasola rośnie obok kukurydzy i obwija się wokoło jej łodyg. Plony są duże, gdyż fasola ta jest bujna i bardzo płodna.
„Fiżon“ brazylijski wymaga długotrwałego (około 4 godzin) gotowania, póki czarna początkowo polewka nie stanie się białawą: do garnka wkładają zwykle spory kawałek mięsa lub kości, po ugotowaniu zaś zaprawiają smażoną słoniną z dodatkiem „farinhy“[5] Przygotowana w ten sposób fasola jest podstawą jedzenia; do niej dodają ryż, mięso smażone lub gotowane, kartofle lub ogórki i t. d.
Przyznać należy, że owa słynna potrawa parańska jest nader smaczną i pożywną i nie przejada się nigdy, nawet przy codziennem spożywaniu.
Nagadawszy się z gospodarzem, który okazywał duże zainteresowanie się sprawami porzuconej oddawna ojczyzny i zdradzał obznajomienie się z kwestjami politycznemi oraz samodzielność poglądów, pożegnaliśmy gościnne progi.