<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Chrostowski
Tytuł Parana
Podtytuł Wspomnienia z podróży w roku 1914
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Nad Rio Negro.

Przekonawszy się, że Imbuial nie nadaje się dla mnie zupełnie jako punkt oparcia w pracy, postanowiłem przenieść się w inne odpowiedniejsze miejsce. Dopomógł mi przypadek: dowiedziałem się, iż w odległej, położonej nad samą rzeką Rio Negro kolonji Antonio Olyntho z powodu wyjazdu nauczyciela stoi pustkami przeznaczony dla niego domek. Znając świetne warunki tej kolonji: bliskość dziewiczego lasu, sąsiedztwo dużej rzeki, wreszcie oddalenie od zamieszkałych punktów — zwróciłem się przez okazję z prośbą do kolonistów, by pozwolili mi chwilowo zamieszkać w opuszczonym domku. Propozycję przyjęto bardzo przychylnie i oto niespodziewanie zjawił się u mnie kolonista z Antonio Olyntho, by mię tam zawieźć. Uradowany uwinąłem się szybko z bagażem i tegoż dnia jeszcze ruszyliśmy w drogę. W wagonie byłem świadkiem zabawnej scenki. Jeden z pasażerów, widocznie karciarz zawodowy, ogrywał kolejno towarzyszów podróży w ten sposób, że początkowo przegrywał dla zachęty znaczne sumki, następnie zaś wracał je sobie z nawiązką. Gdy w naszym wagonie zabrakło już amatorów, przeniósł się do sąsiedniego, wkrótce atoli powrócił do nas mocno niezadowolony, klnąc łotrów i oszustów. Okazało się, że trafiła kosa na kamień, bo gdy przegrał znaczną sumkę dla zachęty, nie w ciemię bity partner odmówił dalszej gry.
Na stację Bugre przyjechaliśmy późno wieczorem; w kilka minut po wyruszeniu pociągu w dalszą drogę stację zamknięto i funkcjonarjusze ulotnili się. Ulokowaliśmy tedy rzeczy w pobliskiej wendzie i rozpoczęliśmy poszukiwania przewoźnika, gdyż Antonio Olyntho znajduje się po drugiej stronie wartkiej i szerokiej w tem miejscu rzeki Rio Negro. Przewoźnik znalazł się, lecz nie chciał przewozić nas po nocy, musieliśmy więc przewozić się sami, co nie przyszło łatwo, gdyż wartki prąd i ciemność utrudniały przeprawę. Na drugim brzegu ogarnęła nas ciemność zupełna, jaka bywa zazwyczaj w gęstych lasach brazylijskich w noc bezksiężycową — potykaliśmy się co chwila o sterczące korzenie i pniaki. Po przebyciu wreszcie nadrzecznego lasu, zwanego W Paranie „varzea“, wpadliśmy w jeszcze gorsze tarapaty. Wypadło przebyć rozległe bagnisko, ciągnące się w pewnem oddaleniu od rzeki wzdłuż jej brzegów. Po nocy nie umieliśmy wyminąć miejsc grząskich, raczej przeciwnie brnęliśmy coraz głębiej. Wreszcie doszliśmy do przekonania, że tak iść dalej niepodobna, ugrzęźniemy w bagnie zupełnie. Lecz w tymże momencie towarzysz mój natrafił na jakiś płot, który nas zaprowadził do zagrody kolonisty, dokąd właśnie mieliśmy zamiar wstąpić po drodze.
Trafiliśmy zatem, lecz nie od drogi, tylko od strony rozległego bagniska. Pokrzepiwszy się „chimaronem“, ruszyliśmy dalej, pożegnani życzliwą przestrogą gospodarza:
— A bądźcie ostrożni, gdyż po drodze włóczy się dużo psów wściekłych.
Miałem w ręku tylko lufki od strzelby, reszta części składowych pozostała w bagażu, niezbyt więc uśmiechała się nam perspektywa spotkania psa wściekłego, którego w ciemnościach nie moglibyśmy wyminąć, to też towarzysz mój przezornie trzymał się za mną. Wędrowaliśmy długo, to potykając się o występujące korzenie, lub konary, to błądząc poomacku na skrętach drogi.
— Ileż to razy — przyszło mi wtedy do głowy — wypadnie mi błądzić po pustkowiach parańskich, po obcych drogach, wśród nieznanych ludzi? A jednak, nawet znosząc wszelkie niewygody, trudy i niebezpieczeństwa, wolę to życie, niż wegetację w Europie — tu przynajmniej żyje się naprawdę. — Dobrnęliśmy wreszcie do domku mego towarzysza. Psy jego okazały się nader czujne, zwinięte bowiem w kłębek spały pod daszkiem tak smacznie, że nawet nasze przybycie i długie, uporczywe stukanie nie zdołały ich obudzić. Wkrótce, rozciągnięci na skórach, zasnęliśmy błogim snem po trudach uciążliwej podróży.
Nazajutrz słońce było już wysoko, gdy ujrzeliśmy opuszczony domek nauczyciela. Przy wejściu sterczał olbrzymi wypróchniały wewnątrz pień imbui — dowód oczywisty, że istniały tu niegdyś wielkie bory. Pień był tak wielki, iż z łatwością można było wejść do środka, niewiele uchylając głowy. Bignonia paranensis jest drzewem pospolitem w Paranie, dostarcza budulcu tak twardego, że szczerbi się na nim topór osadnika, a tak ciężkiego, że w wodzie tonie jak żelazo, do którego zresztą zbliżony jest również wyglądem zewnętrznym, tem bardziej, iż na powietrzu szybko czernieje. Z imbui robią podkłady pod mosty i szyny kolejowe, tudzież pale wbijane w wodę i bagniska, gdyż nawet w takich warunkach drzewo trwa dziesiątki lat nienaruszone. Imbuje nie dorównywają wysokością starym pinjorom, przewyższają je natomiast grubością. Sterczące po drogach pnie usuwa się zwykle przez wypalanie, podtrzymując ogień w ciągu długich miesięcy.
Podwórze, ogródek i dalsze otoczenie domku nader obficie zarastały chwasty, które w Paranie nader szybko i bujnie krzewią się na opuszczonej ziemi. Nieco dalej powstał już nawet lasek z bracatingi — rośliny, która, będąc zamłodu chwastem, drzewieje później i wyrasta na wcale pokaźne drzewko. Sam domek wewnątrz był bardzo miły: zwyczajem miejscowym nie posiadał okien, jeno okiennice, lecz podłogę miał drewnianą i zaopatrzony był w niezbędne sprzęty — tapczan, stołki, i stoły. Były mieszkaniec pozostawił po sobie wiele pamiątek: zamiłowany amator-zbieracz lubował się w wypychaniu zwierząt. Na ścianach i szafie ujrzeliśmy okazy małp, wężów, a nawet kilka kolibrów (Leucochloris albicollis). Szkoda, że nauczyciel robił to bez planu i nieumiejętnie, zebrane bowiem okazy mogłyby służyć zoologom jako materjał do pracy, w takim zaś stanie, jak je znaleźliśmy, ulec musiały szybkiemu zniszczeniu.
„Kuchnia“ zwyczajem miejscowym mieściła się w oddzielnym budynku o wielkich otworach w dachu dla ujścia dymu. Na środku izby kuchennej znajdowało się wysokie podmurowanie, przeznaczone na palenisko, a na niem cegły do dogodnego ustawiania naczyń; u belki nad paleniskiem zwieszał się hak żelazny, służący do umocowania czajnika.
Ze stanu domku i sprzętów byłem wielce zadowolony.
— Mieszkać będę po królewsku, a praca pójdzie gładko i pomyślnie, — rzekłem do siebie z otuchą.
Była to właśnie niedziela i koloniści poczęli przybywać na sumę do pobliskiego kościółka. Po skończonem nabożeństwie koloniści tłumnie oblegli mój domek, aby zobaczyć „pana z Polski“ i dowiedzieć się, co nowego słychać w „starym kraju“. Byłem, wyznaję, wzruszony dowodami życzliwości i zainteresowania się moją osobą, lecz była i odwrotna strona medalu: ponieważ niewszyscy ciekawi mogli zmieścić się w izbie, pozostali zatem stanęli w otwartych oknach i poczułem się w sytuacji ciekawego okazu na wystawie. Gdzie tylko rzuciłem spojrzeniem — wszędzie wpatrzone we mnie oczy, badające mię z ciekawością i uwagą. Gdy wreszcie koloniści rozjechali się, wziąłem się niezwłocznie do prac przygotowawczych, by nie tracić już więcej drogiego czasu.
Mogłem jednakże powinszować sobie: położenie mej obecnej siedziby było wyśmienite aczkolwiek znajdowało się w pobliżu „sedy“ (centrum kolonji — była siedziba zarządu kolonją podczas organizacji – z kościółkiem, sklepami i t. p.) Zaraz za ogródkiem rozpoczynał się duży lasek, ocalały szczątek ogromnej niegdyś przestrzeni leśnej, obejmującej rozległe grunta obecnej kolonji Antonio Olyntho. Widocznie zachowano go celowo; bo też w lasku gromadziło się w ogromnej ilości ptactwo, wśród którego było wiele form ciekawych i gatunków przezemnie jeszcze niezdobytych. Do lasku bezpośrednio przylegał wielki bór pinjorowy, z którego dochodziły wrzaskliwe głosy niebieskich wron (Cyanocorar coeuruleus) i papug (Pionus maximiliani.) Za laskiem rozpościerały się błonia, poprzerzynane rzeczkami. Posuwając się dalej na południe, dochodziło się do miejscowości zwanej Chpigâo[1], gdzie rozpoczynał się już nietknięty toporem osadnika las dziewiczy. Strona północna mej obecnej siedziby była mniej pociągająca: chcąc dostać się do lasku, okalającego rzekę Rio Negro, należało przebyć rozległe grunta uprawne kolonistów.
Pierwszą wycieczkę odbyłem do lasu na Chpigâo, który pociągał mię nader silnie. Znajdując się o parę kilometrów od niego, usłyszałem głos szczególny, jak gdyby ktoś, uderzając dwie płyty metalowe jedną o drugą, wydobywał z nich dźwięki przeciągłe a czyste. W miarę zbliżania się dźwięki rosły i potężniały, stopniowo poczęły łączyć się z niemi inne głosy, wśród których rozróżniałem melodyjny głos tangarów (Chiroxyphia caudata), pełne niewysłowionej tęsknoty wołania podsrokosza (Cyclarhis ochrocephala), potężny, basowy głos tukana (Rhamphastos dicolorus) i wreszcie tysiączne inne głosy ptasie. Zbliżam się bardziej, przenikam w gęstwinę: z chórem ptactwa jednoczą się w doskonałą harmonijną całość poświsty wiatru i tajemniczy szept ciemnych głębin leśnych. Ogarnia mnie wieczysty półmrok zwrotnikowej puszczy; dziwna mowa puszczy — symfonja dziewiczego lasu — przemawia z nieprzepartym urokiem. Na łonie dziewiczej przyrody człowiek przestaje czuć się jednostką odrębną od otoczenia, poczyna uświadamiać sobie, że jest tylko mikroskopijnie małą cząsteczką potężnej całości. Bóle i smutki, radość i zwątpienia i ten głęboki osad goryczy, jaki życie pozostawia w duszy człowieczej, maleją, rozpływają się w mglistej przeszłości i nikną. Poczynasz żyć życiem puszczy: zharmonizowane z nią nerwy reagują na wszelkie jej nastroje z wrażliwością niesłychaną...
Brazylijskie lasy dziewicze — to najwspanialsze na świecie skupienia roślinności. Najbardziej uderzającą ich właściwością jest niezmierna rozmaitość wiecznie zielonych roślin drzewiastych; do wyjątków należą tu drzewa tracące na zimę listowie. Olbrzymia ilość pnączów, nietylko dosięgających wierzchołków drzew, lecz i łączących drzewa ze sobą, a wśród nich obfitość epiphytów, należących do rodzin ananasowatych (Bromeliaceae) storczykowatych (Orchidaceae) i kaktusowatych (Cactaceae), jest drugą charakterystyczną cechą. Dalej wzbudzają podziw olbrzymie rozmiary roślin jednoliściennych (monocotyledones): palm, paproci drzewiastych, bambusów. Wreszcie uwagę zwraca obfitość i bujność roślin trawiastych — powojów, i bluszczów — tworzących z poszycia leśnego gęstwie nie do przebycia. O bogactwie i różnorodności flory lasów brazylijskich świadczyć może to, iż samych palm istnieje w Brazylji około 400 gatunków, nie wliczając odmian, przeszło 1300 gatunków storczyków, 1100 myrtów i t. d. W takim chaosie splątanych tworów roślinnych jedynie wyszkolone oko botanika południowo-amerykańskiego mogłoby poznać i nazwać poszczególne formy.
Moja atoli uwaga była zwrócona w innym kierunku: srebrzyste, metaliczne dźwięki, słyszane ze znacznej od lasu odległości, wydawał znany mi dobrze ptak z rodziny bławatników (Cotingidae) — Procnias averano, zwany w Paranie ferreiro (kowal). Śnieżnej białości samiec sadowi się na wierzchołku najwynioślejszych drzew i stąd od czasu do czasu odzywa się owym tak charakterystycznie dźwięczącym głosem. W odpowiedzi z wierzchołka odległego drzewa rozlega się dźwięk podobny, po nim drugi i trzeci — i tak dalej i dalej. W harmonji puszczy parańskiej dźwięki te należą do akordów dominujących. Samica zabarwiona jest inaczej — w ciemne paski na tle bladożółtem — tudzież inne ma nawyknienia: znajdujemy ją zwykle na niskich gałązkach niewysokich drzewek spoglądającą z dziwną obojętnością na zbliżającego się myśliwca. Samica zatem łatwa jest do upolowania, natomiast polowanie na samca wymaga doskonale bijącej broni.

Na gałęziach rozłożystej kanelli spostrzegam gromadkę tukanów (Rhamphastos dicolorus). Ptaki owe, nader niezgrabne w locie, gdyż wydają się wówczas jakby przyczepione do potężnego swego dzioba, lubią niezmiernie zabawy: oto i teraz z dwóch przeciwległych końców poziomej gałęzi, śmiesznie podrygując jakby w takt skocznej muzyki, posuwają się bokiem ku sobie dwa ptaki; zbliżywszy się rozpoczynają żartobliwą bójkę, puszczając w ruch dzioby, skrzydła i nogi, by po pewnej chwili, niby tancerze w kontredansie, powrócić do poprzednich pozycyj. Wtem rozlega się groźny okrzyk: stary samiec, huśtający się na gałęzi pobliskiego drzewa i dotychczas uważnie przyglądający się zabawie — spostrzegł mą obecność. Wszystkie potężne dzioby natychmiast zwróciły się w moją stronę,
Las dziewiczy.
rozlegają się okrzyki, pełne oburzenia i gniewu na śmiałka, wdzierającego się tak brutalnie w ptasie posiadłości. Oburzenie tukanów udziela się innym ptakom: psst — psst — rozlega się inny głos nade mną, zupełnie, jak gdyby ptak wołał do sąsiada: patrz, patrz! To tangar olbrzymi (Cissopis laveriana major), podobny z zabarwienia i długiego ogonka do naszej sroki. Wkrótce zjawia się już cała ich gromada, która atoli, nie przestając wyrażać zdziwienia na widok obcej postaci, zarazem bacznie bada okoliczną roślinność i po chwili z podziwu godną zręcznością i gracją zrywać poczyna dojrzałe jakieś jagódki.

A oto i od ziemi podnosi się opodal jakiś zgiełk: gromada uru (Odontophorus capueira), ptaków kurowatych, obrała sobie legowisko u stóp olbrzymiego cedru, gdzie wygrzebała, na wzór naszych kur, jamki i przygotowywała się właśnie do poobiedniej drzemki, przerwanej mojem nadejściem.
Posuwam się dalej. Z gałązki na gałąź, a później na ziemię z głośnym szelestem spadają przede mną jakieś owoce czy pestki. Wpatruję się w gęstwinę: dyskretnym półgłosem, jak w arystokratycznym salonie, przepiękne papużki (Pionopsitta pileata) prowadzą ożywioną rozmowę, z przedziwną zręcznością, przy pomocy chwytnego dzioba, przesuwając się to niżej to wyżej, z gałęzi na gałąź. Nagle obok mnie coś zaszumiało: niechcący spłoszyłem sarnę (Mazama nemorivaga), słodko drzemiącą przy dźwiękach muzyki lasów.
Wyszedłem na polankę leśną: przede mną rozwiera przepyszne kielichy ponsowy storczyk. Wtem, jak bezszelestna strzała przeleciała tuż koło mnie drobna ptaszyna i zawisła w powietrzu nad kielichem, zaglądając ciekawie do wnętrza. W promieniach tropikalnego słońca wspaniałe barwy ptaka wydawały ognie jak cenne klejnoty. Był to niezmiernie rzadki gatunek kolibra — Cephalolepis loddigesi, zjawiający się jedynie w czasie, gdy pewien rodzaj storczyka znajduje się w pełnym rozkwicie.
Wiele czasu zeszło mi w ten sposób na wtajemniczaniu się w szczegóły życia skrzydlatych obywateli puszczy, i na nieodzownym kijku wisiało już sporo okazów. Atoli począł mi dokuczać głód, a zwłaszcza pragnienie, że zaś wody surowej w Paranie nie pijałem, musiałem wracać do domu. Gdym kierując się kompasem skręcał na drogę, z jakiegoś zakątka w głębi poszycia wybiegła ogromna jaszczurka brazylijska zwana lagarto (Tupinambis teguixin) i pomknęła chyżo przede mną, wlokąc swój ogromny ogon, który pozostawiał za nią na piaszczystej drodze ślad wielce podobny do śladu koła rowerowego. Wędrując w r. 1910 nad rzeką Ivahy, napotykałem często takie ślady i nie umiałem wówczas wytłumaczyć sobie ich pochodzenia.
Spotykałem w Paranie wiele jaszczurek. Wprawdzie iguany, żyjące nad wodą wśród gałęzi nadrzecznych drzew, trafiają się względnie rzadko, natomiast przedstawicieli rodziny Tejidae spotkałem mnóstwo, zarówno w miejscach bezleśnych, jak i w lesistych, poprzerzynanych moczarami. Najczęściej widywałem ogromną, bo sięgającą przeszło metra długości Tupinambis teguixin, — okaz nader pożądany, gdyż dostarczający mięsa doskonałego na pieczeń i do fasoli. Jaszczurka ta jest drapieżnikiem, łowi myszy, żaby i czyni wielkie nieraz spustoszenia wśród drobiu domowego, bywa jednak tolerowana w pewnych okolicach, niektórzy bowiem kabokle przypisują jej zasługę tępienia jadowitych żmij. Rzadziej zdarzało mi się napotykać jaszczurki z rodzaju Ameiva, inaczej zabarwione i o połowę blisko mniejsze.
Późno już było, gdy stanąłem u progu mego domku. Czułem się bardzo zmęczony, a jednak czekała mię jeszcze uciążliwa praca — preparowanie zdobytych okazów. Jest to odwrotna strona medalu: gdy każdy zbieracz-kolekcjonista owadów, ślimaków, roślin i t. d. po skończonej wycieczce może pozwolić sobie na dobrze zasłużony odpoczynek, ornitolog w obawie zepsucia mozolnie zdobytych okazów musi, nie bacząc na zmęczenie, brać się do pracy, która nadto bynajmniej nie jest łatwą: preparowanie bowiem ptaków wymaga wielkiej umiejętności, cierpliwości i wiele, bardzo wiele czasu. Wykonanie preparatu ptasiego pochłania mniej więcej godzinę czasu, zależnie oczywiście od wielkości okazu.
W celu urozmaicenia sobie pracy poszukiwawczej, wycieczki następne odbywałem w różnych kierunkach: bądź w stronę opisanego powyżej Chpigâo, bądź ku rzece Rio Negro; niekiedy spędzałem dzień cały w pinjorowym lesie, gdy zaś niewiele miałem czasu, wybierałem się do najbliższego lasku, i przyznać muszę, że i tu zwykle zdobywałem dostateczną ilość okazów.
Domki kolonistów, które miałem sposobność oglądać podczas owych wędrówek, schludnie i porządnie zbudowane, posiadały zazwyczaj ogródki obsadzone winogradem, w których rosły brzoskwinie, ameixe,[2] rzadziej zaś pomarańcze, lub figi. Pospolicie hodowanych nad rzeką Ivahy ananasów i bananów nie znajdowałem tu wcale. Na podwórkach kręciło się sporo bydła, trzody chlewnej i drobiu. Niekiedy trafiałem i na małe pasieki, które mnie, jako niedoszłego pszczelarza, szczególnie interesowały, starałem się tedy zapoznać bliżej z tutejszem pszczelnictwem, aby uzupełnić wiadomości, zdobyte poprzednio na kolonjach Rio Claro i Vera Guarany.
Warunki miejscowe sprzyjają istnieniu jedynie małych, kilkoulowych pasiek, większe natomiast gospodarstwo pszczelne, prowadzone racjonalnie i postępowo, nie może się tu utrzymać, niska bowiem cena miodu i trudności zbytu tworzą przeszkody niezwalczone. W Paranie tylko „herva mathe“ stanowi przedmiot stałego handlu wywozowego, innemi zaś produktami kupcy zajmują się dorywczo i niechętnie. To też koloniści trzymają pszczoły jedynie na własny użytek, w celu zastąpienia miodem drogiego tu cukru, otrzymywanego z trzciny cukrowej. Prowadząc gospodarkę pszczelną na tak małą skalę, nie dążą bynajmniej do powiększania pasieki, chodzi im natomiast o to, aby mieć z pszczołami jak najmniej kłopotu. To też wszelkie urządzenia pasieczne są nader prymitywne. Chcąc np. zbudować ul, kolonista bierze skrzynię od nafty, z wieka robi rodzaj drzwiczek, wierci świderkiem dziury na wyloty, przykrywa zamiast daszku kawałkiem półokrągłej deski — i ul już gotów. Nic dziwnego, że w takim ulu rojeniom niema końca, powoduje je bowiem nieracjonalna budowa, uniemożliwiająca rozszerzenie gniazda. Cała czynność pasiecznika ogranicza się do wycinania w końcu jesieni wszystkich plastrów na swój użytek, co zazwyczaj gubi rój, lecz to nie wzrusza hodowcy, ponieważ z ocalałych, bardziej odpornych „pni“ znowu rozmnoży sobie pszczoły na wiosnę, lub w najgorszym razie dostanie za bezcen od sąsiada nowy rój. Brak zimy, właściwie większych przymrozków, usuwa potrzebę wszelkich otulań, zabezpieczeń od zimna; nie spotykamy tu wcale objawów, związanych z zimowaniem pszczół, jak np. zaperzenia. Hodowla pszczół wymaga tedy nadzwyczaj mało zachodów i kłopotu i byłaby niezmiernie korzystna, gdyby nie wspomniane powyżej warunki handlowe. Brazyljanie ani miodu, ani też produktów z niego nie używają wcale. W Fernandes Pinheiro był kiedyś zakład, wyrabiający miód pitny, lecz ten nie rozpowszechnił się nawet na miejscu wyrobu.
Pracując na kolonji Vera Guarany, miałem niemało kłopotu z wyborem odpowiedniego materjału na ule. Używane zwykle jako budulec drzewo pinjorowe posiada w najwyższym stopniu własność pęcznienia i skręcania się na otwartem powietrzu; imbuja — cenne, odporne na gnicie drzewo — z przyczyny niezwykłej swej wagi może być użyta tylko na listewki. Za najodpowiedniejsze uważam drzewo cedrowe (Cedrela brasiliensis), zbliżone kolorem do mahoniu, aczkolwiek jest to materjał nietrwały.
Oprócz zwykłych pszczół europejskich (Apis mellifica), posiada Parana kilka gatunków pszczół dzikich; najwięcej znane są manduri (Melipona), maleńkie, czarne bez żądła, wyrabiające nader aromatyczny miód płynny, używany do celów leczniczych. Tak zwany w pszczelnictwie „pożytek“ trwa tu znacznie dłużej niż w Polsce: jeszcze podczas zimy tutejszej, w lipcu, kwitnie bracatinga, dostarczająca w ciągu kilku tygodni najwcześniejszego pożytku; od połowy września do połowy grudnia trwa pożytek główny i pora rojenia się pszczół; wreszcie w marcu mamy ostatni późny pożytek, przyczem również niekiedy zdarzają się rójki. Pozostały czas pszczoły spędzają w ulach, zachowując się tak, jak u nas w marcu, to jest siedzą cicho we dnie chłodne i pochmurne, lecz, gdy tylko słońce przygrzeje, wnet wesoły brzęk oznajmia o budzącem się w pasiece życiu. A jednak pomimo dłuższego pożytku, ilość otrzymywanego miodu nie jest większa niż w Polsce, pszczoły bowiem podczas spoczynku nie przebywają w półśnie, jak u nas, spożywają więc miodu znacznie więcej — częściej też giną z głodu u pszczelarza zbyt chciwego.
W godzinach przedświtu, gdy pierwsze przebłyski zorzy poczynają różowić wierzchołki drzew, ogromna większość ptaków wyśpiewuje hejnał poranny. Wsłuchując się w chór tych głosów można nietylko ustalić, kiedy który gatunek przystępuje do pracy po wywczasach nocnych, lecz nadto posiąść cenne wskazówki co do obecności poszczególnych form, wiele bowiem gatunków w innych porach dnia zachowuje się milcząco, lub też wydaje tylko ciche, przytłumione głosy.
W sąsiedztwie mego domku przepływał niewielki, ale wartki strumyk, o brzegach bujnie porośniętych krzewami, których mieszkańcy należeli do najwcześniej odprawiających swe poranne modły, ciemno bowiem jeszcze było, a już z wnętrza krzaków rozlegały się dźwięki nietyle przyjemne, ile silne: „tra-tata, traa, traa“. Trzeszcząca ta piosenka trwała dość długo, poczem śpiewacy spuszczali się na ziemię i rozpoczynali łowy piesze, uganiając się za ukrytemi w trawie owadami. Żerujące ptaki posuwały się szybko, zarazem atoli śledziły bacznie, by ich kto nie zaszedł. Był to ciekawy, odkryty, jak wiele innych, przez słynnego J. Natterera gatunek garncarzy (Furnariidae), mianowicie Clibanornis dendrocolaptoides, którego nieznane dotychczas obyczaje udało mi się poznać drogą dłuższych obserwacyj. W godzinach skwarnych ptaki te, wielkości małego drozda, o barwie rudawej z białemi wstęgami u brwi, chowają się w gąszcz leśny, gdzie poszukują zdobyczy wśród suchych liści; od czasu do czasu słychać tylko ich głos chrapliwy, przywołujący towarzyszy. Pozostałą część dnia spędzają w krzakach nadrzecznych, gdzie zachowują się zwykle milcząco.
Przechodząc pewnego ranka skrajem pinjorowego lasu, usłyszałem wyśpiewywaną milutkim głosikiem piosenkę: „tsi-tsi-tsi-tzirrr“. Śpiewały ptaszęta czubate o długich ogonkach, z ogromną żywością i uwagą plondrujące wśród igieł pinjorowych. Była to słynna Leptasthenura setaria, której zdobycie w Affonso Penna dostarczyło mi tyle emocji. Tutaj w Antonio Olyntho mogłem uzupełnić poczynione spostrzeżenia i poznać dokładnie sposób życia ciekawej tej ptaszyny. Życie jej związane jest całkowicie z egzystencją pinjorów, dostarczających jej pożywienia w postaci malutkich chrząszczy, któremi żywi się wyłącznie. Trzymają się te ptaszki małemi gromadkami, rzadziej pojedyńczo, na skrajach lasów; są tak mało bojaźliwe, iż kilkakrotny nawet wystrzał nie płoszy ich bynajmniej; co najwyżej ptaszyna nachyla swą piękną czubatą główkę, ażeby popatrzeć, kto tam na dole sprawia tyle hałasu.
W lasku obok domku miałem sposobność obserwować dwa zajmujące mię bardzo gatunki muchołówek amerykańskich (Tyrannidae), mianowicie Xanthomyias virescens i Phylloscartes ventralis. Obyczaje obu gatunków są bardzo zbliżone, jedyna różnica polega na tem, że gdy Phylloscartes przebywa nisko na dolnych gałęziach drzewek i na wysokich krzewach, Xanthomyias — wyłącznie w górnych częściach drzew wysokich. Oba gatunki żywią się jagódkami i nasionkami, przeważnie zaś owadami, które chwytają wlot bardzo zręcznie. Zielonkawe zabarwienie grzbietu i żółtawy spód tych ptaszków harmonizuje doskonale z ulistwieniem drzew, na których przebywają, to też, gdy siedzą nieruchomo, owady zbliżają się do nich, nie spostrzegając grożącego niebezpieczeństwa, i wówczas czyhający ptak zrywa się szybko, chwyta zdobycz i znów powraca na poprzednie stanowisko. Szczególnym jest głos owych Xanthomyias: dźwięki wylatują z gardziołka pośpiesznie, gwałtownie — rzekłbyś, że wyrzucane w gniewie i oburzeniu.
Ptaki, należące do rodziny Tyrranidae, zamieszkują wyłącznie Amerykę i w znacznej większości południową. Jest to rodzina bardzo liczna i z powodu jednolitego zabarwienia większości gatunków przyczyniająca systematykom wiele trudności. Częstokroć naprzykład ptaszki tak są podobne do siebie, że próżnobyś szukał różnicy w upierzeniu, i tylko dokładne przy pomocy lupy zbadanie budowy nóżek pozwala odróżnić dwa odrębne rodzaje: Acrorchilus subviridis i Xanthomyias virescens — z których jeden ma na skokach kwadratowe tafelki, a drugi okrągłe brodawkowate tarczki. Studjując gatunki tej rodziny, przekonać się można, jak ważnem jest dla systematyka poznanie biologji poszczególnych gatunków, do której zbyt małą wagę przywiązują uczeni gabinetowi, znający ptaki jedynie z preparatów muzealnych. Jest wiele wypadków, że tylko dane biologiczne – odrębny głos, różne miejsca przebywania, rozmaita budowa gniazda, lub odmienne jajka — dają nam możność zorjentowania się, że z rozmaitemi, aczkolwiek łudząco podobnemi do siebie formami mamy do czynienia. Bywa odwrotnie: niektóre, jak sądzą obecnie, odrębne gatunki wypadnie zaliczyć do jednego, aczkolwiek bowiem różnią się wielkością i zabarwieniem, nie dają atoli odróżnić się na miejscu. Mamy tu tedy do czynienia tylko z ogromną zmiennością indywidualną i typy krańcowe uznane były za odrębne formy, ponieważ nie znano okazów pośrednich, łączących oba skraje w jeden nieprzerwany łańcuch.
W porównaniu z bogatą fauną ptasią okolice Antonio Olyntho były bardzo ubogie w gatunki i osobniki ssaków. Pewnego razu wszakże ujrzałem zbliżające się do mnie drożyną leśną jakieś dziwne zwierzątko, wielkości malutkiej sarenki, brunatno-rudawej barwy. Był to rodzaj gryzonia — Kutija Brazyljan (Aguti). Stałem nieruchomo, obserwując ciekawe zwierzątko, biegnące w jakichś szczególnych podrygach. Podbiegłszy do samej mej nogi, zatrzymało się, nie rozumiejąc widocznie grożącego mu niebezpieczeństwa. Po chwili jednak coś je zaniepokoiło: zastrzygło uszkami, zadreptało nerwowo, i wreszcie z jakimś żałosnym okrzykiem błyskawicznie znikło w gęstwinie.
Miałem też raz pocieszną przygodę z malutką małpką, zwaną przez Brazyljan macaquinho[3] (Cebus capucinus). Zapędziwszy się głęboko w las na Chpigâo, usłyszałem gdzieś w dali głośne zawodzenie dziecka. Zaintrygowany poszedłem w kierunku miejsca, skąd płacz ów dochodził, i przekonałem się, że to nie zbłąkane stworzenie ludzkie, które musiałoby znajdować się gdzieś nisko na ziemi, lecz jakiś mieszkaniec leśnych wierzchołków; począłem tedy pilnie rozglądać się wśród gęstwiny i spostrzegłem wreszcie na wierzchołku potężnego pinjora drobną ciemną postać: trzymając się oburącz za głowę i kiwając się jednostajnym miarowym ruchem, mała małpeczka skarżyła się boleśnie leśnym duchom. Chcąc zwrócić uwagę płaczki na moją osobę, zastukałem w pień pinjora. Efekt natychmiastowy: małpeczka opuszcza ręce, chwyta się za gałąź i, zwieszona całem ciałem, rozpatruje bacznie poszycie, aż dostrzega mię wreszcie:
— Ach! to tylko człowiek.
Sadowi się tedy na poprzednie miejsce, ujmuje znowu twarz rękoma i znowu rozpoczyna przerwane lamenty...
Wielkich drapieżników nie spotykałem wcale w Antonio Olyntho, nie widziałem tam również mrówkojadów i pancerników, nie mówiąc już o takich rzadkościach, jak tapir; nawet wilka brazylijskiego, zwanego guara (Canis jubatus), którego głos rozlega się tak donośnie wśród ciszy nocnej na Vera Guarany, nie słyszałem tu wcale. Jedynie złożyła mi raz wizytę rapoza (Felis pajeros). Siedziałem późno wieczorem, preparując okazy, gdy usłyszałem nagle rozpaczliwy głos otrzymanej niedawno w podarunku kury. Chwyciłem za broń i wypaliłem w ciemność w kierunku hałasu, który wnet też ucichł, nazajutrz atoli znalazłem tylko trochę pierza: śmiały drapieżnik pomimo strzałów umknął ze zdobyczą.
Jedyną zwierzyną myśliwską z pośród ssaków były w Antonio Olyntho sarny. W Paranie znajdują się dwa gatunki sarn: mniejsza (około 45 ctm. wysokości) Mazama nemorivaga, i większa, zwana przez Brazyljan viado pardo, Mazama rufa (około 65 ctm, wysokości). Ta ostatnia, barwy brunatno-rudej, jest pospolitsza. Pierwsza spotyka się wyłącznie wśród dziewiczych lasów, zaś viado pardo znajduje się wszędzie, zarówno w gęstwinie leśnej, jak i w miejscach otwartych. Zbliża się też do siedzib ludzkich, wyrządzając znaczne szkody — szczególniej na plantacjach kukurydzy i czarnej fasoli, skąd wyjada młode roślinki. Spotykałem ją tylko pojedyńczo. Nie umiem wytłumaczyć przyczyny, dlaczego zwierzę to, aczkolwiek bardzo płochliwe, w pewnych chwilach nie objawia żadnej bojaźni przed człowiekiem. Nigdy nie zapomnę zdarzenia, jakiego byłem świadkiem na drodze, prowadzącej z „sede“ Vera Guarany do rzeki Iguassu. Wracałem z miasteczka bez żadnej broni, gdy spostrzegłem biegnącą naprzeciwko sarnę. W miarę zbliżania się sarna zwalniała biegu i wreszcie stanęła tuż przede mną. Nie wiedziałem, co uczynić: czy ją pogłaskać, czy też złapać za uszy. Nagle, jak gdyby przypomniała sobie o czemś niezmiernie ważnem, a zapomnianem w domu, sarenka zawróciła i pomknęła przede mną. Po pewnym czasie usłyszałem strzały, puściłem się tedy do zakrętu drogi i ujrzałem następującą scenkę: uciekająca ode mnie sarna spotkała się znowu z człowiekiem, tym razem jednak był to kolonista, uzbrojony w przedpotopową jakąś rusznicę, i z racji drożyzny amunicji nader rzadko robiący z niej użytek. Doskonała jednak i obfita pieczeń, która mu sama właziła w ręce, rozpaliła w nim ogień Nemroda. Atoli z pośpiechu i łatwo zrozumiałego wzruszenia chybił. Sarenka zatrzymała się jak wryta. Myśliwy majstruje koło swej rusznicy, celuje długo i pilnie, wreszcie strzela ponownie. Efekt był nieoczekiwany i niezmiernie komiczny: sarenka podskoczyła, lecz zamiast uciekać, zbliża się jeszcze do niefortunnego strzelca. Znowu strzał — i sarenka podsuwa się jeszcze bliżej. Tego było już za wiele biedakowi: skręcił pośpiesznie w boczną ścieżynkę i umykał w popłochu przed złym duchem, który przybrał postać nadobnej sarenki.
W Antonio Olyntho nie urządzano polowań na sarny, czasami tylko któryś z kolonistów, zniecierpliwiony jakąś dotkliwą szkodą, zaczajał się ze strzelbą wieczorem w zasadzkę na szkodnika i zdarzało się, że wracał do domu, uginając się pod ciężarem pięknej zwierzyny; przeważnie jednak, zmarnowawszy kilka wieczorów, zniechęcał się niepowodzeniem i dawał za wygraną.
W wielkich lasach Vera Guarany kabokle urządzali bardzo często polowania z naganką na paki (Coelogenys paca) i sarny. Polowania odbywały się w pobliżu rzeki Iguassu przy pomocy psów, które, wytropiwszy sarnę, goniły ją głosem jak nasze ogary. Po pewnej, zazwyczaj dłuższej gonitwie, zmęczona pogonią sarna dopadała rzeki w nadziei, że po drugiej stronie uda się jej ujść pogoni. Tu jednak czatował już w pirodze brazylijskiej, (canua), wyciosanej z jednego pnia imbui lub cedru, myśliwy, i, ponieważ sarna płynie nader powoli, bez wysiłku dopędzał ją, chwytał za uszy, topił pod wodą i wyciągał na brzeg.
Każde polowanie ma swój urok, na mnie jednak ten rodzaj polowania sprawiał niezbyt miłe wrażenie, szczególniej, gdy rozlegał się rozpaczliwy głos schwytanego zwierzęcia, łudząco podobny do głosu męczonego dziecka.

Pośród ptaków na nazwę zwierzyny zasługują kusaki (Tinamidae). Większy ich rodzaj — kuropatwa-kusak, lub kusak rudy (Rhynchotus rufescens) — zamieszkuje wyłącznie bagniste błonia, ożywiając w godzinach wieczornych pustkowie pięknym donośnym głosem. Polowanie odbywać się może jedynie przy pomocy wyżła, który zwierzynę tropi i „wystawia“, zupełnie jak u nas kuropatwy. Lot tych ptaków jest nader ciężki i powolny, to też stanowią doskonały cel do strzału; jedynie grząskie moczary, wśród których zwierzyna przebywa, utrudniają polowanie. Brazyljanie nie posiadający umiejętności strzelania wlot ptaków, z polowania tego nie korzystają, aczkolwiek doskonałe, nader delikatne i jakby przezroczyste mięso stanowi łakomy i pożądany kąsek. Jak wszystkie kusaki, kuropatwy te niosą przepiękne, jakby polerowane, jaja, które składają wprost na ziemi. Po zniesieniu jaj dalsza opieka przechodzi na samca, który je wysiaduje, z czego korzystając płocha samiczka wchodzi powtórnie w związki małżeńskie.
Kabokle nad Ivahy.
Niestety, miejscowy zwyczaj palenia traw właśnie w porze lęgowej szybko wytępi tę jedyną „szlachetną“ zwierzynę.

Leśne kusaki (Crypturus obsoletus), nieco mniejsze od poprzednich, trafiają się nawet w najbliższem sąsiedztwie siedzib ludzkich, zdradzając swą obecność, podobnie jak kuropatwa-kusak, donośnym i pięknym głosem. Lot ich jest również ciężki i słaby, to też zrywają się bardzo niechętnie, chyba gdy się je podejdzie bardzo blisko i niespodziewanie; zazwyczaj jednak umykają pieszo, nader zręcznie wyzyskując na ukrycia wszelkie nierówności terenu, krzaki i kępy chwastów, to też upolowanie tych ptaków jest niezmiernie trudne. Jedynie zaobserwowany przeze mnie ich zwyczaj spacerowania po deszczu po ścieżynach leśnych daje sposobność zdobycia pieczeni, nie gorszej niż z kuropatwy kusaka.
Pewnego wieczoru, o późnej już porze tuż obok domu mego rozległ się huk strzałów. Przez głowę przemknęła mi myśl, iż może to napad kapangów, po chwilowej jednak rozwadze odrzuciłem to przypuszczenie. Kapangami nazywają w Brazylji najemnych zbirów, pozostających zwykle w służbie możnych, czyli tak zwanych „wpływowych“ jednostek, to też napady rabunkowe zdarzały się rzadko, przeważnie zaś motywem ich jest chęć zemsty. Ponieważ zajęty mą pracą nie miałem w Paranie nieprzyjaciół, a co jeszcze ważniejsze — przyjaciół, tedy najście kapangów nie miałoby żadnej racji.
Wyszedłem tedy spokojnie przed domek i zawołałem do strzelających:
— Bójcie się Boga! poco tak marnujecie amunicję? Chyba wam z nieba nie spada, jeno trzeba drogo za nią płacić na wendach!
W odpowiedzi usłyszałem śmiech. Okazało się, że to znajomi (z nich jeden z Imbuialu) kupą walą do mnie. Chcieli mię nastraszyć strzałami, niezbyt się to jednak udało; natomiast nastraszyli sąsiadów, którzy, sądząc, że nadeszła ostatnia moja godzina, hurmem sypnęli na pomoc przez kolczaste krzaki z wielką szkodą swych ineksprymabli.
Na miłej pogawędce czas upływa szybko. Nikt z nas nie przeczuwał, że nadchodzi jedna z najstraszniejszych w historji burz dziejowych, która miała wstrząsnąć i obrócić w gruzy trony największych w świecie mocarzy. Nie przypuszczaliśmy też wcale, że wypadnie nam wszystkim przywdziać szare mundury żołnierskie, by bagnetem bronić całości dalekiej ojczyzny...
Zaimponowały mym gościom rezultaty mej pracy. Piętrzyły się skrzynie cedrowe, a w nich w zalutowanych w celu ochrony od pasorzytów blaszankach mieściły się setki starannie otulonych bibułką okazów. Skrzynie były już gotowe do transportu przez morze. Niestety, nie przyszło mi na myśl, ażeby je wówczas wysłać!
Odprowadzając znajomych na stację Bugre, byłem znowu nad rzeką Rio Negro. Rzeka ta o wiele mniejsza niż Iguassu w Vera Guarany i znacznie mniej rybna. Wprawdzie i w Iguassu ryb było niewiele, jednakże widziałem nieraz połów dość obfity, który przeważnie urządzano przy pomocy sznurków, opatrzonych haczykami. Sznury takie przeciągano przez całą szerokość koryta, tworząc rodzaj zasieki.
Ryby w rzece Iguassu należały przeważnie do gatunków opancerzonych. Szczególniej pospolitym był cascudo (Plecostomus lexi), o spłaszczonem ciele barwy brunatno-oliwkowej, biało nakrapianej, długości około 10 ctm. Ryba ta posiada ogromną zdolność przysysania się do różnych przedmiotów podwodnych i opierając się przy wyciąganiu ujawnia ogromną siłę. Poza tem dosyć pospolitemi były znacznie mniejsze ryby, zwane cascudinho[4] (Otocinclus). Dopiero jednak w rzece Ivahy widziałem prawdziwą obfitość ryb. Tam wyjątkowo często pojawiał się rodzaj słynnej dziś w zoologii dwudysznej ryby, podobnej nieco do węgorza Lepidosiren paradoxus, o wydłużonem ciele długości około metra, oddychającej płucami i wynurzającej się z wody dla wydychania i wdychania powietrza. Mieszkańcy nadrzeczni łowią tę rybę przy pomocy dzirytów, które rzucają bardzo wprawnie z łódek. Mięso jej jest wyborne. Nadto trafiały się tam często t. zw. peixe-espada[5] (Sternarchus brasiliensis) o barwie jednostajnie brunatnej, ciemniejszej na grzbiecie, długości około 40 ctm. Nazwę brazylijską zawdzięcza owa ryba formie ciała, gdyż korpus ma rzeczywiście wydłużony na podobieństwo szpady.
Wracając ze stacji obserwowałem ciekawą scenę: na wierzchołku rosnącego na wielkim trawniku wysokiego krzewu zakwitł nagle pyszny kwiat amarantowy: po chwili kwiat ów znikał, natomiast jakiś ptaszek wylatywał w powietrze, coś chwytał i wracał do krzaku. Za chwilę czerwony kwiat ukazywał się znowu. Ogromnie byłem zaintrygowany, to też, obserwując pilnie, zrozumiałem wreszcie, co się dzieje. Okazało się, że to czerwona z szarym grzbietem i skrzydełkami muchołówka (Pyrocephalus rubinus) w ten sposób poluje. Siedząc na czubku krzewu i trzepocząc skrzydełkami, naśladuje do złudzenia wspaniały kwiat czerwony i w ten dowcipny sposób zwabia pożądane gatunki owadów, gdy zaś owad zbliży się dostatecznie, chwyta go wlot i powraca, by po chwili znowu manewr powtórzyć. Ptaki, należące do rodziny amerykańskich muchołówek (Tyrannidae), ujawniają ogromną pomysłowość w łowieniu owadów. Większe gatunki, obdarzone silnym lotem, jak Tyrannus melancholicus, Muscivora tyrannus, Hirundinea bellicosa, trzymają się zwykle przydrożnych drzew, potrzebują bowiem do łowów wolnej przestrzeni, której byłyby pozbawione wśród gęstwiny leśnej. Z drobnych gatunków jedne imitują do złudzenia otaczające przedmioty, nie różniąc się prawie szaro-zielonem zabarwieniem od liści i gałęzi, inne jaskrawością barw zwabiają ku sobie pewne gatunki owadów, stanowiących dla nich smaczny kąsek. Do takich należy właśnie tylko co opisany Pyrocephalus rubinus, a także Onychorhynhus swainsoni, brunatno-płowy ptaszek z jaskrawym na kilka kolorów zabarwionym czubkiem, który służy mu jako przynęta, imitując ulubiony kwiat niektórych owadów.
Słońce miało się ku zachodowi, gdy przechodziłem przez bagniste błonia, rozciągające się na wielkiej przestrzeni ku rzece Rio Negro. Chór bagnisk rozbrzmiewał w całej pełni, tym razem jednak głosy ptasie były tu bardzo nieliczne: tło chóralne tworzyły piewiki-cykady, zaś rolę solistek odgrywały żaby. Nigdzie na świecie nie słyszy się tak rozmaitych i tak potężnie brzmiących głosów żabich. Podczas wędrówki w kierunku rzeki Ivahy, leżąc wieczorami w namiocie, spędzałem pomimo zmęczenia godziny całe na wsłuchiwaniu się w te szczególne głosy. Niezwykle potężnie brzmiały dźwięki, podobne do odgłosu silnego kucia, wydawane przez brazylijską żabę błotną Paludicola gracilis.
Inny znowu gatunek, Paludicila fuscomaculata, wydaje głos zupełnie podobny do kwilenia niemowlęcia. Podczas mej bytności na Vera Guarany wypadło raz przybyłym niedawno z Polski osadnikom obozować w nocy w pobliżu rozległych moczarów. Nagle w ciemnościach rozległ się płacz niemowlęcia. Wśród kolonistów wielkie poruszenie: czynią rozmaite przypuszczenia, gubią się w domysłach — wreszcie, uzbroiwszy się w płonące suche gałęzie, ruszają gromadą w kierunku odzywającego się coraz silniej i żałośniej płaczu. Poszukiwania trwały dość długo, atoli dziecka nie znaleziono. Zdecydowali tedy, że to jakaś dusza pokutuje, i powrócili do ogniska.
Zbliżając się do swej siedziby, zauważyłem gromadę kozodojów. O zmierzchu ptaki te opuszczają swoje kryjówki w gęstwinach leśnych i wylatują na połów ćmy. Jeden z tych licznych w Paranie gatunków ' 181]Uropsalis forcipata odznacza się olbrzymio wydłużonemi sterówkami, przy których pomocy wykonywa w locie przeróżne ewolucje, to rozszerzając je gwałtownie, to ściągając w ten sposób, że koniuszczki stykają się ze sobą i tworzą olbrzymie koła, co w półmroku wieczornym nadaje im jakąś fantastyczną postać. Na człowieka nalatują tak blisko, iż obawiasz się nieomal, aby cię nie potrąciły.
Inny gatunek — Nyctidromus albicollis — ma znowu zwyczaj w wieczornych godzinach sadowić się na kilkanaście kroków przed przechodniem i przy zbliżaniu się jego odlatywać nieco. Manewr ów, powtarzany nieustannie, świadczy, że ptakom chodzi o chwytanie owadów, które płoszy idący drogą przechodzień. Niezawsze więc człowiek jest szkodliwy dla ptaków, czasami, acz nieświadomie, staje się im użyteczny.
Pewnej niedzieli w miasteczku rozległ się znowu huk strzałów, tym razem jednak zakończenie nie było humorystyczne. We wszystkich osadach i miasteczkach parańskich istnieją tak zwane wendy, to jest sklepiki, w których dostać można prawie wszystkich niezbędnych mieszkańcom artykułów. Największym zbytem cieszy się „kaszasa“, nieco cuchnąca wódka, wyrabiana z trzciny cukrowej. Na wendach tych odbywają się często libacje, szczególniej w niedziele i dni świąteczne, i prawie zawsze zastać tam można jednego lub kilku podchmielonych osobników, którzy częstują każdego przechodzącego, odmowę zaś uważają za obrazę osobistą; ponieważ zaś wszyscy, prawie bez wyjątku, noszą przy sobie broń palną i sieczną, więc awantury takie kończą się niekiedy krwawo.
Tym razem sprawcą zajścia był kolonista polski, który mocno podchmielony zrobił awanturę przybyłemu do wendy Brazyljaninowi za odmowę poczęstunku. Gdy przyszło do wymiany słów obelżywych i na scenę wystąpiły pistolety, kaboklo strzelił, trafiając zamiast w sprawcę zajścia — w stojącego opodal najspokojniejszego w świecie człowieka, który ledwie że zdążył odprawić swe wesele. Dopiero drugim strzałem położył kaboklo na ziemię podchmielonego awanturnika.
Zrobił się ruch, rwetes, rozległy się lamenty kobiet i pogróżki pod adresem kabokla, który pomimo to odjechał spokojnie, niezatrzymywany przez nikogo. Gdy później organy brazylijskiej sprawiedliwości rozpoczęły swą działalność, kaboklo przeniósł się na drugą stronę rzeki, nad którą zamieszkiwał, stanowiła ona bowiem granicę juryzdykcji municypalnej — i w ten sposób stał się nietykalnym.
Nieszczęśliwa ofiara zajścia spoczęła na cmentarzyku wiejskim, i długo po nocach rozlegało się rozpaczliwe szlochanie nieszczęśliwej wdowy.
Takim pogrzebowym akordem zakończył się mój pobyt nad rzeką Rio Negro; odtąd bowiem wpadałem jeno na chwilę do Antonio Olyntho, ażeby dołączyć do zgromadzonych zbiorów nowe, świeżo zdobyte okazy.






  1. Wym. Szpigą.
  2. Wym. amejsze — rodzaj śliwek.
  3. Wym. makakinjo.
  4. Wym. kaskudinjo.
  5. Wym. pejsze-espada — ryba szpada.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Chrostowski.