Pensjonarki/Z pamiętników pensjonarki
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pensjonarki |
Wydawca | Księgarnia Sennewalda |
Data wyd. | 1901 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mama wstała wzruszona, uściskała mnie serdecznie i wyszła prędko z pokoju, zamykając drzwi za sobą, zanim ja opatrzyłam się, że to chce uczynić, bo miałam głowę spuszczoną i łzy zasłaniały mi oczy.
Ale usłyszawszy zamknięcie drzwi, zrozumiałam, że mama mnie odeszła, a skoro znalazłam się sama w salonie na pensji pani X. zrobiło mi się tak smutno, tak straszno, że ja także rzuciłam się do drzwi. Chciałam mamę koniecznie choć raz jeszcze zobaczyć i pocałować; pobiegłam do drzwi, chwyciłam za klamkę, ale w tej chwili drzwi się otworzyły i ujrzałam w nich siostrę pani X. pannę Bronisławę, która była nauczycielką na pensji. Nie zważałam na to, serce biło mi gwałtownie, wszystkie pulsa drgały, zdawało mi się, że umrę, jeżeli mamy nie zobaczę więcej. Tymczasem panna Bronisława stała we drzwiach, i nie myślała wcale ustąpić mi miejsca, przeciwnie, patrzała na mnie spokojnie i poważnie, chociaż łagodnie.
— Ja chcę mamy, zawołałam, usiłując przecisnąć się koło niej — proszę, puść mnie pani.
Pożegnanie z mamą trwało już bardzo długo, parę razy mama wychodziła, a ja zawsze swoim płaczem, zmusiłam ją do powrotu.
Mama twoja musi odjechać, Ksawerko, odparła panna Bronisława, wiesz przecie, że kolej nie czeka.
W tej chwili bardzo mało obchodziła mnie kolej; przeciwnie, przyszło mi na myśl, że jeśli mama na ten pociąg się spóźni, to zabawi parę godzin, a może i cały dzień dłużej, więc zamiast się uspokoić, wołałam głośniej, z całą rozpaczą, jaką czułam w tej chwili.
— Ja chcę mamy, ja chcę mamy!
I zgorączkowana, z całych sił odpychałam pannę Bronisławę, żeby się raz z tego pokoju wydostać, bo za nim był przedpokój, a mama mogła tymczasem wyjść na schody, może na ulicę i już nie mogłabym jej zatrzymać.
Panna Bronisława wzięła mnie za rękę.
— Ksawerko, jesteś już duża dziewczyna, masz ośm lat, powinnaś być rozsądną.
Słowa te wydały mi się bardzo dziwne, w domu przecież wszyscy uważali mnie za dziecko i mówili, żem bardzo maleńka. Chciałam to powiedzieć pannie Bronisławie, ale przyszło mi na myśl, że mama tymczasem odejść gotowa, więc nie tracąc czasu na próżno, wołałam znowu.
— Ja chcę mamy! ja muszę mamę zobaczyć.
I mówiąc to płakałam, ale moje łzy nie robiły wielkiego wrażenia na nauczycielce, nie puszczała mojej ręki, podniosła mi głowę do góry, i zmusiła prawie, bym na nią patrzała.
— Ksawerko! wyrzekła, sądziłam, że jesteś rozsądną i dobrą dziewczynką, że kochasz twoją mamę, widzę jednak, żem się omyliła.
Jakto! ja nie kochałam swojej mamy, ja, co właśnie krzyczałam z całych sił, żeby ją jeszcze zobaczyć. Te słowa doprowadziły mnie do ostateczności i jakkolwiek panna Bronisława, wzbudzała we mnie pewną bojaźń pomimo swojej zwykłej słodyczy, szarpnęłam ręką, którą ona trzymała i rzuciłam jej wyzywające spojrzenie.
— Mamy! ja chcę do mamy, wołałam, tem głośniej, że widziałam, jaka mi się dzieje niesprawiedliwość.
Ale ręka panny Bronisławy była daleko silniejsza od mojej.
— Ty, widzę, mówiła, nie wiesz, co to znaczy kochać.
— Niech pani mnie puści, wołałam, bo tymczasem mama odejdzie.
— Ja właśnie dla tego cię trzymam, żebyś swoją rozpaczą mamy próżno nie martwiła, bo pomimo twojej rozpaczy mama cię tutaj zostawić musi, wiesz o tem dobrze, wiesz także, że śpieszyć się musi, bo ojca chorego zostawiła w domu.
Panna Bronisława miała słuszność, wiedziałam, że mój tata był chory, i że doktorzy wysłali go w długą podróż do ciepłych krajów, i że dla tego właśnie mama odwiozła mnie na pensję, żebym w drodze nie traciła czasu, nie była dla rodziców kłopotem. Dotąd zajęta tylko swojem zmartwieniem, nie chciałam myśleć o tem wszystkiem; teraz jednak, gdy usłyszałam rozumne słowa nauczycielki, zaczerwieniłam się i płakałam. Ale teraz płakałam cicho ze wstydu i żalu. I choć nie wołałam już jak małe dziecko: ja chcę mamy, — w sercu mojem tkwiła głęboka, bardzo głęboka chęć ujrzenia jej jeszcze, choćby dla tego, by powiedzieć jej, że żałuję zmartwienia, jakie jej sprawiłam.
Zapewne panna Bronisława wyczytała, co się we mnie działo, bo wyrzekła:
— Gdybym wiedziała, że możesz być rozsądną, Ksawerko!...
Patrzałam na nią w milczeniu, widać bardzo wymownemi oczami, bo mówiła dalej:
— Gdybym mogła twemu słowu zawierzyć?
Uczułam, że pod tem pytaniem, kryła się jakaś nadzieja dla mnie.
— Oh! zawołałam z zapałem, teraz sama czepiając się jej rąk, wierz mi pani, wierz.
Panna Bronisława uśmiechnęła się, a mnie przyszło do głowy, że ona tylko tak mówiła, żeby mnie uspokoić; bo przecież mama przez ten cały czas musiała już zejść z pierwszego piętra i być na ulicy. Spojrzałam za nią z pod oka z niedowierzaniem, ale panna Bronisława miała taki wyraz twarzy, że trzeba jej było wierzyć koniecznie.
Nie była ładną — przeciwnie, miała twarz ospowatą, nos duży, szerokie usta; ale na tych ustach był wyraz stanowczy i łagodny razem, a już siwe oczy to patrzały tak jakoś mądrze, jakby czytały w głębi myśli, i tak przyjaźnie, iż z pewnością jeśli tam nawet dostrzegła co złego, to zamiast się gniewać starała się nauczyć i oświecić.
Później dopiero, poznałam lepiej pannę Bronisławę, przekonałem[1] się, że tak było rzeczywiście; w owej chwili poczułam tylko do niej wielką ufność, a ona zaprowadziła mnie do kanapki, posadziła obok siebie i spytała.
— A czy ty rozumiesz, Ksawerko, co to jest obietnica?
Otworzyłem[2] duże oczy, z nawet uczułam się trochę obrażoną, bo za kogóż to mnie miała panna Bronisława? czyż to ja byłam taka maleńka, czyż to począwszy od starej niani i panny służącej mamy, nie obiecywano mi różnych rzeczy? Przecież niania obiecywała mi zawsze dziada, który miał mnie zabrać, jak będę krzyczeć, i panna służąca znowu obiecywała, że powie mamie, jak byłam niegrzeczną, i stary furman, Jacek, że mnie przewiezie na koniu, gdy się tego napierałam, a moja bona, panna Żaneta, obiecywała mi także, że jak pojedzie do Paryża, to mi przyśle lalkę, ale nie taką lalkę, jaką to mają biedne tutejsze dzieci, tylko lalkę, co się zowie; lalkę z szykiem paryskim. Wprawdzie tych wszystkich obietnic nikt mi nie dotrzymał, bo ani dziad żaden nie wziął mnie do torby, chociaż zanosiłam się od krzyku, ani panna służąca nie poskarżyła się, chociaż jej nieraz co spsociłam, ani panna Żaneta nie przysłała żadnej lalki, a nawet Jacek miał tysiące przyczyn, żeby tę konną przejażdżkę na przyszłość odkładać; — zawsze ja wiedziałam, co to jest obietnica, to też na zapytanie uczynione mi odpowiedziałam.
— O, rozumiem.
Panna Bronisława jednak chciała się o tem przekonać, bo nie poprzestała wcale na tej odpowiedzi i pytała dalej.
— Więc proszę cię, wytłumacz mi to, Ksawerko.
— Obietnica, zawołałam, no obietnica... obietnica... to jest, to, co kto komu obiecuje.
Zaczerwieniłam się, mówiąc te słowa, bo nie byłam znowu tak mała, żeby nie pojmować niedokładności tego orzeczenia; panna Bronisława też rozśmiała się i wyrzekła.
— Ja się nie o to pytam, ja chciałabym wiedzieć, czy rozumiesz, że jak się uczyni obietnicę, koniecznie dotrzymać jej należy.
— O! zawołałam, mnie nikt nie dotrzymał.
Panna Bronisława zamyśliła się przez chwilę.
— A czy ci to było miło, spytała wreszcie.
— O bardzo niemiło.
— Czy nie czułaś, że ci, co obiecywali, a nie dotrzymali, postąpili źle z tobą?
— To prawda.
— Widzisz więc, że obietnicy dotrzymywać należy, skoro niedotrzymywanie jej sprawiło ci przykrość i oburzenie. A ty, Ksawerko, czy z twojej strony czyniłaś jakie obietnice? Jestem pewna naprzykład, że obiecałaś nieraz, iż będziesz grzeczna.
— Prawda, odparłam, spuszczając oczy.
— A czy dotrzymałaś? Jestem znowu pewna, że nie zawsze?
Dziwna to rzecz, jak ta panna Bronisława czytała w mojej myśli.
— Dotąd, Ksawerko, mówiła dalej, byłaś w domu rodziców pieszczoną jedynaczką, dobrzy rodzice kochali cię bardzo, ale nie mieli czasu wyłącznie zajmować się tobą, ojciec jest słaby od lat kilku, a matka zajęta jego pielęgnowaniem; byłaś maleńka, troszczono się więc o to tylko, byś była zdrowa i nie zrobiła sobie krzywdy jakiej, zresztą wszyscy, co cię otaczali, zależni byli od twoich rodziców i starali się każdy na swój sposób tobie się przypodobać. Wszystko więc przychodziło ci darmo, miłość i szacunek ludzi. Tutaj co innego, wchodzisz między koleżanki, i te cię będą cenić i kochać jedynie w miarę zasługi. Uchodziło ci więc w domu wiele rzeczy, które tutaj natychmiastowy skutek mieć będą.
Patrzyłam na nią trochę przelękniona, a na wspomnienie domu i rodziców, łzy znowu puściły mi się z oczów. Panna Bronisława zauważyła to zapewne, bo mówiła dalej.
— Nic złego, że się do tego przyuczysz zawczasu, bo tak będzie potem w ciągu całego życia, każdy uczynek ma swoje następstwo.
A widząc, że nie rozumiałam jej dokładnie, spytała.
— Czy wierzyłaś tym, którzy ci obiecywali, a nie dotrzymywali tego później?
— Naturalnie, że nie.
— Otóż gdybyś ty, Ksawerko, nie dotrzymywała swoich obietnic, to nie wierzonoby ci także.
Spuściłam głowę, bo czułam doskonale, że miała słuszność.
— Jak sądzisz, spytała znowu, czy byłabyś w stanie coś sobie mocno postanowić i dotrzymać?
— A co takiego? zawołałam zaciekawiona.
Serce mi biło, bo pamiętałam dobrze początek rozmowy i to, że w niej chodziło o mamę i o to, czy potrafię obietnicy dotrzymać.
— Naprzykład, gdybyś mi obiecała, mówiła z uśmiechem panna Bronisława, że widząc mamę nie będziesz rozpaczać, ani czepiać jej się i nie puszczać od siebie, że pokażesz jej się dobrą, kochającą, rozsądną dziewczynką; to ja może zawiozłabym cię na kolej i mogłabyś jeszcze raz mamę uściskać.
Nie mogłam mówić, rzuciłam się tylko na ręce panny Bronisławy i całowałam je namiętnie.
— Tylko, wyrzekła po długiej chwili, namyśl się dobrze, czy możesz mi to obiecać. Jestem pewna, że twoja mama musi być także teraz bardzo smutna, i że sprawi jej to wielką ulgę widzieć cię uspokojoną.
— Oh! zawołałam wśród płaczu, będę rozsądną.
— Obiecujesz mi to?
— Obiecuję.
— Pamiętaj, że gdybyś mnie zawiodła, nie mogłabym już wierzyć ci więcej.
Wstała, uściskała mnie i spojrzała na zegarek.
— Za pół godziny, wyrzekła, pojedziemy na banhof.
Usiadłam w kąciku i zaczęłam przypatrywać się wskazówkom zegara, które posuwały się tak nieznośnie wolno, według mojego pojęcia.
Panna Bronisława wyszła z pokoju, a ja czekałam, aż owe pół godziny upłynie, i słuchając jednostajnego wahania zegara, przypomniałam sobie wiele miłych godzin, spędzonych w domu. Ojciec leżał na kanapce, mama siedziała koło niego, a ja na małym stołeczku z głową wspartą na jej kolanach. Najczęściej byłam zmordowana bieganiem lub też wykradałam się od lekcyi z panną Żanetą, i siedziałam cicho, słuchając łagodnego głosu mamy, kiedy mówiła coś lub czytała ojcu, czując na włosach jej rękę, bo lubiła w ten sposób gładzić moje włosy. — I wówczas było mi tak dobrze, tak błogo, jakbym czuła, że pod opieką tej ręki nic złego mnie spotkać nie mogło. A teraz... spojrzałam w koło siebie na obcy pokój, na sprzęty nieznane; teraz, miałam pozostać daleko od niej, od domu, od ojca, których chociaż chory, w swobodniejszych chwilach uśmiechał się do mnie. W tych myślach czas leciał mi szybko, pół godziny upłynęło, gdy panna Bronisława powróciła do salonu w kapeluszu i okrywce.
— Chodź, Ksawerko, wyrzekła, dotrzymuję ci obietnicy, pamiętaj i ty dotrzymać mi swojej.
Pojechałyśmy na kolej. W sali, przeznaczonej na czekanie, było już dużo ludzi zgromadzonych. Pomiędzy nimi na bocznej kanapie siedziała moja mama. Miała głowę spuszczoną, była blada i zdawała się bardzo smutna. Poznałam ją natychmiast i, wyrywając rękę pannie Bronisławie, pobiegłam do niej jak strzała i zaczęłam całować jej kolana.
Mama podniosła głowę, i wówczas spostrzegłam, że miała na twarzy ślady łez, ale zobaczywszy mnie zdziwiła i ucieszyła się bardzo.
— Ksawerko! zawołała, skądże się tu wzięłaś?
I ściskać mnie zaczęła.
Panna Bronisława przystąpiła wówczas, a była to, jak słyszałam, wielka mamy przyjaciołka.
— Widzisz, wyrzekła, Ksawerka obiecała mi, że będzie rozsądną, że zniesie odważnie twoje oddalenie; a ja za to przywiozłam ją tutaj, żeby ci to sama powiedziała i uściskała raz jeszcze.
— Czy prawda, Ksawerko! moja droga Ksawerko! mówiła mama. A ja czułam, jak ręka, która mnie obejmowała, drżała. W tej chwili też przypomniałam sobie obietnicę, uczynioną pannie Bronisławie i chociaż mi serce biło mocno i łzy cisnęły się do oczów, chciałam jej dotrzymać.
— Powiedzże mamie, wyrzekła panna Bronisława, coto we dwie uradziłyśmy po jej odejściu.
Mama odgarnęła mi włosy na czole, jak to zwykła była robić i popatrzyła mi oczy z takim wyrazem, że nabierając męstwa zawołałam, rzucając jej się na szyję.
— Mamo! nie martw się, jedź — zobaczysz, ja tutaj będę grzeczną, będę słuchać panny Bronisławy, będę się uczyć, będę się bawić...
Mówiłam coraz prędzej nie zatrzymując się, bo czułam, że się rozpłaczę, i starałam się koniecznie łzy połknąć. Jakoś mi się udało. Mama uściskała mnie, a przytem uśmiechnęła się tak mile, iż zrozumiałam, że była bardzo zadowoloną, ja też w tej chwili uczułam się daleko mniej nieszczęśliwą niż dotąd.
Panna Bronisława zaczęła mówić, jak to będzie, kiedy mama powróci z podróży, zapewniała, że wówczas tata będzie zdrów zupełnie, opisywała, jakie będzie szczęście nas wszystkich. — Wśród tej rozmowy dzwonek dał się słyszeć; otworzono drzwi szklane, ujrzeliśmy wagony, stojące rzędem i ludzi, którzy się do nich cisnęli. — Była to chwila stanowcza. Mama odjechać miała. Nie wiem, czy byłabym wytrzymała do końca w mojem postanowieniu, gdyby panna Bronisława nie wzięła mnie nagle za rękę i nie wyrzekła po cichu.
— Widzisz, jaka mama szczęśliwa z twojego rozsądku.
— Przyznaję, że rozsądek mój w tej chwili chwiał się, chwiał nawet tak bardzo, że o mały włos nie powtórzyła się ranna scena. Ale spojrzałam na mamę, na pannę Bronisławę, chciałam zapewnić mamie spokojność, o ile to było w mojej mocy, chciałam też dowieść pannie Bronisławie, że na mnie polegać może. Mama uściskała mnie gorąco, gwałtownie i prędko wsiadła do wagonu. Ale ja nie krzyczałam i nie czepiałam się jej sukni, stałam obok panny Bronisławy i, choć łzy nabiegały mi do oczów, nie dawałam im spłynąć; ściskałam też mocno rękę mojej towarzyszki, jakbym tym sposobem powstrzymywała się od krzyku. — Stałyśmy tak dopóki pociąg nie ruszył. Aż dopiero gdy wreszcie para zagwizdała przeraźliwie, wagony się posunęły i mama zniknęła mi z oczów, rozpłakałam się serdecznie. — Spojrzałam niespokojnie na pannę Bronisławę, czy ona się nie gniewa, ale ona przeciwnie, powiedziała:
— Byłaś mężną, Ksawerko, dotrzymałaś obietnicy, widzę, że ufać ci można.
Te słowa dodały mi odwagi, otarłam oczy i powróciłam z panną Bronisławą na pensję.
Było to w połowie Września, już się prawie wszystkie pensjonarki zjechały. Nas z pierwszej klasy było pięć: Marynia i Zosia, dwie siostrzyczki, kochające się bardzo, — Anielka i Kocia. Oj, ta Kocia! ona rej wodziła w całej klasie, była żywa i niemiłosierna jak zwierzątko, którego spieszczone imię nosiła. Oj, ta Kocia!! Pamiętam dobrze, kiedy panna Bronisława przyprowadziła mnie do pokoju, gdzie one bawiły się, skończywszy przygotowania na jutrzejszą lekcję; Kocia na boku kręciła młynka lalką w powietrzu.
— Przyprowadzam wam nową koleżankę, rzekła panna Bronisława, spodziewam się, że będziecie dla niej dobre.
I zostawiła mnie pomiędzy niemi. Marynia i Zosia przybiegły zaraz mnie pocałować. Anielka uczyniła tak samo. Tylko Kocia zatrzymała się chwilę, popatrzała na mnie, parsknęła śmiechem, i pochwyciwszy znów za nogi nieszczęśliwą lalkę, dalej kręciła swego młynka.
Zaczerwieniłam się, jakby mnie kto ukropem oblał. Dotąd w domu nikt nigdy nie śmiał się ze mnie, tymczasem widziałam wyraźnie, że czyniła to Kocia; z jakiego powodu? jakim prawem? chciałam jej o to zapytać, postąpiłam ku niej i... rozpłakałam się serdecznie. A Kocia rzuciła w górę lalkę, chwyciła ją w powietrzu i śmiejąc się jeszcze złośliwiej, zawołała, wskazując na mnie.
— A co? czy nie beksa?
Wtedy i Anielka i Zosia rozśmiały się także, tylko Marynia wyrzekła z żywością:
— Wstydźcie się, i cóż to śmiesznego, że ona płacze, my płakałyśmy także, kiedy nas mama pierwszy raz tu odwiozła.
— To tak dawno, przerwała tłómacząc się Zosia.
Kocia, jakby słowa te nie stosowały się do niej, podrzucała lalką jak piłką.
— Ja tam płaczów nie lubię, mruknęła sama do siebie.
— Ty nie masz mamy, ty tego nie możesz rozumieć, mówiła Marynia łagodnie.
— Ja wiem tylko, że kto płacze, ten mazgaj, a mazgaje mnie śmieszą; ta mała ze swoim czerwonym noskiem, zapuchniętemi oczami i miną osowiałą, jest śmieszną i nikt nie zabroni mi się z niej śmiać.
Szkaradną w tej chwili wydała mi się ta Kocia, miała oczy czarne jak węgle, czarne kręcone włosy, których pełno było na jej czole, uszach, szyi i oczach nawet, oliwkowatą cerę i żywe ruchy, co wszystko czyniło ją podobną do małej cyganki.
Chciałam jej to powiedzieć i jeszcze wiele innych rzeczy, ale naraz uczułam się tak opuszczoną, obcą i nieszczęśliwą, że zamiast słów, łkania moje się wzmogły.
Jakże daleko odemnie zdawał mi się teraz ten dom rodziców, gdzie wszyscy dogadzali mi na wyścigi, gdzie widziałam same przyjazne twarze, gdzie zmartwienie każde, tak szybko koił uścisk matki. Widziałam w myśli ten dom na górce, otoczony topolami i szklane drzwi na werandę, gdzie zawsze po obiedzie wysuwano fotel dla ojca i dokąd ja, bawiąc się w ogrodzie, przybiegałam co chwila. Ach! jak to wszystko było daleko odemnie. Rzuciłam się na sofkę, stojącą w kącie, twarzą do poduszek i nie chciałam więcej na nic patrzeć, nic słyszeć. Słyszałam później, jak Marynia strofowała Kocię, ale to nie robiło na niej żadnego wrażenia, przeciwnie, można było sądzić, że pobudzało do większych jeszcze żartów i drwinek.
— I cóż ja winna, że to mazgaj — wołała — w klasie i tak mamy dość mazgajów, a każden mazgaj to niedołęga, jestem pewna, że ta mała będzie miała same pałki.
Mówiąc to, Kocia śmiała się złośliwie, śmiały się za nią i inne, a Marynia, nie wiem czemu, posmutniała.
— Ty wiesz, zawołała, że to tylko stało się dla tego, żem zapomniała zrobić zadania.
— Tra, la, la, uderz w stół, nożyce się odezwą, zaśpiewała Kocia, kręcąc się po pokoju.
— To prawda, ujęła się za siostrą Zosia, Marynia ten raz jeden dostała pałkę, bo...
— Ba, jak się trafi nieszczęście, to zaraz się i przyczyna znajdzie, wiemy, wiemy, że złej tanecznicy i fartuszek na zawadzie; jak to się zdarzyło jednej panience, co dla tego nie umiała odpowiedzieć na egzaminie, wiele czyni ośm razy ośm, że zapytała ją o to nie panna Pelagija, ale pan Bardzki.
Tu znowu Zosia zarumieniła się jak piwonija.
— Ah! jaka ty jesteś złośliwa, Kociu, zawołała Anielka.
— Oho! złośliwa dla tego, że mam dobrą pamięć i z pewnością nie powiem, że to Kazimierz Jagiellończyk zbił Krzyżaków pod Grünwaldem.
— Ja przecież doskonale wiedziałam, że to Jagiełło, tłómaczyła się Anielka, tylko tak mi się język przekręcił.
— Kto nie umie powiedzieć tego, co wie, tak samo wygląda, jak ten, który nie umie, odparła praktycznie Kocia; gdyby nauczyciel mógł przez tajemnicze zwierciadełko zajrzeć do naszej pamięci, nie potrzebaby egzaminów.
Ja tymczasem płakałam i zanosiłam się tak bardzo, że aż Marynia przestraszona poszła po pannę Bronisławę. Posłyszawszy to, szlochałam coraz mocniej, miałam nadzieję, że ona porządnie złaje Kocię, a może naznaczy jej jaką pokutę. Przyszła wreszcie, rzuciłam jej się na szyję, jak zbawcy.
— Panno Bronisławo! wołałam, droga, kochana panno Bronisławo, odeślij mnie do mamy, bo ja umrę, ja nie wytrzymam, ja chcę mamy.
Wybuch tej nagłej rozpaczy nie zdziwił jej bardzo.
— Cóż to się stało? zapytała patrząc w około, założę się, że Kocia jej coś zrobiła.
Myślałam, że moje koleżanki skarżyć się na nią będą po kolei, ale one milczały.
Kociu! cóżeś zrobiła, spytała tym razem wprost już panna Bronisława.
Myślałam znowu, że ona będzie się wypierać i gotowałam się wszystkiemi siłami poprzeć skargę, kiedy wbrew memu oczekiwaniu Kocia odpowiedziała bez wahania.
— Ja nic nie zrobiłam, powiedziałam tylko, że kto mazgaj, ten się zwykle źle uczy i przytoczyłam na poparcie parę przykładów, a przecież żadnego nie wymyśliłam...
Niemal urągliwie zwracała się do trzech towarzyszek, one zaprzeczyć jej nie mogły.
— Kociu, zawołała smutnie panna Bronisława, widzę, że znowu wyrządziłaś rozmyślną przykrość koleżankom i temu biednemu, strapionemu dziecku.
Kocia słuchała z noskiem do góry i z zupełnie obojętną minką, jakby ta uwaga jej się nie tyczyła, chociaż przygryzała wargi, jakby powstrzymać się chciała od pokazania tego, co czuła.
— Wiem, że jesteś zdolną i pilną, mówiła dalej nauczycielka i że w to ufasz; są to zalety, które przecież mogłyby iść w parze z zaletami charakteru. Gdybyś przez dobre serce nie była przyjemną dla drugich, jeszcze powinnabyś to czynić przez rozum, bo bez przyjaźni ludzkiej nikt obejść się nie może. Powiedziawszy to, panna Bronisława miała odchodzić, ale ja zatrzymałam ją z płaczem.
— Ja nie chcę tu zostać, zawołałam, ona znowu śmiać się będzie ze mnie, niechaj jej pani zabroni.
Panna Bronisława przecież nie uczyniła tego.
— Nikt nie może zabronić śmiać się z tego, co mu się śmiesznem wydaje, odparła, bo choćby się nawet słów zabroniło, śmiech leży zarówno w spojrzeniu, w ruchu; możesz to przecież, Ksawerko, zrozumieć. Musiałam przyznać w duchu, że panna Bronisława miała słuszność.
— Więc cóż ja zrobię? zapytałam przerażona myślą, że znów zostanę narażoną na Kocine żarty.
— Kiedy śmiech nie ma przyczyny, zważać na niego nie trzeba. Gdyby Kocia wiedziała, że to, co mówi, jest dla ciebie obojętne, złośliwość jej wyczerpałaby się prędko, lub zwróciła gdzieindziej.
— Ona nazywa mnie mazgajem.
— Alboż nie płaczesz?
Zarumieniłam się zawstydzona, a panna Bronisława mówiła dalej.
— Ja się nie dziwię, owszem, Ksawerko, znajduję twoje strapienie słusznem, naturalnem; ale przygotuj się na to, że ludzie nie zawsze nawet słuszne łzy uszanują.
Spuściłam głowę, zdawało mi się, że jestem sama jedna, oddana na pastwę złego świata, który dla mnie reprezentowała Kocia, z temi wielkiemi zuchwałemi oczyma, które urągały mi z pod spadających na nie włosów, nawet w obecności panny Bronisławy.
— Ona mówiła, zawołałam dalej rozżalona, że żaden mazgaj nie ma zdolności.
— A czy to będzie ci przeszkadzało się uczyć?
Zastanowiłam się, że tak nie było.
— Otóż ja na twojem miejscu przekonałabym Kocię, że jest inaczej, że można z całego serca płakać, gdy się ma zmartwienie i również uczyć się z całego serca. Maryniu, dodała panna Bronisława, zwracając się do niej, bo była widocznie najstarszą i najrozsądniejszą z nas wszystkich, przyślę tu zeszyty i książki Ksawerki, pokaż jej, jak ma je przygotować na jutro.
Panna Bronisława przysłała pakę zeszytów i książek, dla mnie umyślnie kupionych, a dobra Marynia z wielką ochotą zaczęła ją dobierać. Pokazała mi stoliczek z szufladą, gdzie składać je miałam, potem białym papierem poobkładała wszystkie zeszyty, żeby się nie brudziły; dobierała według linij i kratek, które miały być na arytmetykę, które na dyktando, kaligrafiję, na bruljony, na czysto; potem w każdy kajet wkładała arkusik różowej bibułki i, żeby ta bibułka nie wypadała z kajetu, przyklejała ją do każdego za pomocą niebieskich, różowych i zielonych wstążeczek i ślicznych malowanych pieczątek, przedstawiających owoce, kwiaty, główki lub małe postacie. Pierwszy raz wówczas widziałam takie śliczne pieczątki i poznałam ich użytek. Marynia dobyła je z własnego stoliczka. Zapytałam się jej, skąd je ma, a ona powiedziała mi, że dostać ich można w takich sklepach, gdzie sprzedają materyjały piśmienne. I była tak dobra, że pozwoliła mi wybrać z pomiędzy swoich te wszystkie, które mi się najwięcej podobały.
Serdecznie ucałowałam ją za to, i myśl, że będę miała taką poczciwą koleżankę, zaczęła mnie pocieszać. Marynia opowiadała mi, czego się uczą w pierwszej klasie, jaka nauczycielka, jaki przedmiot wykłada. Ona już doskonale znała pensję, bo była przez rok przeszły w wstępnej klasie, a teraz przeszła do pierwszej. Nauka nie przestraszała mnie, bo pamięć miałam dobrą i łatwo zwykle pojmowałam to, czego mnie uczono, często też w domu chwalono moje porządne pismo. To też według wskazówek Maryni podpisywałam książki i zeszyty, z pewną dumą kreśląc na nich Ksawera Topolnicka, uczennica klasy pierwszej.
Tak się zajęłam kajetami i przygotowaniami do jutrzejszej lekcji, że zapomniałam po trochu o moich zmartwieniach i byłabym może uczuła się zupełnie spokojną, gdyby nie Kocia. Kocia kręciła się ciągle koło nas, spoglądała z szyderczą miną i raz wraz dorzucała jaką złośliwą uwagę, jak n. p.
— Ślicznie te zeszyty wyglądają, niema co mówić, ale niechno przyjdą kleksy i kreślenia, zobaczymy, co powie na nie panna Pelagija.
Albo:
— Tak, tak, bardzo to zabawna rzecz przygotowywać książki i podpisywać kajety, tylko jak trzeba w nich siedzieć cały rok.
Albo jeszcze:
— Pan Bardzki powiada, że im ładniejsze okładki i pieczątki, tem pewno sam kajet mniejszą ma wartość.
Każda taka uwaga Koci przypomniała mi odrazu wszystkie smutki dnia tego, opuszczenie i sieroctwo, w jakiem czułam się pogrążoną; i ona musiała widzieć to doskonale, bo za każdą razą czerwieniłam się i łzy napływały mi do oczów. Zapewne sprawiało jej to okrutną uciechę, bo podskakiwała wesoło, urągając mi spojrzeniem swoich czarnych oczów.
Nazajutrz obudziłam się na dzwonek i nie zastanawiając się nad mojem nowem, położeniem, zaczęłam się prędko ubierać, wszystkie inne tak samo robiły, tylko Kocia, jak prawdziwy leniwy kotek, przeciągała się w swojem łóżeczku, pomimo kilkakrotnych upomnień panny Pelagii, która miała wyłączny dozór nad naszą klasą.
Kiedy jednak myśmy już były prawie gotowe, Kocia jednym susem wyskoczyła z łóżeczka i tak prędko obuła się, umyła, przyczesała swoje gęste kędzierzawe włosy i włożyła suknię, że razem z nami uklękła do pacierza.
Poszłyśmy na śniadanie, herbata nie smakowała mi wcale, w domu gotowano mi zawsze to kluseczki, to kaszkę, to mleko i tutaj prosiłam o mleko, ale mleko warszawskie zupełnie miało inny smak niż mleko, do którego w Topolnicy przywykłam, zostawiłam całą prawie filiżankę. Kocia tymczasem zapijała je, śmiejąc się w najlepsze i gryzła wesoło rogalik, spoglądając na mnie z całą wyższością swoją!
— Ta mała grymasi i będzie głodna, mówiła.
To słowo „mała” przyprowadzało mnie do rozpaczy.
— Dla czegóż nazywasz mnie małą, zapytałam rozgniewana, jesteśmy równego wzrostu.
— Co tam wzrost, odparła, jestem starszą od ciebie, a w każdym razie starszą pensjonarką.
I podniosła nosek do góry z taką pewnością siebie i poczuciem swojej wyższości, że nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Weszłyśmy do klasy, gdzie przybyło bardzo wiele przychodnich uczennic i rozpoczęły się lekcyje.
Siedziałam na jednej ławce z Marynią, która, chociaż nie nazywała mnie „małą” i nie przygniatała swoją wyższością, opiekowała się mną serdecznie.
Starałam się uważać całą siłą, ale napróżno. Dotąd zawsze uczyłam się sama jedna, przestrzegano wszystkiego, co mi mogło sprawić roztargnienie, a tutaj; to jedna pensyjonarka szepnęła coś drugiej, to się śmiały, to mrugały na siebie, a jeszcze jak na złość Kocia siedziała za mną i po cichu dodawała swoje uwagi do każdego zdania panny Pelagii, która wykładała nam język polski, arytmetykę i geografiją.
— Uważaj, uważaj, mówiła mi Marynia.
Ja chciałam uważać, ale w głowie mojej był prawdziwy chaos. Panna Pelagija dyktowała, ja nie byłam przyzwyczajona tak szybko pisać, myliłam się, łapałam, czerwieniłam, zaglądałam do kajetu Maryni, a tu jak na złość Kocia chichotała się za mną i słyszałam wyraźnie, jak szeptała.
— A co, czy nie mówiłam, że każdy mazgaj to niedołęga?
Wybiła nareszcie dwunasta godzina, lekcje się przerwały, poszłyśmy na śniadanie.
Ja nic jeść nie mogłam, czułam się okropnie zawstydzoną, a może więcej jeszcze rozgniewaną, jak gdyby Kocia była powodem wszystkiego złego.
— A widzisz mała, że łatwiej zeszyt podpisać, niż mieć go w porządku, mówiła do mnie.
— Ja nie byłam przyzwyczajona, zawołałam, uczyć się z tylu innemi; panna Żaneta zawsze przy dyktowaniu czekała, aż napiszę każde słowo i dbała oto, bym sobie ręki nie zepsuła.
— Doprawdy! nie byłaś przyzwyczajona, zaczęła mnie przedrzeźniać, co mi za sztuka się uczyć, kiedy kto gwałtem lekcję do głowy pakuje, to i niedołęga potrafi, a my tutaj musimy wszystko w lot chwytać, widzisz mała, że to nie łatwo.
— Ja nigdy nie byłam niedołęgą, wszyscy mnie zawsze za zdolności chwalili.
— Chwalili cię, mama i tata, i panna Żaneta, i kto więcej jeszcze? spytała szyderczo, to przecież wiadomo, że każda mama swą córeczkę chwali, to tak jak w bajeczce: „Nie każdemu dał Pan Bóg rodzić się puchaczem!” Śmiała się ze swego dowcipu, a mnie krew uderzała do głowy.
— Jesteś niegodziwa! zawołałam.
— Patrzcie! ta mała i złościć się potrafi.
— Tak! jesteś niegodziwa, zawołałam zaperzona, nie zrobiłam ci nic złego, a ty dokuczasz mi od wczoraj.
— To idź do panny Bronisławy na skargę, takie domowe pieszczoszki, to tylko umieją płakać, złościć się, skarżyć; to daleko łatwiej, niż się lekcyi nauczyć.
Stała przedemną z noskiem do góry, wyzywająca i wzgardliwa. Ja nie znalazłam słowa odpowiedzi, gniew odbierał mi mowę i wreszcie — cóż odpowiedzieć mogłam. Zdawało mi się, że mi krew z twarzy wytryśnie.
Kocia czekała przez chwilę, a widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, wzruszyła ramionami i skacząc pobiegła dalej.
Ja nie wiedziałam sama, co się ze mną działo, biegłam za nią bez myśli, przyprowadzona do ostateczności, kiedy spotkałam pannę Bronisławę.... i zatrzymałam się jak wryta. Na raz do myśli przyszło mi bardzo wiele rzeczy, słowa Koci: „te domowe pieszczoszki, to tylko umieją płakać, złościć się i skarżyć” i to co powiedziała mi panna Bronisława przy pierwszych przypuszczeniach Koci: „Przekonaj ją, że się myli.”
Nie, ja skarżyć się nie chciałam.
Przeszłam koło panny Bronisławy, całując ją w rękę, ale nie powiedziałam słowa. Ona popatrzyła na mnie uważnie, przecież nie zapytała się o nic, może nie miała teraz czasu, może chciała zobaczyć, jak sobie sama dam radę.
Znowu zaczęły się lekcje, teraz jednak szły mi łatwiej, pierwsze zdziwienie minęło, szepty, śmieszki, przerwy, tak mi nie przeszkadzały, zaczynałam zbierać uwagę. Była godzina języka francuskiego, język ten znałam z domu. Zapytana, odpowiedziałam trafnie i wracając na swoje miejsce, rzuciłam na Kocię siedzącą za mną, tryumfujące spojrzenie.
— Hm! szepnęła pogardliwie, dobrze mała, wcale dobrze.
Te słowa zepsuły całe moje szczęście, miałam ochotę bić Kocię albo płakać, nadewszystko zaś miałam ochotę nie widzieć więcej tej szkaradnej dziewczyny. Ale napróżno! nie tylko obróciwszy głowę, spotykałam zaraz zadarty nosek i czarne oczy Koci; oczy te urągliwe i błyszczące stały ciągle przedemną i prześladowały znów wyraźnie.
Bo też i Kocia nie zaprzestała roli prześladowcy.
Po tym pierwszym dniu, przebytym na pensyi, nastąpiło wiele bardzo dni podobnych. Przyzwyczaiłam się powoli do regularności i pensyjonarskiego życia, do nauki wśród gwaru, do szybkiego pisania i do tego, że nikt na mnie osobliwie nie zważał — tylko do Koci przyzwyczaić się nie mogłam. Wiedziałam z góry, że, ile razy zapłaczę, ona śmiać się będzie, że, ile razy będę miała radość, ona mi ją zepsuje, że zawsze i wszędzie ona dokuczy mi przy każdej sposobności. A taka była sprytna i złośliwa, że nigdy nie zabrakło jej odpowiedzi i z każdego czynu najnaturalniej w świecie wytłumaczyć się umiała, nie zapierając się nigdy tego, co zrobiła. A dokuczała tak, nie mnie osobliwie, ale wszystkim.
— Czemu ty jesteś taka niedobra, pytałam ją raz. Popatrzyła na mnie, wzruszyła ramionami i roześmiała się.
— W czemże to jestem niedobra, mruknęła.
— Śmiejesz się, kiedy kto ma zmartwienie.
— Wielka rzecz! chcę mu pokazać, że płakać nie warto.
— Jak kto kogo pochwali, ty zaraz łatkę mu przypniesz.
— Przestrzegam tym sposobem, żeby się w dumę nie wbijał.
— Miała odpowiedź na wszystko i cóż z nią było robić!
Nie wiadomo, czy Kocia byłaby uczynną w potrzebie, bo nikomu nie przychodziło na myśl żądać od niej jakiej przysługi, ona też sama nigdy o nic nie prosiła, nigdy książek swoich nie gubiła, na lekcyi uważała pilnie, zadanie zawsze bez niczyjej pomocy odrobiła, chociażby było najtrudniejsze, jak gdyby chciała dowieść pannie Bronisławie, że nie potrzebuje ludzkiej przyjaźni.
Była też sama, zupełnie sama na świecie. Rodzice odumarli ją, kiedy jeszcze była w kołysce, parę lat chowała się u babki, która umarła także, potem była na opiece u dalszych krewnych, aż jakiś stryjeczny wujaszek, oddał ją na pensyję. Ale nikt do niej nie przyjeżdżał ze wsi, nikt jej nie odwiedzał w Warszawie, na wakacyje czasem brano ją do wujaszka, ale już wszystkie święta spędzała na pensyi, a do domu wujaszka nie miała bardzo po co spieszyć, nie czekało tam na nią żadne bijące serce. Może dla tego panna Bronisława mówiła do nas nieraz:
— Kocia nie jest tak zła, jak się wydaje, pamiętajcie, że jej nikt nie kocha.
Minęła jesień. Dostałyśmy cenzury i cenzura dowiodła, że chociaż płakałam często, nie byłam wcale niedołęgą; bo na cenzurze były same czwórki i piątki, a nawet dwie z krzyżykami. Uszczęśliwiona, posłałam ją mamie, ażeby się przekonała, że jestem rozsądną dziewczynką, że potrafię pracować pomimo tęsknoty. Bo już co tęskniłam, to tęskniłam straszliwie. W dzień powszedni jeszcze było jako tako, ale jak przyszła niedziela, to już najmilej mi było usiąść w jakim kąciku, gdzieby mnie nikt nie zobaczył, szczególniej niegodziwa Kocia, gdziebym mogła myśleć o mamie i płakać za nią.
Panna Bronisława odbierała często list od mamy i do mnie zawsze było choć słów parę od rodziców, ale cóż, kiedy w tych listach nie było wcale mowy o powrocie. Panna Bronisława pocieszała mnie, mówiła, że ojciec jest zdrowszy, żem powinna się radować. Ja cieszyłam się, tylko gdybym mogła odgadnąć, kiedy mama powróci, cieszyłabym się inaczej i rachowała dnie, które mnie jeszcze od tego czasu oddzielają.
Tymczasem nadchodziły Święta Bożego Narodzenia, te wesołe święta z wigiliją, pełną smakowitych potraw, zastawioną na sianie; z choinką obwieszoną jabłkami, bakaljami i orzechami o złoconej łupince i z temi wszystkiemi podarunkami, jakie zwykle gwiazdka przynosi.
Wszystkie uczennice rozjeżdżały się. Z młodszych uczennic zostałam się tylko ja jedna i Kocia. Codzień prawie przyjeżdżali rodzice koleżanek naszych i zabierali je jedne po drugich; a mnie robiło się coraz smutniej, byłabym chciała zbliżyć się do Koci, ale ona się śmiała lub żartowała z towarzyszek, że im noski pomarzną na takie mrozy, że daleko lepiej siedzieć w cieple na pensyi, gdzie jest tyle książek i tyle zabawek, niżeli jechać na wieś.
Nadeszła nareszcie wigilija, obudziłam się ze ścieśnionem sercem; na pensyi było cicho i pusto, chodziłam po pustych klasach, przypatrywałam się kwiatom i gałęziom, które mróz rysował na oknach i przypominałam sobie wszystkie dnie podobne, spędzone w domu.
Wieczorem, kiedy podano wigiliją, usiadłyśmy do niej w małym kółeczku, bo wszystkie prawie nauczycielki miały przyjaciół lub krewnych, z którymi ten dzień spędzały.
Po wieczerzy, panna Bronisława zaprowadziła mnie i Kocię do drugiego pokoju, gdzie stała oświetlona choinka, a pod nią było mnóstwo podarunków, które mi mama i tata przysłali, czy też kupić kazali: była wielka piłka, wolant, śliczna lalka, i pudełko z farbami, i książki, i nowa sukienka, i kołnierz z zarękawkiem futrzanym taki, jaki mi się u jednej koleżanki podobał, i pełno ślicznych rzeczy, była i szkatułka z przyborami do roboty, ale tę dostałam od panny Bronisławy, i taka sama druga szkatułka była dla Koci, która tego dnia, nic innego od nikogo nie dostała.
Tymczasem panna Bronisława poszła do salonu, gdzie zebrało się parę osób, a pannę Pelagję rozbolały zęby i poszła się położyć.
Ja przyglądałam się tym wszystkim pięknym rzeczom, które dostałam, ale po niejakim czasie chciałam się zwrócić do mojej towarzyszki; nie było jej w pokoju, poszła gdzieś i nawet zostawiła nietkniętą swoję szkatułkę.
Zaczęłam jej szukać, ale napróżno. Byłam w naszej sypialni, w klasie i we wszystkich miejscach, gdzie przesiadywałyśmy zwykle. Koci nie było nigdzie. Wreszcie zaniepokojona zaczęłam jej szukać w pustych ciemnych pokojach, opuszczonych przez pensjonarki; przebiegłam je raz i drugi wołając Kociu! Kociu. Nikt mi nie odpowiedział, aż wreszcie zdawało mi się w ostatnim najmniejszym, że słyszałam stłumiony oddech.
— Kociu! Kociu! — zawołałam znowu.
Była cisza, ale oddech słyszałam coraz wyraźniej, stłumiony i gwałtowny; pobiegłam do najciemniejszego kącika i namacałam pomiędzy dwoma łóżkami postać, siedzącą na ziemi z głową okrytą kędzierzawemi włosami.
— Czy to ty Kociu? spytałam.
Kocia, bo ona to była; odepchnęła mnie gwałtownie.
— Czego chcesz odemnie? zawołała.
— Szukam cię, co tutaj robisz?
— Nic, odparła głucho.
Widziałam dobrze, że nic nie robiła, pytanie więc i odpowiedź były zbyteczne.
W tej chwili zapomniałam o wszystkich dokuczaniach Koci i tylko żal mi jej było. Przeczuwałam, że cierpiała, że dla tego skryła się tutaj i chciałam ją uściskać. Nachyliłam się nad nią tak, że ustami dotknęłam jej policzków. Policzki te były mokre, jakby po nich gęste łzy spływały.
Ale ona znowu mnie odepchnęła i zawołała z gniewem.
— Daj mi pokój.
— Kociu!
— Daj mi pokój. Cóż to za nieznośna dziewczyna ta Ksawerka, jak niema kogo całować, to już do mnie się bierze.
Nie dla tego, zawołałam urażona, oh! nie Kociu, tylko ja widzę, że jesteś smutna.
Ja?
Próbowała rozśmiać się swoim zwyczajem, ale śmiech jej brzmiał fałszywo — przymuszenie, rwał się na ustach.
— Daj pokój, przerwałam, ty płakałaś.
Była cisza przez chwilę, słyszałam tylko jej oddech stłumiony, tak podobny w tej chwili do łkania, że byłabym przysięgła, iż milczała jedynie dla tego, że mówić nie była w stanie.
— A gdybym płakała, zawołała wreszcie szorstko to i cóż stąd! co tobie do tego. Niema nikogo na świecie, kogoby to obchodziło.
I nie krępując się dłużej, wybuchnęła gwałtownie dzikiem prawie łkaniem.
Patrzałam na nią przerażona, smutna. Pragnęłam ją pocieszyć, a nie wiedziałam, jak się wziąć do tego. Czułam, że powodem tego żalu musiała być ta kolenda, jaką odebrałam i zawołałam.
— Kociu! Kociu! jeśli ci chodzi o podarunki, jakie odebrałam, ja chętnie bardzo podzielę się z tobą, ja oddam ci wszystko, tylko nie płacz.
Kocia nie okazała się wcale wdzięczną za tę ofiarę, przeciwnie, zerwała się z miejsca.
— Ja nie chcę podarunków, rzuconych mi jak jałmużna, nie chcę, nic, nic od nikogo, tylko dajcie mi pokój.
— To nie jałmużna, zawołałam, ja daję ci z całego serca.
— To wszystko jedno. Cóż mi znaczą podarunki, zabawki, cacka, alboż ja dbam o nie? Mnie nie należą się te wszystkie rzeczy, nie mam rodziców, nie mam siostry, nie mam nikogo, coby mnie kochał, coby o mnie pomyślał.
I nie czekając na odpowiedź, wybiegła z pokoju, zatrzasnęła drzwi za sobą i schowała się tak dobrze, iż niepodobna mi ją było znaleźć przez cały wieczór. Powróciłam do moich podarunków, ale teraz one mnie cieszyć przestały; myślałam ciągle o Koci i widziałam przed sobą jej oczy, jak dwa rozżarzone węgielki, widziałam włosy rozrzucone z całą dziecięcą rozpaczą i słyszałam głos urywany, drgający wstrzymywanem łkaniem. — Teraz dopiero zrozumiałam, że panna Bronisława miała słuszność, że Kocia nie była tak złą, jak się z pozoru zdawała. Ona była nieszczęśliwą. Dumna i skryta nie chciała się skarżyć i śmiała się nieraz, ażeby nie płakać.
Tego wieczora nie widziałam już Koci, poszła spać wcześnie; mówiąc, że ją głowa boli, a kiedy przyszłam się położyć, spała albo udawała, że śpi, przytulona mocno do poduszek. — Długo bardzo zasnąć nie mogłam. Nie pamiętałam wcale wszystkich dokuczań Koci, pamiętałam tylko jej łzy i pragnęłam gorąco zrobić sobie z niej przyjaciółkę. Zdawało mi się, że żadna inna nie umiałaby tak zrozumieć mojej tęsknoty jak ona i czułam, że serce moje lgnęło do niej nagle, pociągnięte temi łzami, które podpatrzyłam.
Nazajutrz obudziłam się bardzo rano, wstałam, ubrałam się jak mogłam najciszej, żeby jej nie obudzić i poszłam po swoję wczorajszą kolendę. Wybrałam to wszystko, co było najpiękniejszego, co sądziłam, że najlepiej może się Koci podobać i postawiłam wszystko koło jej łóżka, potem usiadłam przy niej i czekałam, aż się obudzi. A przez ten czas przypatrywałam jej się w ten sposób, jak gdybym widziała ją po raz pierwszy.
I ta twarzyczka, którą zwykle widziałam uśmiechniętą złośliwie, teraz była dziwnie jakoś smutna i znękana. Może tak zawsze było w czasie snu, ale ja pierwszy raz przypatrywałam jej się w ten sposób. Bladą Kocia była zawsze, miała śniadą cerę bez śladu rumieńca, ale teraz bladość ta wydawała mi się chorobliwą, oczy były sino podkrążone, na policzki padał długi cień rzęs, a usta były tak jakoś złożone, jakby skarżyły się przez sen na sieroctwo i zapomnienie.
Patrzałam na nią z bijącem sercem i nie wiedzieć czemu, łzy cisnęły mi się do oczów.
Wreszcie obudziła się Kocia, spojrzała w koło, zobaczyła wszystkie rzeczy, rozłożone na łóżku, ale najprzód jeszcze zobaczyła mnie, pochyloną nad sobą.
— Co to jest? zapytała, co to znaczy?
— To ja, Kociu, zawołałam, rzucając jej się na szyję, to ja chciałam ci powiedzieć, że cię kocham i prosić, byś mnie choć trochę kochała.
Zrazu wyrywała mi się, ale ja widziałam już teraz, czego jej trzeba; ściskałam ją mocno, gorąco obejmowałam ramionami, aż wyrzekła wreszcie.
— Czegóż ty chcesz znowu?
Słowa jak zwykle u niej były oburkliwe, ale głos był miękki, zwilżony. Głos ten kłócił się ze słowami.
— Ja nie mam siostry, Kociu, i ty nie masz jej także, otóż myślałam — miałam nadzieję — bądźmy sobie siostrami, Kociu!
— I dla tego dajesz mi te wszystkie rzeczy. Otóż nie, ja ich nie chcę.
— Gdybyś była moją siostrzyczką, mówiłam ściskając ją mocniej, tobyśmy się wszystkiem dzieliły, nieprawdaż?
— Piękny mi podział, mruknęła, ty masz wszystko, a ja nic.
— Kochaj mnie tylko, Kociu, powtarzałam. Bądźmy jak siostrzyczki.
Zdawała się walczyć z sobą, piersi jej podnosiły się szybkim oddechem, aż wreszcie zawołała.
— Jesteś dobra, będę cię kochać jak siostrę, tylko pod warunkiem...
— Pod jakim chcesz tylko.
— A więc zabierz te wszystkie podarki, a kochaj mnie tylko.
I zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie ona także.
— Zabierz to wszystko powtarzała, zabierz prędko, bo będę myślała, że chciałaś kupić moją przyjaźń.
Czemprędzej zabrałam rozłożone rzeczy, a kiedy to robiłam, łzy płynęły mi z oczów. Kocia zobaczyła to i wyskoczyła z łóżka.
— Oj! ty bekso! zawołała po swojemu.
Ale ona płakała także.