Pensjonarki/Pieszczocha

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené-Morżkowska
Tytuł Pensjonarki
Wydawca Księgarnia Sennewalda
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




PIESZCZOCHA.









Na pewnej pensji w klasie drugiej odbywała się lekcja geografii.
Panna Helena opowiadała ciekawe rzeczy o biegu Wisły i jej dopływach, miejscowościach które przerzyna, mieszkańcach tych miejscowości, nawet potrąciła o wspomnienia historyczne. Każde dziecko zna tę rzekę, a nawet z okna zakładu pani Lickiej pensjonarki mogły widzieć jej szare nurty, pomimo to kilkadziesiąt par oczek niebieskich, siwych, czarnych i piwnych wpatrywało się w pannę Helenę jak w tęczę, bo przytem umiała ona tak ślicznie i zajmująco wykładać, że słuchano ją zawsze uważnie, choćby nawet mówiła o najobojętniejszych rzeczach, a cóż dopiero, gdy opowiadała o Wiśle.
Na zakończenie panna Helena zacytowała parę wierszy z Flisa Klonowicza, jak to: „Bug z Wołynia i siostra jego Narew z Podlasia przybyli razem do Nowego Dworu” ażeby służyć Wiśle. Uśmiechały się wówczas te, które znały Bug, albo Narew, jak uśmiechały się przy wspomnieniu Sanu lub Dunajca te znów, które nad temi rzekami mieszkały.
Wrześniowe słońce przedzierało się przez szare rolety, zawieszone u okien, i koleją przez szpary rozświetlało jaki kawałek ławki, jaką płową lub czarną główkę, aż wreszcie swawolić zaczęło ze złotymi włosami Mani Radzickiej. Pomiędzy całą klasą, słuchającą z największą uwagą, wyróżniała się ta świeżo przybyła pensjonarka.
Widocznie nie myślała ona o tem, co mówiła panna Helena, bo na jej twarzyczce tkwił wyraz znudzenia i zadąsania.
Panna Helena, uważnym wzrokiem śledząc swoje uczennice, dostrzegła to zapewne, bo zapytała jej:
— A ty, Radzicka, czy znasz jedną z rzek, o których mówiłam?
Głos jej był łagodny i przyjazny, a oczy zachęcały dziewczynkę do odpowiedzi, ale Mania spuściła głowę.
— Radzicka, Maniu Radzicka — powtórzyła równie przyjaźnie panna Helena — ty przecież jesteś z okolic Tarnopola; czy to być może, byś nie znała żadnej z rzek, o których mówiłam?
Spoglądała na dziewczynkę — ta milczała, tylko usta jej wydęły się kapryśnie. Mania wydawała się blizką płaczu.
— No, odpowiedz-że — wyrzekła znowu nauczycielka.
— Ja nie wiem — bąknęła wreszcie Mania.
— Jakto nie wiesz? Nieprzebywałaś jakiej rzeki, jadąc do Krakowa? Czy jechałaś nocą? Czyś tylko nie uważała? To się często zdarza, ale trzeba odpowiedzieć.
Znowu było milczenie, a potem Mania odparła jeszcze niewyraźniej:
— Nie wiem.
— To żadna odpowiedź, nalegała panna Helena; no, w jakiż sposób przybyłaś do Krakowa, czy koleją?
— Nie wiem — ciszej jeszcze szepnęła.
Cała klasa śmiać się zaczęła, a panna Helena poczekała chwilkę i widząc wyraźną złą wolę Mani, zapisała coś w dzienniczku i koleją zadawała pytania innym dziewczynkom, które odpowiadały jej ochotnie, uradowane, a nawet często, nie śmiejąc prosić wyraźnie, rozmodlonemi oczyma błagały ją o to, aby się do nich zwróciła.
Część jednak klasy zajmowała się Manią, która zadąsana, ze spuszczoną głową, czerwona jak burak, siedziała na miejscu niby obojętna na to, co się w koło niej działo, tylko co chwila pocierała oczy, bo nie chciała, ażeby wiedziano, że płacze.
Odezwał się południowy dzwonek. Była to godzina spaceru, a potem obiadu. Panna Helena powstała, na ten znak wszystkie dziewczynki ruszyły się z miejsc, a w pokoju zawrzało jak w ulu. Lucia Okorska, na którą w tym tygodniu wypadło utrzymanie porządku w klasie, energicznie zabrała się do sprzątania, w czem dopomagała jej dobra Zosia Lubańska, która zawsze każdemu chciała usłużyć.
Inne dziewczęta wysypały się jak pszczółki do rekreacyjnego pokoju. Mania powstała ostatnia, przeciągnęła się leniwie, jakby umęczona całogodzinnem siedzeniem.
Nie wiedziała widocznie, co z sobą zrobić, bo iść z innemi nie miała ochoty.
Zosia Lubańska, skończywszy z Lucią sprzątanie, zbliżyła się do niej.
— Chodź — wyrzekła — panna Marja, której dziś dyżur, mówiła, że pójdziemy na planty. Jakto dobrze, taki śliczny dzień... Ty pewno nie znasz plantów?
— Ja nie pójdę — mruknęła Mania — mnie się nie chce.
— Oho! — zawołała, śmiejąc się Zosia — tu niema „nie chcę,” tylko chore zostają w domu.
— Ja nie pójdę. Obaczysz.
— Czemu?... Patrz, jak słońce ładnie świeci.
— Bo nie chcę — mruknęła Mania.
Dobra Zosia próbowała jeszcze przekonać nową koleżankę, ale widząc, że to daremnie, wybiegła, bo panna Marja wołała, i panienki szły każda do swojej szafki, ażeby dostać kapelusz, rękawiczki, okrywkę.
Mania została sama jedna. Po chwili weszła panna Helena, pod której opieką druga klasa zostawała.
— Ubieraj się prędko, idziecie na spacer — wyrzekła tak stanowczo, że Mania odpowiedzieć nie śmiała.
Widząc jednak, że dziewczynka nie rusza się z miejsca, panna Helena wzięła ją za rękę, poszła z nią do jej szafy i dopilnowała, ażeby się ubrała, nic nie uważając na jej skrzywioną minkę.
Mania nie była przyzwyczajoną do tego, by kto z nią postępował tak bez ceremonji i ani się spostrzegła, jak szła w szeregu z innemi pensjonarkami w parze z Zosią Lubańską, pod wodzą panny Marji.
— A widzisz — mówiła do niej Zosia — po co to było się upierać? Panna Helena bardzo dobra, ale żartów z nią niema: gdy co rozkaże, zrobić trzeba.
Wzrok Mani mówił wyraźnie, że słuchać niema żadnej ochoty. W jej serduszku wrzał bunt wielki. Od wczoraj dopiero była na pensji, w domu zaś nie słuchała nikogo, a jej wszyscy, nawet ciocia i babcia, służba zaś uważną była na najlżejsze jej skinienie. Mania była sierotą, matkę straciła w wczesnem dzieciństwie, wszyscy więc litowali się nad nią i rozpieścili ją na nic.
Ojciec, zajęty interesami, nie mógł ciągle wglądać w jej wychowanie, przekonawszy się jednak, że Mania była samowolną, leniwą, rozkapryszoną i zepsutą, i że nikt w domu poradzić sobie z nią nie mógł, nie namyślając się długo, zabrał ją do Krakowa i oddał na pensję panny Lickej. Mania oszołomiona była tym nagłym wyjazdem, zresztą dopiero w drodze dowiedziała się, że jedzie na pensję. Wyraz ten nie miał dla niej jasnego znaczenia, a zrazu nowość, koleżanki, wielkie miasto, wszystko to zajęło ją tak, że sama nie wiedziała, czy ma się martwić, czy cieszyć, bo jak wszystkie zapewne rozkapryszone dzieci, nieraz w domu, pomimo że jej wszyscy dogodzić chcieli, nudziła się bardzo. Dopiero gdy ojciec odjechał, a nadewszystko, gdy spostrzegła, że nie jest żadną osobliwą osobą, której wszyscy słuchają, tylko jedną z pomiędzy wielu, że musi robić to, co wszyscy i słuchać nietylko przełożonej, ale i nauczycielek, rozkaprysiła się na dobre.
Biedna Mania, nie zdawała sobie sprawy, że tu nikt na jej kaprysy zważać nie będzie. A kaprysy zaczęły się od razu. Obudziwszy się, płakała gorzko, że żadna służąca nie przyszła włożyć jej w łóżku pończoch i trzewików, jak to na wyścigi Kasia i Józia czyniły w domu. Płacz ten uważano, jako bardzo naturalny żal za domem, za ukochanymi, których tam zostawiła, i każdy pocieszał ją jak mógł. Mania, zobaczywszy, że inne dziewczynki ubierają się, starała się je naśladować, bo wstyd jej było przyznać się do przyczyny łez. Śniadanie w domu było codzień regularnie powodem do kaprysów: to śmietanka do kawy zdawała jej się być zwarzoną lub nie dosyć dobrą, to herbata za tęgą, lub za lekką, to znów mleko miało jakiś smak, który się jej nie podobał. Były to czyste wymysły, bo wszyscy chcieli przecież jej dogodzić. I tutaj więc przy śniadaniu kaprysy stroić zaczęła: dano jej herbaty, a ona właśnie chciała mleka.
Potem były lekcye. W domu uczyła się także, ale Boże, zmiłuj się, jakie to było uczenie! Miała bonę Francuzkę i z nawyknienia mówiła obcym językiem. Czytać nauczyła ją babcia z wielkim trudem, za pomocą cudów cierpliwości oraz cukierków i łakoci, które dawała Mani za każdy wiersz dobrze przeczytany. Ciocia Emilia wykładała jej początki arytmetyki, historji, geografji, niemieckiego, a ciocia Jadwiga wzięła na siebie muzykę. Biedne ciocie! Wszystko czego one ją nauczyły, zawdzięczała ich anielskiej cierpliwości, bo choć była bardzo zdolną i miała wyborną pamięć, jednak, jak wszystkie rozpieszczone dzieci, była nieuważną, leniwą, nie miała pojęcia, że przezwyciężyć się można. Jak jej się czego nie chciało, to już nie było na to rady, a przytem chociaż swoje ciocie kochała, bawiło ją robienie im na złość, a niestety, im była starszą, tem się to częściej zdarzało.
Kiedy czasem dostrzegła, że przebrała miarkę, i że ciocia Jadwiga już-już rozgniewać się miała i chciała wstać od fortepianu, zarzucała jej ręce na szyję i umiała zawsze pieszczotami rozbroić. Kiedy przy lekcji nie uważała, ciocia Emilka powtarzała jedno dwa, trzy, cztery razy. A tutaj co?... Posadzili ją na ławce pomiędzy koleżankami i nikt się nią nie zajmował. Przy arytmetyce panna Marja ją wyrwała, a ona myślała właśnie, co tam robią teraz w domu. Zkądże mogła, wiedzieć, co wykładała panna Marja? Powiedziała też wręcz, że nie uważała, a panna Marja zamiast powtórzyć lekcję, rzekła surowo: „To bardzo źle, trzeba uważać.” I jeszcze cała klasa wybuchnęła śmiechem. To też nie cierpiała panny Marji, a potrosze i całej klasy.
Mania nie mogła znosić, by się kto z niej śmiał, a tu spotykało ją to co chwila, zaczęła więc rozmyślać nad tą straszną krzywdą, jaka jej się dzieje, i nad tem, jakimby sposobem powrócić do domu. Sposobu skutecznego naturalnie znaleźć nie mogła, ale za to nie wiedziała ani jednego słowa ze wszystkich lekcji wykładanych dnia tego. Przy egzaminach wstępnych popisała się jednak wcale nieźle. Przełożona, nauczycielki, nawet dwóch profesorów zadawało jej pytania, ona też starała się wykazać wszystko co umie. Ale tutaj w klasie, cóż znowu! tu było zupełnie co innego. Tam chciała, ażeby ją chwalono, wyróżniono, i to dobre było na razie, ale tak ciągle przecież uważać nie czuła się obowiązaną. Zresztą chociażby i chciała, nie była przyzwyczajoną trzymać myśli swej na wodzy.
Idąc na spacer, co chwila chciała się zatrzymać, kupować coś na straganach, postępować wolniej lub prędzej od innych. Tymczasem szereg szedł naprzód, nie zważając na te zachcianki, a Zosia ją ciągnęła i objaśniała, że nie można ani się zatrzymywać, ani kupować w czasie spaceru i że trzeba się stosować do wszystkich.
— Jakto, kupować nie mogę za moje własne pieniądze? — pytała płaczliwie Mania.
— Za swoje własne — odpowiadała ze śmiechem Zosia.
— A jak mi czego będzie potrzeba?
— To poprosisz panny Heleny, a ona z tobą pójdzie po lekcyach, albo kupić każe.
— Ale ja tak nie chcę.
— Widzisz, Maniu — tłómaczyła jej poczciwa Zosia — tutaj „nie chcę” nie zda się na nic. To dobre w domu.
Zosia, widząc zasępioną minę Mani, starała się ją rozerwać: pokazywała gmachy, koło których przechodziły, objaśniała nazwy ulic, bo ona dobrze znała Kraków, a Mania była tu po raz pierwszy.
Przy obiedzie zaczęły się większe jeszcze grymasy. W domu babcia i ciocie zawsze pytały się Mani, czego chce i co jej będzie smakowało, aż doszło do tego, że dziewczynka nie jadła połowy potraw, podawanych zwykle; gotowano dla niej osobno, i jeszcze nieraz odsuwała niechętnie to, co sama sobie zadysponowała.
Panna Licka dbała o to, ażeby stół pensjonarek był smaczny i dostatni. Na zupę był rosół z makaronem. W domu Mania zaraz byłaby wołała: „Fe! fe! ja tego nie cierpię!” Tu nie śmiała tego uczynić, tylko z największem oburzeniem położyła łyżkę i odsunęła talerz, jakby to był jej osobisty nieprzyjaciel.
— Czemu nie jesz? — spytała panna Helena, która przy tym samym stole siedziała.
Mania miała wielką ochotę powiedzieć: „ja tego nie cierpię”, ale zaczerwieniła się i szepnęła stłumionym głosem wyraz bardzo złagodzony.
— Nie lubię.
Panna Helena pokręciła głową z uśmiechem.
— Jakbyś była głodną, to byś jadła.
Po rosole była sztuka mięsa, której także nie jadała Mania, a potem pieczeń barania z buraczkami.
Wszystkie te potrawy cieszyły się jej osobliwą niełaską, nie kosztowała ich nawet, w domu pieczono jej zawsze drób, albo zwierzynę i robiono krem, albo szarlotkę, to też tutaj odsuwała wszystko ostentacyjnie i jadła tylko chleb z solą.
Panna Helena patrzała na to, nic już nie mówiąc, Zosia tylko martwiła się, powtarzając:
— Czemu nie jesz? Żebyś wiedziała, jakie to dobre. Poczekaj, może ci włożyć?
Mania przeczyła głową z miną męczennicy, skazanej na śmierć głodową.
Miała nadzieję, że będzie legumina. Tymczasem leguminy nie było, a przechadzka zaostrzyła Mani apetyt. Teraz dopiero uczuła, że zapach pieczeni był arcyzachęcający i gdyby podano ją znowu, a nikt nie patrzał, byłaby ją jadła z przyjemnością. Pieczeni jednak nikt nie podał po raz drugi, i Mania wstała od stołu taka głodna, jak usiadła.
Sądziła, że panna Helena będzie tem przerażona i że pójdzie zaraz do przełożonej z alarmującą wiadomością, bo w domu babcia, ciocie, domownicy użalaliby się nad nią na wyścigi, pytając co jej przyrządzić, do czego ma ochotę. Panna Helena tymczasem wstała najspokojniej a przełożona, która siedziała ze starszemi pensyonarkami przy innym stole, nawet nie zauważyła, że ona nic nie jadła.
Tu już zdumienie Mani granic nie miało „Jabym tu mogła umrzeć z głodu, a niktby nawet nie zatroszczył się o to” — pomyślała z największem oburzeniem. Jednocześnie zrobiło jej się bardzo żal własnej osóbki: wyobrażała sobie, jakby to było, gdyby ona umarła; jak to się zmartwią babcia, ciocie nawet ojciec okrutny, który ją tu odwiózł i przez całą drogę opowiadał, jak jej tu dobrze będzie. Nieraz na wsi przykrzyło jej się bawić i uczyć samej jednej, często żałowano jej z tego powodu. I ona zawsze pragnęła mieć koleżanki, tylko nie przyszło jej na myśl, że koleżanki nie zwrócą na nią szczególnej uwagi: one tak dalece nie miały serca, że nawet śmiały się z niej.
Domyślała się tego, bo kiedy zadąsana siedziała w kącie, mówiły coś przyciszonym głosem, spoglądając na nią.
Po obiedzie był czas przygotowania się na dzień jutrzejszy i lekcji prywatnych. Dobrą Zosię Lubańską, która wzięła nowo przybyłą w szczególną opiekę, zawołano, gdyż przyszedł jej nauczyciel muzyki.
Panna Helena usiadła przy stole, a uczennice drugiej klasy umieściły się przy niej i odrabiały zadania; widząc, że Mania się nie zbliża, nauczycielka zawołała, ażeby przygotowywała się także, ale Mania nic nie wiedziała o lekcjach, a zganiona przez nią, zaczęła płakać. Panna Helena zajęła się więc innemi pensjonarkami, bo doświadczenie nauczyło ją, że na kaprysy najlepiej nie uważać.
Mania, ogromnie tem dotknięta, wróciła do swego kąta, rozmyślając co robić, ażeby przerwać spokój panny Heleny. Przychodziły jej do myśli różne niemądre rzeczy, których jednak wykonać nie mogła, więc tylko płakała coraz głośniej. Panna Helena jakiś czas nie zważała na to, w końcu jednak, gdy płacz ten przeszkadzał innym, wzięła ją za rękę i wyprowadziła bez ceremonii do drugiego pokoju, jak niegrzeczne maleństwo, nie pytając nawet co jej jest. Więc też zaczęła nie płakać już, ale wrzeszczeć, rzuciła się na ziemię jak długa i wołała:
— Do domu, ja chcę do domu, ja tu nie zostanę, ja tu nie będę, nie! nie! nie!
Na nieszczęście pokój, w którym Mania wyprawiała takie awantury, był przechodni, i wkrótce zebrała się w koło niej gromadka pensjonarek, zdumionych podobnym widowiskiem.
Gdyby Mania miała istotne zmartwienie, gdyby wreszcie zalewała się łzami z tęsknoty do osób ukochanych, koleżanki żałowałyby ją i usiłowałyby pocieszyć, ale krzyki rozkapryszonej pieszczochy nie mogły wywołać współczucia.
— Cóż to za małe dziecko? — pytała żartobliwie Wańdzia Lelowska.
— Pewno ma dopiero trzy latka, chociaż tak wyrosła — śmiała się Józia Paniewska.
— Musi być młodsza. Moja trzyletnia siostrzyczka ma dużo więcej rozumu — dowodziła Wańdzia. — Ciekawam, czy ma ząbki?
— Nie, nie ma, bo nic nie jadła przy obiedzie.
— Widocznie trzebaby jej mleka i smoczka, albo mamki.
— Cicho, maleńka, cicho — zawołała Wandzia, siadając na ziemi przy Mani i przemawiając do niej, jak do niemowlęcia.
Nagle stało się cicho, jakby kto makiem zasiał. Dziewczynki stanęły całe w ogniu, bo we drzwiach ukazała się przełożona. Mania jednak widzieć jej nie mogła, bo leżąc twarzą na ziemi, krzyczała w niebogłosy: „Do domu, ja chcę do domu!” Nie słyszała nawet otwarcia drzwi.
— Cóż się stało? — spytała panna Licka.
Głos jej stanowczy, podziałał na rozgrymaszoną — umilkła nagle.
— Wstań — odezwała się panna Licka — i powiedz co ci jest?
Przełożona mówiła w sposób, usuwający nawet myśl nieposłuszeństwa, i Mania ani się spostrzegła, jak podniosła się z ziemi, cała zapuchła od łez i krzyku, z roztarganemi włosami, w pomiętem ubraniu.
— Czegóż krzyczałaś, jak małe, nierozumne dziecko? — spytała znowu panna Licka.
— One się ze mnie śmieją — zawołała Mania, której powróciło nagle poczucie doznanej krzywdy.
Panna Licka wzięła ją za rękę i poprowadziła przed lustro, wiszące w drugim pokoju.
— Patrz, do czegoś podobna. Sama śmiałabyś się pewno, widząc dużą, jak ty, dziewczynę, zachowującą się w taki sposób.
Rzeczywiście Mania, spojrzawszy w lustro, zakryła twarz rękoma, bo sama na siebie patrzeć nie mogła.
Stała teraz przed przełożoną zawstydzona, ale wcale nie żałując swojej winy, zła tylko o to, że się jej przedstawiła w tak śmieszny sposób.
— Jakiż był powód wyprawiania tej całej sceny? — spytała znowu przełożona.
— Ja chcę wrócić do domu — mruknęła Mania, rachując na to, że albo panna Licka przelęknie się tej groźby i zrobi wszystko, czego żądać będzie, albo też rozgniewa się i zaraz wyprawi ją z powrotem. Jedno i drugie zarówno dogodziłoby Mani.
Ale panna Licka uśmiechnęła się tylko i rzekła.
— Duża, jak ty, dziewczyna, powinna rozumieć, że zamiast krzyczeć i płakać trzeba napisać do ojca, że ci tutaj źle i prosić, aby cię zabrał napowrót.
Mania spojrzała na przełożoną z pod oka.
— Pani pozwoli? — spytała niepewnym głosem.
— Dlaczegożbym nie miała pozwolić? Ojciec oddał cię do mnie, ażebyś się uczyła, jeśli zamiast się uczyć, masz tylko beczeć i złościć się, jak kogucik, to czas twój będzie zupełnie stracony.
Mani przyszło na myśl, że ojciec jej pewno nie zabierze, skoro raz postanowił i oddał ją tutaj, i łzy nabiegły jej do oczu.
— Mnie tęskno do domu — zawołała z płaczem.
— To bardzo naturalne — odparła zawsze z równym spokojem przełożona. — Każde dziecko tęskni za tymi, którzy je kochają, tylko objawia to w inny sposób, stosownie do swego wieku i rozumu.
— Proszę pani, w domu i babcia, i ciocie, i sam ojciec mówili, że jestem rozumną.
Mania była pewną, że wywrze wrażenie tem zapewnieniem, ale panna Licka uśmiechnęła się znowu, wzruszając lekko ramionami.
— Mieli zapewne powody tak sądzić, ale ja z tego, com widziała, nabrałam zupełnie odmiennego przekonania. Napisz więc do domu, by cię stąd zabrano, a tymczasem idź na kolacyę, bo właśnie dzwonią.
Mania protestować nie śmiała i ze spuszczoną głową poszła za przełożoną do jadalnego pokoju, gdzie już wszyscy zajmowali swoje miejsca.
Mania też usiadła przy stole, przeznaczonym dla młodszych, przy którym prezydowała panna Helena. Starała się nie patrzeć na koleżanki, co były świadkami jej dziecinnego zachowania się, siedziała więc z oczyma, wlepionemi w talerz, nie wiedziała, jaką przybrać postawę, czuła się strasznie upokorzoną i nieszczęśliwą, bo ciągle miała w uszach szyderstwa koleżanek, a w oczach własnych obraz, który ujrzała w lustrze.
Postanowiła znowu nic nie jeść i przestraszyć całą pensję groźbą, że się zagłodzi, była jednak bardzo głodną i kiedy postawiono przed nią dymiący kotlet z kaszką, nie mogła się oprzeć pokusie i zjadła wszystko co do kęsa. Panna Helena pytała wszystkich, czy chcą więcej, i Mania ani się spostrzegła, jak za przykładem Zosi Lubańskiej podała także swój talerz i zmiotła drugą porcję. Byłaby z pewnością zjadła trzecią, gdyby ją tylko o to zapytano, ale o tem nikt nie pomyślał. Po kolacji wstyd jej było samej siebie, że nie dotrzymała sobie przyrzeczenia: naturalnie o śmierci głodowej już nie mogło być mowy, więc zaczęła pocieszać się nadzieją, że napisze do ojca o wszystkiem, co teraz cierpi i że on ją ztąd odbierze. Powiedziała to nawet Zosi Lubańskiej, dodając, że przełożona pozwoliła taki list napisać.
Zosia pokręciła głową.
— Nie zdaje mi się, by twoje pisanie co pomogło.
Czemu to?
— Bo cóż ci tutaj złego?
— Co? żebyś ty wiedziała, jak one się ze mnie śmiały!
Figlarny uśmiech przemknął po twarzyczce Zosi.
— Bo też... — szepnęła i urwała.
— Co chcesz powiedzieć? — zawołała z żywością Mania.
— A nie będziesz się gniewała?
Mania już się z góry chciała rozgniewać, ale Zosia okazała jej tyle serca, że zamiast odpowiedzi spuściła oczy.
— Widzisz — ciągnęła dalej Zosia — ja tak pragnęłam, żebyśmy były przyjaciółkami.
— Oh! i ja także — zawołała Mania. — Czy wiesz, ja jeszcze przyjaciółki nie miałam.
I rzuciła się na szyję Zosi, a ta powiedziała znowu:
— Przyjaciółki powinny zawsze mówić sobie prawdę, to nawet obowiązek. Czy nie tak?
— Tak, naturalnie.
Jak wszystkie zepsute dzieci, Mania lubiła tylko takie prawdy, które jej pochlebiały, to jest tylko pochwały uważała za prawdę, dlatego też chętnie przyjęła ten warunek.
Tymczasem Zosia zaczęła:
— Otóż widzisz, moja droga, to było tak śmiesznie, gdyś krzyczała, leżąc na ziemi, że ja aż uciekłam, bo nie chciałam sprawić ci przykrości.
Mania zaczerwieniła się gwałtownie.
— To taka twoja przyjaźń! — zawołała. — A ja byłam taka nieszczęśliwa!
— Mogło ci być przykro na razie, ale tego przecież nieszczęściem nazywać nie można — powiedziała Zosia stanowczo.
— Dlaczegoż? — pytała Mania.
I upierała się nie dla tego, by nie rozumiała różnicy pomiędzy przykrością, a nieszczęściem, ale że przywykła była zawsze na swojem postawić.
— Moja Maniu — wyrzekła wreszcie Zosia — ty chyba nie wiesz, co to jest nieszczęście, ale ja, która pamiętam śmierć ojca, nie mogę tak nazywać tęsknoty za domem. Nie pojmujesz, co to jest tęsknić za tymi, których się nigdy w życiu nie zobaczy.
Gdy to mówiła, oczy Zosi zaszły łzami, ale otarła je szybko.
Mania rzuciła się jej znowu na szyję i zaczęła ją ściskać.
— Ja straciłam także matkę — wyrzekła — ale byłam tak mała, że wcale jej nawet nie pamiętam.
— O! ja ojca pamiętam doskonale. Był młody, wesoły, żywy i taki dobry. Gdy wracał do domu z biura po całodziennem zajęciu, wypytywał mnie i brata, czegośmy się uczyli, biegał z nami, wymyślał nam różne zabawy. To też było nam strasznie smutno, kiedy zachorował. Wszyscy w całym domu chodzili na palcach, mówili szeptem.
Mamę zaledwie widywaliśmy na chwilę, ciągle była w pokoju ojca, a nas tam nie puszczano. Przychodzili jacyś nieznani panowie, mówiono nam, że to są doktorzy, naradzali się, zapisywali, kazali przynosić z apteki lekarstwa, lód. Brat i ja nie rozumieliśmy wcale, co to choroba, niebezpieczeństwo, śmierć, jednak, jakby przeczuwając nieszczęście, włóczyliśmy się osowiali z kąta w kąt, bo się nami nikt nie zajmował; służące upadały ze znużenia, a o nas zapomniały zupełnie. Raz nie posłały łóżeczek i przespaliśmy noc całą w ubraniu na kanapie w salonie, skąd dochodził nas szmer z pokoju ojca. Obudził nas dopiero jakiś niezwykły ruch w domu. Takie blade zimowe słońce zaglądało w okno, bo rolet nikt nie zapuścił, dzwonek jakiś odzywał się, drzwi od pokoju ojca były otwarte na oścież, domownicy, sąsiedzi i ludzie nieznani klęczeli przy nich, a w głębi przy łóżku ojca był ksiądz w komży.
Widziałam to, bo podniosłam się na kanapie i stałam jak skamieniała, nie wiedząc, czy to sen, nie rozumiejąc, co się w koło dzieje. Szukałam oczyma mamy i zobaczyłam ją wreszcie przy ojcu. Była blada jak płótno. W tej chwili doleciał mnie szept: kucharka mówiła do młodszej: „Nasza pani tego nie przeżyje; zobaczysz, będą dwa pogrzeby.”
Wówczas ścisnęło mi się serce tak, jakby mi pęknąć miało — zaczęłam strasznie szlochać.
Gdy Zosia to mówiła, twarzyczka jej pobladła, a łzy, wywołane wspomnieniem, popłynęły z oczu.
— Nie płacz, nie płacz-że! — wołała Mania.
Miała ona bardzo dobre serce, więc mówiąc to, była sama blizka płaczu.
Zosia milczała chwilę, potem podniosła głowę.
— Widzisz — wyrzekła, od tego czasu zdaje mi się, że przestałam być dzieckiem, a kiedy sobie przypomnę, com czuła, gdym zobaczyła ojca z zamkniętemi oczyma, leżącego w trumnie, mamę odchodzącą od zmysłów z rozpaczy, to wszystko, co mnie dawniej martwiło, nad czem płakałam, wydało mi się rzeczą nic nieznaczącą. Ja nawet nie mogę słuchać, kiedy kto nazywa jakie drobiazgi nieszczęściem, bo przychodzi mi na myśl, że to grzech tak mówić... Nie mów tak nigdy... Daj Boże, byś nie doświadczyła prawdziwego nieszczęścia.
Mania zastanowiła się nad słowami przyjaciółki, i jakiś głos zewnętrzny szeptał jej, że ta miała słuszność.
— Teraz — dodała Zosia — myślę o tem tylko, by uczyć się jak najlepiej, ażeby kiedyś być pociechą dla mojej biednej mamy.
Rozmowę ich przerwał dzwonek wieczorny.
Mania długo bardzo zasnąć nie mogła, nie z gniewu, ani z kaprysów, jak to się nieraz zdarzało, tylko zastanawiała się nad wszystkiem, co usłyszała od Zosi. I rzecz dziwna, cały obraz tego bladego, zimowego ranka, w którym dziecko pierwszy raz ujrzało śmierć i zrozumiało swoje sieroctwo, rysował się w jej myśli z przerażającą jasnością. Widziała go przed sobą w cieniach nocy, widziała, gdy zamknęła powieki.
Mania mówiła przełożonej, iż w domu chwalono jej rozum, a choć babcia i ciocie patrzały na nią zakochanemi oczyma, pod tym względem miały słuszność. Mania rzeczywiście miała rozum i serce, ale jedno i drugie przysłonione było mnóstwem kaprysów, które psuły jej charakter i rozpleniając się coraz bujniej, głuszyły i rozum i serce.
Otóż dziewczynka zastanowiła się nad tem, że położeniem zbliżoną była do Zosi. Zosia straciła ojca, ona — matkę, choć nie pamiętała jej śmierci, wiedziała dobrze, jaką próżnię zostawiła ta śmierć w rodzinie.
Mówiono nieraz, że ojciec jej młody jeszcze, od tego czasu posiwiał, a babcia pochyliła się ku ziemi. Przed portretem zmarłej codzień stawiano świeże kwiaty, bo ona je za życia lubiła; grób jej wyglądał zawsze, jak kwitnący ogród. Ojciec chodził tam codzień, a ją prowadzono, ile razy tylko pogoda na to pozwalała. Powtarzano jej ciągle, że matka była dobrą jak anioł, ona zaś była do niej zupełnie z twarzy podobną, i powinna ją naśladować we wszystkiem.
Słowa te zawsze puszczała mimo uszu, teraz wróciły jej do pamięci. Zosia myślała o tem, by być pociechą matki. Ona zaś powinna była być pociechą ojca. Tymczasem ojciec zmuszonym był wywieźć ją z domu. Wiedziała dobrze, jak mu to było przykro: gdy ją uścisnął przed odjazdem, wzruszenie jego było widocznem.
W tej chwili zatęskniła do niego nie kaprysami, ale sercem całem. Pragnęła rzucić mu się na szyję i opowiedzieć wszystko, co czuła, zamiast skarżyć się na urojone krzywdy.
Nazajutrz, gdy się obudziła, przypomniała sobie dzień wczorajszy i już bez łez ubrała się, jak mogła najprędzej. Zosia Lubańska pierwsza ją uściskała, a ten uścisk dodał jej odwagi.
Przy śniadaniu zaczęła wprawdzie krzywić się na mleko, bo właśnie dnia tego pragnęła kawy, ale gdy powiedziano jej, że trzeba śniadanie wybierać na cały tydzień, a wczoraj sama zażądała mleka, skrzywiła się tylko i zabierała się je wypić. Wtem Zosia ofiarowała się zamienić z nią swoją kawę.
Dobra Zosia nie spuszczała z oka swojej przyjaciółki, a przy lekcji, kiedy widziała, że Mania zamyśliła się, nieznacznem ściśnieniem ręki zdawała się jej mówić: „uważaj, uważaj.” I Mania uważała, z początku z przymusem, potem jednak lekcje ją zajęły. Była rzeczywiście zdolną, a przytem chciała zatrzeć złe wrażenie wczorajszej sceny, bo zdawało jej się, że w każdem spojrzeniu, na siebie zwróconem, w każdym uśmiechu było szyderstwo. Zapytana raz i drugi odpowiedziała dobrze.
A że w podobnych razach o pierwszy krok jest najtrudniej, bez niechęci poszła na spacer, a na obiad wróciła w dobrem usposobieniu. Nie smakowały jej wprawdzie niektóre potrawy i przebierała je na talerzu, ale już nie odsuwała ich z jawnym wstrętem, a że była bardzo głodna, skosztowała nawet potrawki z ryżem, na którą w domu patrzeć nie mogła, i przekonała się, że to rzecz wcale niezła.
Po obiedzie sama przyszła do panny Heleny prosić o pomoc, przy odrobieniu zadania arytmetycznego, bo, co prawda, arytmetyka zawsze była jej słabą stroną. Panna Helena wytłómaczyła tak dobrze o co chodziło, że odrazu rozjaśniło jej się w głowie. Bez wahania powiedziała to pannie Helenie, a ona odrzekła, że dopomagać jej będzie najchętniej, dopóki sama sobie rady dać nie potrafi.
To bardzo Manię ucieszyło, bo arytmetyki bała się najwięcej, a ciocia Emilka miała zawsze z tym przedmiotem największą z nią biedę.
W następującą niedzielę, Mania napisała list do ojca i zaniosła go przełożonej, która według zwyczaju, wcale nie zaglądając, zakleiła go i przyłożyła markę.
Dziewczynka stała chwilę przy biurku przełożonej.
— Proszę pani — wyrzekła wreszcie trochę zaczerwieniona — ja wcale nie piszę, żeby mnie ojciec zabrał.
— Moje dziecko — odparła z uśmiechem przełożona — do rodziców możesz, nawet powinnaś pisać szczerze wszystko, co myślisz i czujesz. Ja w to nie wchodzę.
— Bo, proszę pani — mówiła dalej Mania coraz bardziej zaczerwieniona — ja byłam wtenczas bardzo niemądra.
— Oh! wiedziałam o tem dobrze.
— Otóż jestem rada, że ojciec mnie tu odwiózł, bo... bo... ja mam nadzieję, że się poprawię i już nigdy taką nie będę...
Mania, przy wszystkich kaprysach rozpieszczonej jedynaczki, miała szczerą naturę i powiedziała te proste słowa z prawdziwem postanowieniem. To też przełożona uściskała ją z całego serca i już nie dawała żadnych nauk. Powiedziała tylko, że kto uznaje swój błąd i pragnie się poprawić, ten się poprawić może, tylko trzeba się o to starać.

I tak się stało. Nieraz jeszcze odzywały się w Mani dawne złe nawyknienia, ale ponieważ walczyła z niemi szczerze, odzywały się coraz rzadziej, a gdy pojechała na wakacje do domu, babcia, ciocie i domownicy nie mogli poznać w miłej, uprzejmej, niewymyślnej Mani dawnej grymaśnicy.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.