Pensjonarki (Marrené)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pensjonarki | |
Wydawca | Księgarnia Sennewalda | |
Data wyd. | 1901 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
przez
Walerję Marrené-Morżkowską.
Z pamiętników pensjonarki.
Pieszczocha. — Wypracowanie.
WARSZAWA.
Skład główny w księgarni Sennewalda.
1901.
Варшава, 16 Октября 1900 г.
Mama wstała wzruszona, uściskała mnie serdecznie i wyszła prędko z pokoju, zamykając drzwi za sobą, zanim ja opatrzyłam się, że to chce uczynić, bo miałam głowę spuszczoną i łzy zasłaniały mi oczy.
Ale usłyszawszy zamknięcie drzwi, zrozumiałam, że mama mnie odeszła, a skoro znalazłam się sama w salonie na pensji pani X. zrobiło mi się tak smutno, tak straszno, że ja także rzuciłam się do drzwi. Chciałam mamę koniecznie choć raz jeszcze zobaczyć i pocałować; pobiegłam do drzwi, chwyciłam za klamkę, ale w tej chwili drzwi się otworzyły i ujrzałam w nich siostrę pani X. pannę Bronisławę, która była nauczycielką na pensji. Nie zważałam na to, serce biło mi gwałtownie, wszystkie pulsa drgały, zdawało mi się, że umrę, jeżeli mamy nie zobaczę więcej. Tymczasem panna Bronisława stała we drzwiach, i nie myślała wcale ustąpić mi miejsca, przeciwnie, patrzała na mnie spokojnie i poważnie, chociaż łagodnie.
— Ja chcę mamy, zawołałam, usiłując przecisnąć się koło niej — proszę, puść mnie pani.
Pożegnanie z mamą trwało już bardzo długo, parę razy mama wychodziła, a ja zawsze swoim płaczem, zmusiłam ją do powrotu.
Mama twoja musi odjechać, Ksawerko, odparła panna Bronisława, wiesz przecie, że kolej nie czeka.
W tej chwili bardzo mało obchodziła mnie kolej; przeciwnie, przyszło mi na myśl, że jeśli mama na ten pociąg się spóźni, to zabawi parę godzin, a może i cały dzień dłużej, więc zamiast się uspokoić, wołałam głośniej, z całą rozpaczą, jaką czułam w tej chwili.
— Ja chcę mamy, ja chcę mamy!
I zgorączkowana, z całych sił odpychałam pannę Bronisławę, żeby się raz z tego pokoju wydostać, bo za nim był przedpokój, a mama mogła tymczasem wyjść na schody, może na ulicę i już nie mogłabym jej zatrzymać.
Panna Bronisława wzięła mnie za rękę.
— Ksawerko, jesteś już duża dziewczyna, masz ośm lat, powinnaś być rozsądną.
Słowa te wydały mi się bardzo dziwne, w domu przecież wszyscy uważali mnie za dziecko i mówili, żem bardzo maleńka. Chciałam to powiedzieć pannie Bronisławie, ale przyszło mi na myśl, że mama tymczasem odejść gotowa, więc nie tracąc czasu na próżno, wołałam znowu.
— Ja chcę mamy! ja muszę mamę zobaczyć.
I mówiąc to płakałam, ale moje łzy nie robiły wielkiego wrażenia na nauczycielce, nie puszczała mojej ręki, podniosła mi głowę do góry, i zmusiła prawie, bym na nią patrzała.
— Ksawerko! wyrzekła, sądziłam, że jesteś rozsądną i dobrą dziewczynką, że kochasz twoją mamę, widzę jednak, żem się omyliła.
Jakto! ja nie kochałam swojej mamy, ja, co właśnie krzyczałam z całych sił, żeby ją jeszcze zobaczyć. Te słowa doprowadziły mnie do ostateczności i jakkolwiek panna Bronisława, wzbudzała we mnie pewną bojaźń pomimo swojej zwykłej słodyczy, szarpnęłam ręką, którą ona trzymała i rzuciłam jej wyzywające spojrzenie.
— Mamy! ja chcę do mamy, wołałam, tem głośniej, że widziałam, jaka mi się dzieje niesprawiedliwość.
Ale ręka panny Bronisławy była daleko silniejsza od mojej.
— Ty, widzę, mówiła, nie wiesz, co to znaczy kochać.
— Niech pani mnie puści, wołałam, bo tymczasem mama odejdzie.
— Ja właśnie dla tego cię trzymam, żebyś swoją rozpaczą mamy próżno nie martwiła, bo pomimo twojej rozpaczy mama cię tutaj zostawić musi, wiesz o tem dobrze, wiesz także, że śpieszyć się musi, bo ojca chorego zostawiła w domu.
Panna Bronisława miała słuszność, wiedziałam, że mój tata był chory, i że doktorzy wysłali go w długą podróż do ciepłych krajów, i że dla tego właśnie mama odwiozła mnie na pensję, żebym w drodze nie traciła czasu, nie była dla rodziców kłopotem. Dotąd zajęta tylko swojem zmartwieniem, nie chciałam myśleć o tem wszystkiem; teraz jednak, gdy usłyszałam rozumne słowa nauczycielki, zaczerwieniłam się i płakałam. Ale teraz płakałam cicho ze wstydu i żalu. I choć nie wołałam już jak małe dziecko: ja chcę mamy, — w sercu mojem tkwiła głęboka, bardzo głęboka chęć ujrzenia jej jeszcze, choćby dla tego, by powiedzieć jej, że żałuję zmartwienia, jakie jej sprawiłam.
Zapewne panna Bronisława wyczytała, co się we mnie działo, bo wyrzekła:
— Gdybym wiedziała, że możesz być rozsądną, Ksawerko!...
Patrzałam na nią w milczeniu, widać bardzo wymownemi oczami, bo mówiła dalej:
— Gdybym mogła twemu słowu zawierzyć?
Uczułam, że pod tem pytaniem, kryła się jakaś nadzieja dla mnie.
— Oh! zawołałam z zapałem, teraz sama czepiając się jej rąk, wierz mi pani, wierz.
Panna Bronisława uśmiechnęła się, a mnie przyszło do głowy, że ona tylko tak mówiła, żeby mnie uspokoić; bo przecież mama przez ten cały czas musiała już zejść z pierwszego piętra i być na ulicy. Spojrzałam za nią z pod oka z niedowierzaniem, ale panna Bronisława miała taki wyraz twarzy, że trzeba jej było wierzyć koniecznie.
Nie była ładną — przeciwnie, miała twarz ospowatą, nos duży, szerokie usta; ale na tych ustach był wyraz stanowczy i łagodny razem, a już siwe oczy to patrzały tak jakoś mądrze, jakby czytały w głębi myśli, i tak przyjaźnie, iż z pewnością jeśli tam nawet dostrzegła co złego, to zamiast się gniewać starała się nauczyć i oświecić.
Później dopiero, poznałam lepiej pannę Bronisławę, przekonałem[1] się, że tak było rzeczywiście; w owej chwili poczułam tylko do niej wielką ufność, a ona zaprowadziła mnie do kanapki, posadziła obok siebie i spytała.
— A czy ty rozumiesz, Ksawerko, co to jest obietnica?
Otworzyłem[2] duże oczy, z nawet uczułam się trochę obrażoną, bo za kogóż to mnie miała panna Bronisława? czyż to ja byłam taka maleńka, czyż to począwszy od starej niani i panny służącej mamy, nie obiecywano mi różnych rzeczy? Przecież niania obiecywała mi zawsze dziada, który miał mnie zabrać, jak będę krzyczeć, i panna służąca znowu obiecywała, że powie mamie, jak byłam niegrzeczną, i stary furman, Jacek, że mnie przewiezie na koniu, gdy się tego napierałam, a moja bona, panna Żaneta, obiecywała mi także, że jak pojedzie do Paryża, to mi przyśle lalkę, ale nie taką lalkę, jaką to mają biedne tutejsze dzieci, tylko lalkę, co się zowie; lalkę z szykiem paryskim. Wprawdzie tych wszystkich obietnic nikt mi nie dotrzymał, bo ani dziad żaden nie wziął mnie do torby, chociaż zanosiłam się od krzyku, ani panna służąca nie poskarżyła się, chociaż jej nieraz co spsociłam, ani panna Żaneta nie przysłała żadnej lalki, a nawet Jacek miał tysiące przyczyn, żeby tę konną przejażdżkę na przyszłość odkładać; — zawsze ja wiedziałam, co to jest obietnica, to też na zapytanie uczynione mi odpowiedziałam.
— O, rozumiem.
Panna Bronisława jednak chciała się o tem przekonać, bo nie poprzestała wcale na tej odpowiedzi i pytała dalej.
— Więc proszę cię, wytłumacz mi to, Ksawerko.
— Obietnica, zawołałam, no obietnica... obietnica... to jest, to, co kto komu obiecuje.
Zaczerwieniłam się, mówiąc te słowa, bo nie byłam znowu tak mała, żeby nie pojmować niedokładności tego orzeczenia; panna Bronisława też rozśmiała się i wyrzekła.
— Ja się nie o to pytam, ja chciałabym wiedzieć, czy rozumiesz, że jak się uczyni obietnicę, koniecznie dotrzymać jej należy.
— O! zawołałam, mnie nikt nie dotrzymał.
Panna Bronisława zamyśliła się przez chwilę.
— A czy ci to było miło, spytała wreszcie.
— O bardzo niemiło.
— Czy nie czułaś, że ci, co obiecywali, a nie dotrzymali, postąpili źle z tobą?
— To prawda.
— Widzisz więc, że obietnicy dotrzymywać należy, skoro niedotrzymywanie jej sprawiło ci przykrość i oburzenie. A ty, Ksawerko, czy z twojej strony czyniłaś jakie obietnice? Jestem pewna naprzykład, że obiecałaś nieraz, iż będziesz grzeczna.
— Prawda, odparłam, spuszczając oczy.
— A czy dotrzymałaś? Jestem znowu pewna, że nie zawsze?
Dziwna to rzecz, jak ta panna Bronisława czytała w mojej myśli.
— Dotąd, Ksawerko, mówiła dalej, byłaś w domu rodziców pieszczoną jedynaczką, dobrzy rodzice kochali cię bardzo, ale nie mieli czasu wyłącznie zajmować się tobą, ojciec jest słaby od lat kilku, a matka zajęta jego pielęgnowaniem; byłaś maleńka, troszczono się więc o to tylko, byś była zdrowa i nie zrobiła sobie krzywdy jakiej, zresztą wszyscy, co cię otaczali, zależni byli od twoich rodziców i starali się każdy na swój sposób tobie się przypodobać. Wszystko więc przychodziło ci darmo, miłość i szacunek ludzi. Tutaj co innego, wchodzisz między koleżanki, i te cię będą cenić i kochać jedynie w miarę zasługi. Uchodziło ci więc w domu wiele rzeczy, które tutaj natychmiastowy skutek mieć będą.
Patrzyłam na nią trochę przelękniona, a na wspomnienie domu i rodziców, łzy znowu puściły mi się z oczów. Panna Bronisława zauważyła to zapewne, bo mówiła dalej.
— Nic złego, że się do tego przyuczysz zawczasu, bo tak będzie potem w ciągu całego życia, każdy uczynek ma swoje następstwo.
A widząc, że nie rozumiałam jej dokładnie, spytała.
— Czy wierzyłaś tym, którzy ci obiecywali, a nie dotrzymywali tego później?
— Naturalnie, że nie.
— Otóż gdybyś ty, Ksawerko, nie dotrzymywała swoich obietnic, to nie wierzonoby ci także.
Spuściłam głowę, bo czułam doskonale, że miała słuszność.
— Jak sądzisz, spytała znowu, czy byłabyś w stanie coś sobie mocno postanowić i dotrzymać?
— A co takiego? zawołałam zaciekawiona.
Serce mi biło, bo pamiętałam dobrze początek rozmowy i to, że w niej chodziło o mamę i o to, czy potrafię obietnicy dotrzymać.
— Naprzykład, gdybyś mi obiecała, mówiła z uśmiechem panna Bronisława, że widząc mamę nie będziesz rozpaczać, ani czepiać jej się i nie puszczać od siebie, że pokażesz jej się dobrą, kochającą, rozsądną dziewczynką; to ja może zawiozłabym cię na kolej i mogłabyś jeszcze raz mamę uściskać.
Nie mogłam mówić, rzuciłam się tylko na ręce panny Bronisławy i całowałam je namiętnie.
— Tylko, wyrzekła po długiej chwili, namyśl się dobrze, czy możesz mi to obiecać. Jestem pewna, że twoja mama musi być także teraz bardzo smutna, i że sprawi jej to wielką ulgę widzieć cię uspokojoną.
— Oh! zawołałam wśród płaczu, będę rozsądną.
— Obiecujesz mi to?
— Obiecuję.
— Pamiętaj, że gdybyś mnie zawiodła, nie mogłabym już wierzyć ci więcej.
Wstała, uściskała mnie i spojrzała na zegarek.
— Za pół godziny, wyrzekła, pojedziemy na banhof.
Usiadłam w kąciku i zaczęłam przypatrywać się wskazówkom zegara, które posuwały się tak nieznośnie wolno, według mojego pojęcia.
Panna Bronisława wyszła z pokoju, a ja czekałam, aż owe pół godziny upłynie, i słuchając jednostajnego wahania zegara, przypomniałam sobie wiele miłych godzin, spędzonych w domu. Ojciec leżał na kanapce, mama siedziała koło niego, a ja na małym stołeczku z głową wspartą na jej kolanach. Najczęściej byłam zmordowana bieganiem lub też wykradałam się od lekcyi z panną Żanetą, i siedziałam cicho, słuchając łagodnego głosu mamy, kiedy mówiła coś lub czytała ojcu, czując na włosach jej rękę, bo lubiła w ten sposób gładzić moje włosy. — I wówczas było mi tak dobrze, tak błogo, jakbym czuła, że pod opieką tej ręki nic złego mnie spotkać nie mogło. A teraz... spojrzałam w koło siebie na obcy pokój, na sprzęty nieznane; teraz, miałam pozostać daleko od niej, od domu, od ojca, których chociaż chory, w swobodniejszych chwilach uśmiechał się do mnie. W tych myślach czas leciał mi szybko, pół godziny upłynęło, gdy panna Bronisława powróciła do salonu w kapeluszu i okrywce.
— Chodź, Ksawerko, wyrzekła, dotrzymuję ci obietnicy, pamiętaj i ty dotrzymać mi swojej.
Pojechałyśmy na kolej. W sali, przeznaczonej na czekanie, było już dużo ludzi zgromadzonych. Pomiędzy nimi na bocznej kanapie siedziała moja mama. Miała głowę spuszczoną, była blada i zdawała się bardzo smutna. Poznałam ją natychmiast i, wyrywając rękę pannie Bronisławie, pobiegłam do niej jak strzała i zaczęłam całować jej kolana.
Mama podniosła głowę, i wówczas spostrzegłam, że miała na twarzy ślady łez, ale zobaczywszy mnie zdziwiła i ucieszyła się bardzo.
— Ksawerko! zawołała, skądże się tu wzięłaś?
I ściskać mnie zaczęła.
Panna Bronisława przystąpiła wówczas, a była to, jak słyszałam, wielka mamy przyjaciołka.
— Widzisz, wyrzekła, Ksawerka obiecała mi, że będzie rozsądną, że zniesie odważnie twoje oddalenie; a ja za to przywiozłam ją tutaj, żeby ci to sama powiedziała i uściskała raz jeszcze.
— Czy prawda, Ksawerko! moja droga Ksawerko! mówiła mama. A ja czułam, jak ręka, która mnie obejmowała, drżała. W tej chwili też przypomniałam sobie obietnicę, uczynioną pannie Bronisławie i chociaż mi serce biło mocno i łzy cisnęły się do oczów, chciałam jej dotrzymać.
— Powiedzże mamie, wyrzekła panna Bronisława, coto we dwie uradziłyśmy po jej odejściu.
Mama odgarnęła mi włosy na czole, jak to zwykła była robić i popatrzyła mi oczy z takim wyrazem, że nabierając męstwa zawołałam, rzucając jej się na szyję.
— Mamo! nie martw się, jedź — zobaczysz, ja tutaj będę grzeczną, będę słuchać panny Bronisławy, będę się uczyć, będę się bawić...
Mówiłam coraz prędzej nie zatrzymując się, bo czułam, że się rozpłaczę, i starałam się koniecznie łzy połknąć. Jakoś mi się udało. Mama uściskała mnie, a przytem uśmiechnęła się tak mile, iż zrozumiałam, że była bardzo zadowoloną, ja też w tej chwili uczułam się daleko mniej nieszczęśliwą niż dotąd.
Panna Bronisława zaczęła mówić, jak to będzie, kiedy mama powróci z podróży, zapewniała, że wówczas tata będzie zdrów zupełnie, opisywała, jakie będzie szczęście nas wszystkich. — Wśród tej rozmowy dzwonek dał się słyszeć; otworzono drzwi szklane, ujrzeliśmy wagony, stojące rzędem i ludzi, którzy się do nich cisnęli. — Była to chwila stanowcza. Mama odjechać miała. Nie wiem, czy byłabym wytrzymała do końca w mojem postanowieniu, gdyby panna Bronisława nie wzięła mnie nagle za rękę i nie wyrzekła po cichu.
— Widzisz, jaka mama szczęśliwa z twojego rozsądku.
— Przyznaję, że rozsądek mój w tej chwili chwiał się, chwiał nawet tak bardzo, że o mały włos nie powtórzyła się ranna scena. Ale spojrzałam na mamę, na pannę Bronisławę, chciałam zapewnić mamie spokojność, o ile to było w mojej mocy, chciałam też dowieść pannie Bronisławie, że na mnie polegać może. Mama uściskała mnie gorąco, gwałtownie i prędko wsiadła do wagonu. Ale ja nie krzyczałam i nie czepiałam się jej sukni, stałam obok panny Bronisławy i, choć łzy nabiegały mi do oczów, nie dawałam im spłynąć; ściskałam też mocno rękę mojej towarzyszki, jakbym tym sposobem powstrzymywała się od krzyku. — Stałyśmy tak dopóki pociąg nie ruszył. Aż dopiero gdy wreszcie para zagwizdała przeraźliwie, wagony się posunęły i mama zniknęła mi z oczów, rozpłakałam się serdecznie. — Spojrzałam niespokojnie na pannę Bronisławę, czy ona się nie gniewa, ale ona przeciwnie, powiedziała:
— Byłaś mężną, Ksawerko, dotrzymałaś obietnicy, widzę, że ufać ci można.
Te słowa dodały mi odwagi, otarłam oczy i powróciłam z panną Bronisławą na pensję.
Było to w połowie Września, już się prawie wszystkie pensjonarki zjechały. Nas z pierwszej klasy było pięć: Marynia i Zosia, dwie siostrzyczki, kochające się bardzo, — Anielka i Kocia. Oj, ta Kocia! ona rej wodziła w całej klasie, była żywa i niemiłosierna jak zwierzątko, którego spieszczone imię nosiła. Oj, ta Kocia!! Pamiętam dobrze, kiedy panna Bronisława przyprowadziła mnie do pokoju, gdzie one bawiły się, skończywszy przygotowania na jutrzejszą lekcję; Kocia na boku kręciła młynka lalką w powietrzu.
— Przyprowadzam wam nową koleżankę, rzekła panna Bronisława, spodziewam się, że będziecie dla niej dobre.
I zostawiła mnie pomiędzy niemi. Marynia i Zosia przybiegły zaraz mnie pocałować. Anielka uczyniła tak samo. Tylko Kocia zatrzymała się chwilę, popatrzała na mnie, parsknęła śmiechem, i pochwyciwszy znów za nogi nieszczęśliwą lalkę, dalej kręciła swego młynka.
Zaczerwieniłam się, jakby mnie kto ukropem oblał. Dotąd w domu nikt nigdy nie śmiał się ze mnie, tymczasem widziałam wyraźnie, że czyniła to Kocia; z jakiego powodu? jakim prawem? chciałam jej o to zapytać, postąpiłam ku niej i... rozpłakałam się serdecznie. A Kocia rzuciła w górę lalkę, chwyciła ją w powietrzu i śmiejąc się jeszcze złośliwiej, zawołała, wskazując na mnie.
— A co? czy nie beksa?
Wtedy i Anielka i Zosia rozśmiały się także, tylko Marynia wyrzekła z żywością:
— Wstydźcie się, i cóż to śmiesznego, że ona płacze, my płakałyśmy także, kiedy nas mama pierwszy raz tu odwiozła.
— To tak dawno, przerwała tłómacząc się Zosia.
Kocia, jakby słowa te nie stosowały się do niej, podrzucała lalką jak piłką.
— Ja tam płaczów nie lubię, mruknęła sama do siebie.
— Ty nie masz mamy, ty tego nie możesz rozumieć, mówiła Marynia łagodnie.
— Ja wiem tylko, że kto płacze, ten mazgaj, a mazgaje mnie śmieszą; ta mała ze swoim czerwonym noskiem, zapuchniętemi oczami i miną osowiałą, jest śmieszną i nikt nie zabroni mi się z niej śmiać.
Szkaradną w tej chwili wydała mi się ta Kocia, miała oczy czarne jak węgle, czarne kręcone włosy, których pełno było na jej czole, uszach, szyi i oczach nawet, oliwkowatą cerę i żywe ruchy, co wszystko czyniło ją podobną do małej cyganki.
Chciałam jej to powiedzieć i jeszcze wiele innych rzeczy, ale naraz uczułam się tak opuszczoną, obcą i nieszczęśliwą, że zamiast słów, łkania moje się wzmogły.
Jakże daleko odemnie zdawał mi się teraz ten dom rodziców, gdzie wszyscy dogadzali mi na wyścigi, gdzie widziałam same przyjazne twarze, gdzie zmartwienie każde, tak szybko koił uścisk matki. Widziałam w myśli ten dom na górce, otoczony topolami i szklane drzwi na werandę, gdzie zawsze po obiedzie wysuwano fotel dla ojca i dokąd ja, bawiąc się w ogrodzie, przybiegałam co chwila. Ach! jak to wszystko było daleko odemnie. Rzuciłam się na sofkę, stojącą w kącie, twarzą do poduszek i nie chciałam więcej na nic patrzeć, nic słyszeć. Słyszałam później, jak Marynia strofowała Kocię, ale to nie robiło na niej żadnego wrażenia, przeciwnie, można było sądzić, że pobudzało do większych jeszcze żartów i drwinek.
— I cóż ja winna, że to mazgaj — wołała — w klasie i tak mamy dość mazgajów, a każden mazgaj to niedołęga, jestem pewna, że ta mała będzie miała same pałki.
Mówiąc to, Kocia śmiała się złośliwie, śmiały się za nią i inne, a Marynia, nie wiem czemu, posmutniała.
— Ty wiesz, zawołała, że to tylko stało się dla tego, żem zapomniała zrobić zadania.
— Tra, la, la, uderz w stół, nożyce się odezwą, zaśpiewała Kocia, kręcąc się po pokoju.
— To prawda, ujęła się za siostrą Zosia, Marynia ten raz jeden dostała pałkę, bo...
— Ba, jak się trafi nieszczęście, to zaraz się i przyczyna znajdzie, wiemy, wiemy, że złej tanecznicy i fartuszek na zawadzie; jak to się zdarzyło jednej panience, co dla tego nie umiała odpowiedzieć na egzaminie, wiele czyni ośm razy ośm, że zapytała ją o to nie panna Pelagija, ale pan Bardzki.
Tu znowu Zosia zarumieniła się jak piwonija.
— Ah! jaka ty jesteś złośliwa, Kociu, zawołała Anielka.
— Oho! złośliwa dla tego, że mam dobrą pamięć i z pewnością nie powiem, że to Kazimierz Jagiellończyk zbił Krzyżaków pod Grünwaldem.
— Ja przecież doskonale wiedziałam, że to Jagiełło, tłómaczyła się Anielka, tylko tak mi się język przekręcił.
— Kto nie umie powiedzieć tego, co wie, tak samo wygląda, jak ten, który nie umie, odparła praktycznie Kocia; gdyby nauczyciel mógł przez tajemnicze zwierciadełko zajrzeć do naszej pamięci, nie potrzebaby egzaminów.
Ja tymczasem płakałam i zanosiłam się tak bardzo, że aż Marynia przestraszona poszła po pannę Bronisławę. Posłyszawszy to, szlochałam coraz mocniej, miałam nadzieję, że ona porządnie złaje Kocię, a może naznaczy jej jaką pokutę. Przyszła wreszcie, rzuciłam jej się na szyję, jak zbawcy.
— Panno Bronisławo! wołałam, droga, kochana panno Bronisławo, odeślij mnie do mamy, bo ja umrę, ja nie wytrzymam, ja chcę mamy.
Wybuch tej nagłej rozpaczy nie zdziwił jej bardzo.
— Cóż to się stało? zapytała patrząc w około, założę się, że Kocia jej coś zrobiła.
Myślałam, że moje koleżanki skarżyć się na nią będą po kolei, ale one milczały.
Kociu! cóżeś zrobiła, spytała tym razem wprost już panna Bronisława.
Myślałam znowu, że ona będzie się wypierać i gotowałam się wszystkiemi siłami poprzeć skargę, kiedy wbrew memu oczekiwaniu Kocia odpowiedziała bez wahania.
— Ja nic nie zrobiłam, powiedziałam tylko, że kto mazgaj, ten się zwykle źle uczy i przytoczyłam na poparcie parę przykładów, a przecież żadnego nie wymyśliłam...
Niemal urągliwie zwracała się do trzech towarzyszek, one zaprzeczyć jej nie mogły.
— Kociu, zawołała smutnie panna Bronisława, widzę, że znowu wyrządziłaś rozmyślną przykrość koleżankom i temu biednemu, strapionemu dziecku.
Kocia słuchała z noskiem do góry i z zupełnie obojętną minką, jakby ta uwaga jej się nie tyczyła, chociaż przygryzała wargi, jakby powstrzymać się chciała od pokazania tego, co czuła.
— Wiem, że jesteś zdolną i pilną, mówiła dalej nauczycielka i że w to ufasz; są to zalety, które przecież mogłyby iść w parze z zaletami charakteru. Gdybyś przez dobre serce nie była przyjemną dla drugich, jeszcze powinnabyś to czynić przez rozum, bo bez przyjaźni ludzkiej nikt obejść się nie może. Powiedziawszy to, panna Bronisława miała odchodzić, ale ja zatrzymałam ją z płaczem.
— Ja nie chcę tu zostać, zawołałam, ona znowu śmiać się będzie ze mnie, niechaj jej pani zabroni.
Panna Bronisława przecież nie uczyniła tego.
— Nikt nie może zabronić śmiać się z tego, co mu się śmiesznem wydaje, odparła, bo choćby się nawet słów zabroniło, śmiech leży zarówno w spojrzeniu, w ruchu; możesz to przecież, Ksawerko, zrozumieć. Musiałam przyznać w duchu, że panna Bronisława miała słuszność.
— Więc cóż ja zrobię? zapytałam przerażona myślą, że znów zostanę narażoną na Kocine żarty.
— Kiedy śmiech nie ma przyczyny, zważać na niego nie trzeba. Gdyby Kocia wiedziała, że to, co mówi, jest dla ciebie obojętne, złośliwość jej wyczerpałaby się prędko, lub zwróciła gdzieindziej.
— Ona nazywa mnie mazgajem.
— Alboż nie płaczesz?
Zarumieniłam się zawstydzona, a panna Bronisława mówiła dalej.
— Ja się nie dziwię, owszem, Ksawerko, znajduję twoje strapienie słusznem, naturalnem; ale przygotuj się na to, że ludzie nie zawsze nawet słuszne łzy uszanują.
Spuściłam głowę, zdawało mi się, że jestem sama jedna, oddana na pastwę złego świata, który dla mnie reprezentowała Kocia, z temi wielkiemi zuchwałemi oczyma, które urągały mi z pod spadających na nie włosów, nawet w obecności panny Bronisławy.
— Ona mówiła, zawołałam dalej rozżalona, że żaden mazgaj nie ma zdolności.
— A czy to będzie ci przeszkadzało się uczyć?
Zastanowiłam się, że tak nie było.
— Otóż ja na twojem miejscu przekonałabym Kocię, że jest inaczej, że można z całego serca płakać, gdy się ma zmartwienie i również uczyć się z całego serca. Maryniu, dodała panna Bronisława, zwracając się do niej, bo była widocznie najstarszą i najrozsądniejszą z nas wszystkich, przyślę tu zeszyty i książki Ksawerki, pokaż jej, jak ma je przygotować na jutro.
Panna Bronisława przysłała pakę zeszytów i książek, dla mnie umyślnie kupionych, a dobra Marynia z wielką ochotą zaczęła ją dobierać. Pokazała mi stoliczek z szufladą, gdzie składać je miałam, potem białym papierem poobkładała wszystkie zeszyty, żeby się nie brudziły; dobierała według linij i kratek, które miały być na arytmetykę, które na dyktando, kaligrafiję, na bruljony, na czysto; potem w każdy kajet wkładała arkusik różowej bibułki i, żeby ta bibułka nie wypadała z kajetu, przyklejała ją do każdego za pomocą niebieskich, różowych i zielonych wstążeczek i ślicznych malowanych pieczątek, przedstawiających owoce, kwiaty, główki lub małe postacie. Pierwszy raz wówczas widziałam takie śliczne pieczątki i poznałam ich użytek. Marynia dobyła je z własnego stoliczka. Zapytałam się jej, skąd je ma, a ona powiedziała mi, że dostać ich można w takich sklepach, gdzie sprzedają materyjały piśmienne. I była tak dobra, że pozwoliła mi wybrać z pomiędzy swoich te wszystkie, które mi się najwięcej podobały.
Serdecznie ucałowałam ją za to, i myśl, że będę miała taką poczciwą koleżankę, zaczęła mnie pocieszać. Marynia opowiadała mi, czego się uczą w pierwszej klasie, jaka nauczycielka, jaki przedmiot wykłada. Ona już doskonale znała pensję, bo była przez rok przeszły w wstępnej klasie, a teraz przeszła do pierwszej. Nauka nie przestraszała mnie, bo pamięć miałam dobrą i łatwo zwykle pojmowałam to, czego mnie uczono, często też w domu chwalono moje porządne pismo. To też według wskazówek Maryni podpisywałam książki i zeszyty, z pewną dumą kreśląc na nich Ksawera Topolnicka, uczennica klasy pierwszej.
Tak się zajęłam kajetami i przygotowaniami do jutrzejszej lekcji, że zapomniałam po trochu o moich zmartwieniach i byłabym może uczuła się zupełnie spokojną, gdyby nie Kocia. Kocia kręciła się ciągle koło nas, spoglądała z szyderczą miną i raz wraz dorzucała jaką złośliwą uwagę, jak n. p.
— Ślicznie te zeszyty wyglądają, niema co mówić, ale niechno przyjdą kleksy i kreślenia, zobaczymy, co powie na nie panna Pelagija.
Albo:
— Tak, tak, bardzo to zabawna rzecz przygotowywać książki i podpisywać kajety, tylko jak trzeba w nich siedzieć cały rok.
Albo jeszcze:
— Pan Bardzki powiada, że im ładniejsze okładki i pieczątki, tem pewno sam kajet mniejszą ma wartość.
Każda taka uwaga Koci przypomniała mi odrazu wszystkie smutki dnia tego, opuszczenie i sieroctwo, w jakiem czułam się pogrążoną; i ona musiała widzieć to doskonale, bo za każdą razą czerwieniłam się i łzy napływały mi do oczów. Zapewne sprawiało jej to okrutną uciechę, bo podskakiwała wesoło, urągając mi spojrzeniem swoich czarnych oczów.
Nazajutrz obudziłam się na dzwonek i nie zastanawiając się nad mojem nowem, położeniem, zaczęłam się prędko ubierać, wszystkie inne tak samo robiły, tylko Kocia, jak prawdziwy leniwy kotek, przeciągała się w swojem łóżeczku, pomimo kilkakrotnych upomnień panny Pelagii, która miała wyłączny dozór nad naszą klasą.
Kiedy jednak myśmy już były prawie gotowe, Kocia jednym susem wyskoczyła z łóżeczka i tak prędko obuła się, umyła, przyczesała swoje gęste kędzierzawe włosy i włożyła suknię, że razem z nami uklękła do pacierza.
Poszłyśmy na śniadanie, herbata nie smakowała mi wcale, w domu gotowano mi zawsze to kluseczki, to kaszkę, to mleko i tutaj prosiłam o mleko, ale mleko warszawskie zupełnie miało inny smak niż mleko, do którego w Topolnicy przywykłam, zostawiłam całą prawie filiżankę. Kocia tymczasem zapijała je, śmiejąc się w najlepsze i gryzła wesoło rogalik, spoglądając na mnie z całą wyższością swoją!
— Ta mała grymasi i będzie głodna, mówiła.
To słowo „mała” przyprowadzało mnie do rozpaczy.
— Dla czegóż nazywasz mnie małą, zapytałam rozgniewana, jesteśmy równego wzrostu.
— Co tam wzrost, odparła, jestem starszą od ciebie, a w każdym razie starszą pensjonarką.
I podniosła nosek do góry z taką pewnością siebie i poczuciem swojej wyższości, że nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Weszłyśmy do klasy, gdzie przybyło bardzo wiele przychodnich uczennic i rozpoczęły się lekcyje.
Siedziałam na jednej ławce z Marynią, która, chociaż nie nazywała mnie „małą” i nie przygniatała swoją wyższością, opiekowała się mną serdecznie.
Starałam się uważać całą siłą, ale napróżno. Dotąd zawsze uczyłam się sama jedna, przestrzegano wszystkiego, co mi mogło sprawić roztargnienie, a tutaj; to jedna pensyjonarka szepnęła coś drugiej, to się śmiały, to mrugały na siebie, a jeszcze jak na złość Kocia siedziała za mną i po cichu dodawała swoje uwagi do każdego zdania panny Pelagii, która wykładała nam język polski, arytmetykę i geografiją.
— Uważaj, uważaj, mówiła mi Marynia.
Ja chciałam uważać, ale w głowie mojej był prawdziwy chaos. Panna Pelagija dyktowała, ja nie byłam przyzwyczajona tak szybko pisać, myliłam się, łapałam, czerwieniłam, zaglądałam do kajetu Maryni, a tu jak na złość Kocia chichotała się za mną i słyszałam wyraźnie, jak szeptała.
— A co, czy nie mówiłam, że każdy mazgaj to niedołęga?
Wybiła nareszcie dwunasta godzina, lekcje się przerwały, poszłyśmy na śniadanie.
Ja nic jeść nie mogłam, czułam się okropnie zawstydzoną, a może więcej jeszcze rozgniewaną, jak gdyby Kocia była powodem wszystkiego złego.
— A widzisz mała, że łatwiej zeszyt podpisać, niż mieć go w porządku, mówiła do mnie.
— Ja nie byłam przyzwyczajona, zawołałam, uczyć się z tylu innemi; panna Żaneta zawsze przy dyktowaniu czekała, aż napiszę każde słowo i dbała oto, bym sobie ręki nie zepsuła.
— Doprawdy! nie byłaś przyzwyczajona, zaczęła mnie przedrzeźniać, co mi za sztuka się uczyć, kiedy kto gwałtem lekcję do głowy pakuje, to i niedołęga potrafi, a my tutaj musimy wszystko w lot chwytać, widzisz mała, że to nie łatwo.
— Ja nigdy nie byłam niedołęgą, wszyscy mnie zawsze za zdolności chwalili.
— Chwalili cię, mama i tata, i panna Żaneta, i kto więcej jeszcze? spytała szyderczo, to przecież wiadomo, że każda mama swą córeczkę chwali, to tak jak w bajeczce: „Nie każdemu dał Pan Bóg rodzić się puchaczem!” Śmiała się ze swego dowcipu, a mnie krew uderzała do głowy.
— Jesteś niegodziwa! zawołałam.
— Patrzcie! ta mała i złościć się potrafi.
— Tak! jesteś niegodziwa, zawołałam zaperzona, nie zrobiłam ci nic złego, a ty dokuczasz mi od wczoraj.
— To idź do panny Bronisławy na skargę, takie domowe pieszczoszki, to tylko umieją płakać, złościć się, skarżyć; to daleko łatwiej, niż się lekcyi nauczyć.
Stała przedemną z noskiem do góry, wyzywająca i wzgardliwa. Ja nie znalazłam słowa odpowiedzi, gniew odbierał mi mowę i wreszcie — cóż odpowiedzieć mogłam. Zdawało mi się, że mi krew z twarzy wytryśnie.
Kocia czekała przez chwilę, a widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, wzruszyła ramionami i skacząc pobiegła dalej.
Ja nie wiedziałam sama, co się ze mną działo, biegłam za nią bez myśli, przyprowadzona do ostateczności, kiedy spotkałam pannę Bronisławę.... i zatrzymałam się jak wryta. Na raz do myśli przyszło mi bardzo wiele rzeczy, słowa Koci: „te domowe pieszczoszki, to tylko umieją płakać, złościć się i skarżyć” i to co powiedziała mi panna Bronisława przy pierwszych przypuszczeniach Koci: „Przekonaj ją, że się myli.”
Nie, ja skarżyć się nie chciałam.
Przeszłam koło panny Bronisławy, całując ją w rękę, ale nie powiedziałam słowa. Ona popatrzyła na mnie uważnie, przecież nie zapytała się o nic, może nie miała teraz czasu, może chciała zobaczyć, jak sobie sama dam radę.
Znowu zaczęły się lekcje, teraz jednak szły mi łatwiej, pierwsze zdziwienie minęło, szepty, śmieszki, przerwy, tak mi nie przeszkadzały, zaczynałam zbierać uwagę. Była godzina języka francuskiego, język ten znałam z domu. Zapytana, odpowiedziałam trafnie i wracając na swoje miejsce, rzuciłam na Kocię siedzącą za mną, tryumfujące spojrzenie.
— Hm! szepnęła pogardliwie, dobrze mała, wcale dobrze.
Te słowa zepsuły całe moje szczęście, miałam ochotę bić Kocię albo płakać, nadewszystko zaś miałam ochotę nie widzieć więcej tej szkaradnej dziewczyny. Ale napróżno! nie tylko obróciwszy głowę, spotykałam zaraz zadarty nosek i czarne oczy Koci; oczy te urągliwe i błyszczące stały ciągle przedemną i prześladowały znów wyraźnie.
Bo też i Kocia nie zaprzestała roli prześladowcy.
Po tym pierwszym dniu, przebytym na pensyi, nastąpiło wiele bardzo dni podobnych. Przyzwyczaiłam się powoli do regularności i pensyjonarskiego życia, do nauki wśród gwaru, do szybkiego pisania i do tego, że nikt na mnie osobliwie nie zważał — tylko do Koci przyzwyczaić się nie mogłam. Wiedziałam z góry, że, ile razy zapłaczę, ona śmiać się będzie, że, ile razy będę miała radość, ona mi ją zepsuje, że zawsze i wszędzie ona dokuczy mi przy każdej sposobności. A taka była sprytna i złośliwa, że nigdy nie zabrakło jej odpowiedzi i z każdego czynu najnaturalniej w świecie wytłumaczyć się umiała, nie zapierając się nigdy tego, co zrobiła. A dokuczała tak, nie mnie osobliwie, ale wszystkim.
— Czemu ty jesteś taka niedobra, pytałam ją raz. Popatrzyła na mnie, wzruszyła ramionami i roześmiała się.
— W czemże to jestem niedobra, mruknęła.
— Śmiejesz się, kiedy kto ma zmartwienie.
— Wielka rzecz! chcę mu pokazać, że płakać nie warto.
— Jak kto kogo pochwali, ty zaraz łatkę mu przypniesz.
— Przestrzegam tym sposobem, żeby się w dumę nie wbijał.
— Miała odpowiedź na wszystko i cóż z nią było robić!
Nie wiadomo, czy Kocia byłaby uczynną w potrzebie, bo nikomu nie przychodziło na myśl żądać od niej jakiej przysługi, ona też sama nigdy o nic nie prosiła, nigdy książek swoich nie gubiła, na lekcyi uważała pilnie, zadanie zawsze bez niczyjej pomocy odrobiła, chociażby było najtrudniejsze, jak gdyby chciała dowieść pannie Bronisławie, że nie potrzebuje ludzkiej przyjaźni.
Była też sama, zupełnie sama na świecie. Rodzice odumarli ją, kiedy jeszcze była w kołysce, parę lat chowała się u babki, która umarła także, potem była na opiece u dalszych krewnych, aż jakiś stryjeczny wujaszek, oddał ją na pensyję. Ale nikt do niej nie przyjeżdżał ze wsi, nikt jej nie odwiedzał w Warszawie, na wakacyje czasem brano ją do wujaszka, ale już wszystkie święta spędzała na pensyi, a do domu wujaszka nie miała bardzo po co spieszyć, nie czekało tam na nią żadne bijące serce. Może dla tego panna Bronisława mówiła do nas nieraz:
— Kocia nie jest tak zła, jak się wydaje, pamiętajcie, że jej nikt nie kocha.
Minęła jesień. Dostałyśmy cenzury i cenzura dowiodła, że chociaż płakałam często, nie byłam wcale niedołęgą; bo na cenzurze były same czwórki i piątki, a nawet dwie z krzyżykami. Uszczęśliwiona, posłałam ją mamie, ażeby się przekonała, że jestem rozsądną dziewczynką, że potrafię pracować pomimo tęsknoty. Bo już co tęskniłam, to tęskniłam straszliwie. W dzień powszedni jeszcze było jako tako, ale jak przyszła niedziela, to już najmilej mi było usiąść w jakim kąciku, gdzieby mnie nikt nie zobaczył, szczególniej niegodziwa Kocia, gdziebym mogła myśleć o mamie i płakać za nią.
Panna Bronisława odbierała często list od mamy i do mnie zawsze było choć słów parę od rodziców, ale cóż, kiedy w tych listach nie było wcale mowy o powrocie. Panna Bronisława pocieszała mnie, mówiła, że ojciec jest zdrowszy, żem powinna się radować. Ja cieszyłam się, tylko gdybym mogła odgadnąć, kiedy mama powróci, cieszyłabym się inaczej i rachowała dnie, które mnie jeszcze od tego czasu oddzielają.
Tymczasem nadchodziły Święta Bożego Narodzenia, te wesołe święta z wigiliją, pełną smakowitych potraw, zastawioną na sianie; z choinką obwieszoną jabłkami, bakaljami i orzechami o złoconej łupince i z temi wszystkiemi podarunkami, jakie zwykle gwiazdka przynosi.
Wszystkie uczennice rozjeżdżały się. Z młodszych uczennic zostałam się tylko ja jedna i Kocia. Codzień prawie przyjeżdżali rodzice koleżanek naszych i zabierali je jedne po drugich; a mnie robiło się coraz smutniej, byłabym chciała zbliżyć się do Koci, ale ona się śmiała lub żartowała z towarzyszek, że im noski pomarzną na takie mrozy, że daleko lepiej siedzieć w cieple na pensyi, gdzie jest tyle książek i tyle zabawek, niżeli jechać na wieś.
Nadeszła nareszcie wigilija, obudziłam się ze ścieśnionem sercem; na pensyi było cicho i pusto, chodziłam po pustych klasach, przypatrywałam się kwiatom i gałęziom, które mróz rysował na oknach i przypominałam sobie wszystkie dnie podobne, spędzone w domu.
Wieczorem, kiedy podano wigiliją, usiadłyśmy do niej w małym kółeczku, bo wszystkie prawie nauczycielki miały przyjaciół lub krewnych, z którymi ten dzień spędzały.
Po wieczerzy, panna Bronisława zaprowadziła mnie i Kocię do drugiego pokoju, gdzie stała oświetlona choinka, a pod nią było mnóstwo podarunków, które mi mama i tata przysłali, czy też kupić kazali: była wielka piłka, wolant, śliczna lalka, i pudełko z farbami, i książki, i nowa sukienka, i kołnierz z zarękawkiem futrzanym taki, jaki mi się u jednej koleżanki podobał, i pełno ślicznych rzeczy, była i szkatułka z przyborami do roboty, ale tę dostałam od panny Bronisławy, i taka sama druga szkatułka była dla Koci, która tego dnia, nic innego od nikogo nie dostała.
Tymczasem panna Bronisława poszła do salonu, gdzie zebrało się parę osób, a pannę Pelagję rozbolały zęby i poszła się położyć.
Ja przyglądałam się tym wszystkim pięknym rzeczom, które dostałam, ale po niejakim czasie chciałam się zwrócić do mojej towarzyszki; nie było jej w pokoju, poszła gdzieś i nawet zostawiła nietkniętą swoję szkatułkę.
Zaczęłam jej szukać, ale napróżno. Byłam w naszej sypialni, w klasie i we wszystkich miejscach, gdzie przesiadywałyśmy zwykle. Koci nie było nigdzie. Wreszcie zaniepokojona zaczęłam jej szukać w pustych ciemnych pokojach, opuszczonych przez pensjonarki; przebiegłam je raz i drugi wołając Kociu! Kociu. Nikt mi nie odpowiedział, aż wreszcie zdawało mi się w ostatnim najmniejszym, że słyszałam stłumiony oddech.
— Kociu! Kociu! — zawołałam znowu.
Była cisza, ale oddech słyszałam coraz wyraźniej, stłumiony i gwałtowny; pobiegłam do najciemniejszego kącika i namacałam pomiędzy dwoma łóżkami postać, siedzącą na ziemi z głową okrytą kędzierzawemi włosami.
— Czy to ty Kociu? spytałam.
Kocia, bo ona to była; odepchnęła mnie gwałtownie.
— Czego chcesz odemnie? zawołała.
— Szukam cię, co tutaj robisz?
— Nic, odparła głucho.
Widziałam dobrze, że nic nie robiła, pytanie więc i odpowiedź były zbyteczne.
W tej chwili zapomniałam o wszystkich dokuczaniach Koci i tylko żal mi jej było. Przeczuwałam, że cierpiała, że dla tego skryła się tutaj i chciałam ją uściskać. Nachyliłam się nad nią tak, że ustami dotknęłam jej policzków. Policzki te były mokre, jakby po nich gęste łzy spływały.
Ale ona znowu mnie odepchnęła i zawołała z gniewem.
— Daj mi pokój.
— Kociu!
— Daj mi pokój. Cóż to za nieznośna dziewczyna ta Ksawerka, jak niema kogo całować, to już do mnie się bierze.
Nie dla tego, zawołałam urażona, oh! nie Kociu, tylko ja widzę, że jesteś smutna.
Ja?
Próbowała rozśmiać się swoim zwyczajem, ale śmiech jej brzmiał fałszywo — przymuszenie, rwał się na ustach.
— Daj pokój, przerwałam, ty płakałaś.
Była cisza przez chwilę, słyszałam tylko jej oddech stłumiony, tak podobny w tej chwili do łkania, że byłabym przysięgła, iż milczała jedynie dla tego, że mówić nie była w stanie.
— A gdybym płakała, zawołała wreszcie szorstko to i cóż stąd! co tobie do tego. Niema nikogo na świecie, kogoby to obchodziło.
I nie krępując się dłużej, wybuchnęła gwałtownie dzikiem prawie łkaniem.
Patrzałam na nią przerażona, smutna. Pragnęłam ją pocieszyć, a nie wiedziałam, jak się wziąć do tego. Czułam, że powodem tego żalu musiała być ta kolenda, jaką odebrałam i zawołałam.
— Kociu! Kociu! jeśli ci chodzi o podarunki, jakie odebrałam, ja chętnie bardzo podzielę się z tobą, ja oddam ci wszystko, tylko nie płacz.
Kocia nie okazała się wcale wdzięczną za tę ofiarę, przeciwnie, zerwała się z miejsca.
— Ja nie chcę podarunków, rzuconych mi jak jałmużna, nie chcę, nic, nic od nikogo, tylko dajcie mi pokój.
— To nie jałmużna, zawołałam, ja daję ci z całego serca.
— To wszystko jedno. Cóż mi znaczą podarunki, zabawki, cacka, alboż ja dbam o nie? Mnie nie należą się te wszystkie rzeczy, nie mam rodziców, nie mam siostry, nie mam nikogo, coby mnie kochał, coby o mnie pomyślał.
I nie czekając na odpowiedź, wybiegła z pokoju, zatrzasnęła drzwi za sobą i schowała się tak dobrze, iż niepodobna mi ją było znaleźć przez cały wieczór. Powróciłam do moich podarunków, ale teraz one mnie cieszyć przestały; myślałam ciągle o Koci i widziałam przed sobą jej oczy, jak dwa rozżarzone węgielki, widziałam włosy rozrzucone z całą dziecięcą rozpaczą i słyszałam głos urywany, drgający wstrzymywanem łkaniem. — Teraz dopiero zrozumiałam, że panna Bronisława miała słuszność, że Kocia nie była tak złą, jak się z pozoru zdawała. Ona była nieszczęśliwą. Dumna i skryta nie chciała się skarżyć i śmiała się nieraz, ażeby nie płakać.
Tego wieczora nie widziałam już Koci, poszła spać wcześnie; mówiąc, że ją głowa boli, a kiedy przyszłam się położyć, spała albo udawała, że śpi, przytulona mocno do poduszek. — Długo bardzo zasnąć nie mogłam. Nie pamiętałam wcale wszystkich dokuczań Koci, pamiętałam tylko jej łzy i pragnęłam gorąco zrobić sobie z niej przyjaciółkę. Zdawało mi się, że żadna inna nie umiałaby tak zrozumieć mojej tęsknoty jak ona i czułam, że serce moje lgnęło do niej nagle, pociągnięte temi łzami, które podpatrzyłam.
Nazajutrz obudziłam się bardzo rano, wstałam, ubrałam się jak mogłam najciszej, żeby jej nie obudzić i poszłam po swoję wczorajszą kolendę. Wybrałam to wszystko, co było najpiękniejszego, co sądziłam, że najlepiej może się Koci podobać i postawiłam wszystko koło jej łóżka, potem usiadłam przy niej i czekałam, aż się obudzi. A przez ten czas przypatrywałam jej się w ten sposób, jak gdybym widziała ją po raz pierwszy.
I ta twarzyczka, którą zwykle widziałam uśmiechniętą złośliwie, teraz była dziwnie jakoś smutna i znękana. Może tak zawsze było w czasie snu, ale ja pierwszy raz przypatrywałam jej się w ten sposób. Bladą Kocia była zawsze, miała śniadą cerę bez śladu rumieńca, ale teraz bladość ta wydawała mi się chorobliwą, oczy były sino podkrążone, na policzki padał długi cień rzęs, a usta były tak jakoś złożone, jakby skarżyły się przez sen na sieroctwo i zapomnienie.
Patrzałam na nią z bijącem sercem i nie wiedzieć czemu, łzy cisnęły mi się do oczów.
Wreszcie obudziła się Kocia, spojrzała w koło, zobaczyła wszystkie rzeczy, rozłożone na łóżku, ale najprzód jeszcze zobaczyła mnie, pochyloną nad sobą.
— Co to jest? zapytała, co to znaczy?
— To ja, Kociu, zawołałam, rzucając jej się na szyję, to ja chciałam ci powiedzieć, że cię kocham i prosić, byś mnie choć trochę kochała.
Zrazu wyrywała mi się, ale ja widziałam już teraz, czego jej trzeba; ściskałam ją mocno, gorąco obejmowałam ramionami, aż wyrzekła wreszcie.
— Czegóż ty chcesz znowu?
Słowa jak zwykle u niej były oburkliwe, ale głos był miękki, zwilżony. Głos ten kłócił się ze słowami.
— Ja nie mam siostry, Kociu, i ty nie masz jej także, otóż myślałam — miałam nadzieję — bądźmy sobie siostrami, Kociu!
— I dla tego dajesz mi te wszystkie rzeczy. Otóż nie, ja ich nie chcę.
— Gdybyś była moją siostrzyczką, mówiłam ściskając ją mocniej, tobyśmy się wszystkiem dzieliły, nieprawdaż?
— Piękny mi podział, mruknęła, ty masz wszystko, a ja nic.
— Kochaj mnie tylko, Kociu, powtarzałam. Bądźmy jak siostrzyczki.
Zdawała się walczyć z sobą, piersi jej podnosiły się szybkim oddechem, aż wreszcie zawołała.
— Jesteś dobra, będę cię kochać jak siostrę, tylko pod warunkiem...
— Pod jakim chcesz tylko.
— A więc zabierz te wszystkie podarki, a kochaj mnie tylko.
I zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie ona także.
— Zabierz to wszystko powtarzała, zabierz prędko, bo będę myślała, że chciałaś kupić moją przyjaźń.
Czemprędzej zabrałam rozłożone rzeczy, a kiedy to robiłam, łzy płynęły mi z oczów. Kocia zobaczyła to i wyskoczyła z łóżka.
— Oj! ty bekso! zawołała po swojemu.
Ale ona płakała także.
Na pewnej pensji w klasie drugiej odbywała się lekcja geografii.
Panna Helena opowiadała ciekawe rzeczy o biegu Wisły i jej dopływach, miejscowościach które przerzyna, mieszkańcach tych miejscowości, nawet potrąciła o wspomnienia historyczne. Każde dziecko zna tę rzekę, a nawet z okna zakładu pani Lickiej pensjonarki mogły widzieć jej szare nurty, pomimo to kilkadziesiąt par oczek niebieskich, siwych, czarnych i piwnych wpatrywało się w pannę Helenę jak w tęczę, bo przytem umiała ona tak ślicznie i zajmująco wykładać, że słuchano ją zawsze uważnie, choćby nawet mówiła o najobojętniejszych rzeczach, a cóż dopiero, gdy opowiadała o Wiśle.
Na zakończenie panna Helena zacytowała parę wierszy z Flisa Klonowicza, jak to: „Bug z Wołynia i siostra jego Narew z Podlasia przybyli razem do Nowego Dworu” ażeby służyć Wiśle. Uśmiechały się wówczas te, które znały Bug, albo Narew, jak uśmiechały się przy wspomnieniu Sanu lub Dunajca te znów, które nad temi rzekami mieszkały.
Wrześniowe słońce przedzierało się przez szare rolety, zawieszone u okien, i koleją przez szpary rozświetlało jaki kawałek ławki, jaką płową lub czarną główkę, aż wreszcie swawolić zaczęło ze złotymi włosami Mani Radzickiej. Pomiędzy całą klasą, słuchającą z największą uwagą, wyróżniała się ta świeżo przybyła pensjonarka.
Widocznie nie myślała ona o tem, co mówiła panna Helena, bo na jej twarzyczce tkwił wyraz znudzenia i zadąsania.
Panna Helena, uważnym wzrokiem śledząc swoje uczennice, dostrzegła to zapewne, bo zapytała jej:
— A ty, Radzicka, czy znasz jedną z rzek, o których mówiłam?
Głos jej był łagodny i przyjazny, a oczy zachęcały dziewczynkę do odpowiedzi, ale Mania spuściła głowę.
— Radzicka, Maniu Radzicka — powtórzyła równie przyjaźnie panna Helena — ty przecież jesteś z okolic Tarnopola; czy to być może, byś nie znała żadnej z rzek, o których mówiłam?
Spoglądała na dziewczynkę — ta milczała, tylko usta jej wydęły się kapryśnie. Mania wydawała się blizką płaczu.
— No, odpowiedz-że — wyrzekła znowu nauczycielka.
— Ja nie wiem — bąknęła wreszcie Mania.
— Jakto nie wiesz? Nieprzebywałaś jakiej rzeki, jadąc do Krakowa? Czy jechałaś nocą? Czyś tylko nie uważała? To się często zdarza, ale trzeba odpowiedzieć.
Znowu było milczenie, a potem Mania odparła jeszcze niewyraźniej:
— Nie wiem.
— To żadna odpowiedź, nalegała panna Helena; no, w jakiż sposób przybyłaś do Krakowa, czy koleją?
— Nie wiem — ciszej jeszcze szepnęła.
Cała klasa śmiać się zaczęła, a panna Helena poczekała chwilkę i widząc wyraźną złą wolę Mani, zapisała coś w dzienniczku i koleją zadawała pytania innym dziewczynkom, które odpowiadały jej ochotnie, uradowane, a nawet często, nie śmiejąc prosić wyraźnie, rozmodlonemi oczyma błagały ją o to, aby się do nich zwróciła.
Część jednak klasy zajmowała się Manią, która zadąsana, ze spuszczoną głową, czerwona jak burak, siedziała na miejscu niby obojętna na to, co się w koło niej działo, tylko co chwila pocierała oczy, bo nie chciała, ażeby wiedziano, że płacze.
Odezwał się południowy dzwonek. Była to godzina spaceru, a potem obiadu. Panna Helena powstała, na ten znak wszystkie dziewczynki ruszyły się z miejsc, a w pokoju zawrzało jak w ulu. Lucia Okorska, na którą w tym tygodniu wypadło utrzymanie porządku w klasie, energicznie zabrała się do sprzątania, w czem dopomagała jej dobra Zosia Lubańska, która zawsze każdemu chciała usłużyć.
Inne dziewczęta wysypały się jak pszczółki do rekreacyjnego pokoju. Mania powstała ostatnia, przeciągnęła się leniwie, jakby umęczona całogodzinnem siedzeniem.
Nie wiedziała widocznie, co z sobą zrobić, bo iść z innemi nie miała ochoty.
Zosia Lubańska, skończywszy z Lucią sprzątanie, zbliżyła się do niej.
— Chodź — wyrzekła — panna Marja, której dziś dyżur, mówiła, że pójdziemy na planty. Jakto dobrze, taki śliczny dzień... Ty pewno nie znasz plantów?
— Ja nie pójdę — mruknęła Mania — mnie się nie chce.
— Oho! — zawołała, śmiejąc się Zosia — tu niema „nie chcę,” tylko chore zostają w domu.
— Ja nie pójdę. Obaczysz.
— Czemu?... Patrz, jak słońce ładnie świeci.
— Bo nie chcę — mruknęła Mania.
Dobra Zosia próbowała jeszcze przekonać nową koleżankę, ale widząc, że to daremnie, wybiegła, bo panna Marja wołała, i panienki szły każda do swojej szafki, ażeby dostać kapelusz, rękawiczki, okrywkę.
Mania została sama jedna. Po chwili weszła panna Helena, pod której opieką druga klasa zostawała.
— Ubieraj się prędko, idziecie na spacer — wyrzekła tak stanowczo, że Mania odpowiedzieć nie śmiała.
Widząc jednak, że dziewczynka nie rusza się z miejsca, panna Helena wzięła ją za rękę, poszła z nią do jej szafy i dopilnowała, ażeby się ubrała, nic nie uważając na jej skrzywioną minkę.
Mania nie była przyzwyczajoną do tego, by kto z nią postępował tak bez ceremonji i ani się spostrzegła, jak szła w szeregu z innemi pensjonarkami w parze z Zosią Lubańską, pod wodzą panny Marji.
— A widzisz — mówiła do niej Zosia — po co to było się upierać? Panna Helena bardzo dobra, ale żartów z nią niema: gdy co rozkaże, zrobić trzeba.
Wzrok Mani mówił wyraźnie, że słuchać niema żadnej ochoty. W jej serduszku wrzał bunt wielki. Od wczoraj dopiero była na pensji, w domu zaś nie słuchała nikogo, a jej wszyscy, nawet ciocia i babcia, służba zaś uważną była na najlżejsze jej skinienie. Mania była sierotą, matkę straciła w wczesnem dzieciństwie, wszyscy więc litowali się nad nią i rozpieścili ją na nic.
Ojciec, zajęty interesami, nie mógł ciągle wglądać w jej wychowanie, przekonawszy się jednak, że Mania była samowolną, leniwą, rozkapryszoną i zepsutą, i że nikt w domu poradzić sobie z nią nie mógł, nie namyślając się długo, zabrał ją do Krakowa i oddał na pensję panny Lickej. Mania oszołomiona była tym nagłym wyjazdem, zresztą dopiero w drodze dowiedziała się, że jedzie na pensję. Wyraz ten nie miał dla niej jasnego znaczenia, a zrazu nowość, koleżanki, wielkie miasto, wszystko to zajęło ją tak, że sama nie wiedziała, czy ma się martwić, czy cieszyć, bo jak wszystkie zapewne rozkapryszone dzieci, nieraz w domu, pomimo że jej wszyscy dogodzić chcieli, nudziła się bardzo. Dopiero gdy ojciec odjechał, a nadewszystko, gdy spostrzegła, że nie jest żadną osobliwą osobą, której wszyscy słuchają, tylko jedną z pomiędzy wielu, że musi robić to, co wszyscy i słuchać nietylko przełożonej, ale i nauczycielek, rozkaprysiła się na dobre.
Biedna Mania, nie zdawała sobie sprawy, że tu nikt na jej kaprysy zważać nie będzie. A kaprysy zaczęły się od razu. Obudziwszy się, płakała gorzko, że żadna służąca nie przyszła włożyć jej w łóżku pończoch i trzewików, jak to na wyścigi Kasia i Józia czyniły w domu. Płacz ten uważano, jako bardzo naturalny żal za domem, za ukochanymi, których tam zostawiła, i każdy pocieszał ją jak mógł. Mania, zobaczywszy, że inne dziewczynki ubierają się, starała się je naśladować, bo wstyd jej było przyznać się do przyczyny łez. Śniadanie w domu było codzień regularnie powodem do kaprysów: to śmietanka do kawy zdawała jej się być zwarzoną lub nie dosyć dobrą, to herbata za tęgą, lub za lekką, to znów mleko miało jakiś smak, który się jej nie podobał. Były to czyste wymysły, bo wszyscy chcieli przecież jej dogodzić. I tutaj więc przy śniadaniu kaprysy stroić zaczęła: dano jej herbaty, a ona właśnie chciała mleka.
Potem były lekcye. W domu uczyła się także, ale Boże, zmiłuj się, jakie to było uczenie! Miała bonę Francuzkę i z nawyknienia mówiła obcym językiem. Czytać nauczyła ją babcia z wielkim trudem, za pomocą cudów cierpliwości oraz cukierków i łakoci, które dawała Mani za każdy wiersz dobrze przeczytany. Ciocia Emilia wykładała jej początki arytmetyki, historji, geografji, niemieckiego, a ciocia Jadwiga wzięła na siebie muzykę. Biedne ciocie! Wszystko czego one ją nauczyły, zawdzięczała ich anielskiej cierpliwości, bo choć była bardzo zdolną i miała wyborną pamięć, jednak, jak wszystkie rozpieszczone dzieci, była nieuważną, leniwą, nie miała pojęcia, że przezwyciężyć się można. Jak jej się czego nie chciało, to już nie było na to rady, a przytem chociaż swoje ciocie kochała, bawiło ją robienie im na złość, a niestety, im była starszą, tem się to częściej zdarzało.
Kiedy czasem dostrzegła, że przebrała miarkę, i że ciocia Jadwiga już-już rozgniewać się miała i chciała wstać od fortepianu, zarzucała jej ręce na szyję i umiała zawsze pieszczotami rozbroić. Kiedy przy lekcji nie uważała, ciocia Emilka powtarzała jedno dwa, trzy, cztery razy. A tutaj co?... Posadzili ją na ławce pomiędzy koleżankami i nikt się nią nie zajmował. Przy arytmetyce panna Marja ją wyrwała, a ona myślała właśnie, co tam robią teraz w domu. Zkądże mogła, wiedzieć, co wykładała panna Marja? Powiedziała też wręcz, że nie uważała, a panna Marja zamiast powtórzyć lekcję, rzekła surowo: „To bardzo źle, trzeba uważać.” I jeszcze cała klasa wybuchnęła śmiechem. To też nie cierpiała panny Marji, a potrosze i całej klasy.
Mania nie mogła znosić, by się kto z niej śmiał, a tu spotykało ją to co chwila, zaczęła więc rozmyślać nad tą straszną krzywdą, jaka jej się dzieje, i nad tem, jakimby sposobem powrócić do domu. Sposobu skutecznego naturalnie znaleźć nie mogła, ale za to nie wiedziała ani jednego słowa ze wszystkich lekcji wykładanych dnia tego. Przy egzaminach wstępnych popisała się jednak wcale nieźle. Przełożona, nauczycielki, nawet dwóch profesorów zadawało jej pytania, ona też starała się wykazać wszystko co umie. Ale tutaj w klasie, cóż znowu! tu było zupełnie co innego. Tam chciała, ażeby ją chwalono, wyróżniono, i to dobre było na razie, ale tak ciągle przecież uważać nie czuła się obowiązaną. Zresztą chociażby i chciała, nie była przyzwyczajoną trzymać myśli swej na wodzy.
Idąc na spacer, co chwila chciała się zatrzymać, kupować coś na straganach, postępować wolniej lub prędzej od innych. Tymczasem szereg szedł naprzód, nie zważając na te zachcianki, a Zosia ją ciągnęła i objaśniała, że nie można ani się zatrzymywać, ani kupować w czasie spaceru i że trzeba się stosować do wszystkich.
— Jakto, kupować nie mogę za moje własne pieniądze? — pytała płaczliwie Mania.
— Za swoje własne — odpowiadała ze śmiechem Zosia.
— A jak mi czego będzie potrzeba?
— To poprosisz panny Heleny, a ona z tobą pójdzie po lekcyach, albo kupić każe.
— Ale ja tak nie chcę.
— Widzisz, Maniu — tłómaczyła jej poczciwa Zosia — tutaj „nie chcę” nie zda się na nic. To dobre w domu.
Zosia, widząc zasępioną minę Mani, starała się ją rozerwać: pokazywała gmachy, koło których przechodziły, objaśniała nazwy ulic, bo ona dobrze znała Kraków, a Mania była tu po raz pierwszy.
Przy obiedzie zaczęły się większe jeszcze grymasy. W domu babcia i ciocie zawsze pytały się Mani, czego chce i co jej będzie smakowało, aż doszło do tego, że dziewczynka nie jadła połowy potraw, podawanych zwykle; gotowano dla niej osobno, i jeszcze nieraz odsuwała niechętnie to, co sama sobie zadysponowała.
Panna Licka dbała o to, ażeby stół pensjonarek był smaczny i dostatni. Na zupę był rosół z makaronem. W domu Mania zaraz byłaby wołała: „Fe! fe! ja tego nie cierpię!” Tu nie śmiała tego uczynić, tylko z największem oburzeniem położyła łyżkę i odsunęła talerz, jakby to był jej osobisty nieprzyjaciel.
— Czemu nie jesz? — spytała panna Helena, która przy tym samym stole siedziała.
Mania miała wielką ochotę powiedzieć: „ja tego nie cierpię”, ale zaczerwieniła się i szepnęła stłumionym głosem wyraz bardzo złagodzony.
— Nie lubię.
Panna Helena pokręciła głową z uśmiechem.
— Jakbyś była głodną, to byś jadła.
Po rosole była sztuka mięsa, której także nie jadała Mania, a potem pieczeń barania z buraczkami.
Wszystkie te potrawy cieszyły się jej osobliwą niełaską, nie kosztowała ich nawet, w domu pieczono jej zawsze drób, albo zwierzynę i robiono krem, albo szarlotkę, to też tutaj odsuwała wszystko ostentacyjnie i jadła tylko chleb z solą.
Panna Helena patrzała na to, nic już nie mówiąc, Zosia tylko martwiła się, powtarzając:
— Czemu nie jesz? Żebyś wiedziała, jakie to dobre. Poczekaj, może ci włożyć?
Mania przeczyła głową z miną męczennicy, skazanej na śmierć głodową.
Miała nadzieję, że będzie legumina. Tymczasem leguminy nie było, a przechadzka zaostrzyła Mani apetyt. Teraz dopiero uczuła, że zapach pieczeni był arcyzachęcający i gdyby podano ją znowu, a nikt nie patrzał, byłaby ją jadła z przyjemnością. Pieczeni jednak nikt nie podał po raz drugi, i Mania wstała od stołu taka głodna, jak usiadła.
Sądziła, że panna Helena będzie tem przerażona i że pójdzie zaraz do przełożonej z alarmującą wiadomością, bo w domu babcia, ciocie, domownicy użalaliby się nad nią na wyścigi, pytając co jej przyrządzić, do czego ma ochotę. Panna Helena tymczasem wstała najspokojniej a przełożona, która siedziała ze starszemi pensyonarkami przy innym stole, nawet nie zauważyła, że ona nic nie jadła.
Tu już zdumienie Mani granic nie miało „Jabym tu mogła umrzeć z głodu, a niktby nawet nie zatroszczył się o to” — pomyślała z największem oburzeniem. Jednocześnie zrobiło jej się bardzo żal własnej osóbki: wyobrażała sobie, jakby to było, gdyby ona umarła; jak to się zmartwią babcia, ciocie nawet ojciec okrutny, który ją tu odwiózł i przez całą drogę opowiadał, jak jej tu dobrze będzie. Nieraz na wsi przykrzyło jej się bawić i uczyć samej jednej, często żałowano jej z tego powodu. I ona zawsze pragnęła mieć koleżanki, tylko nie przyszło jej na myśl, że koleżanki nie zwrócą na nią szczególnej uwagi: one tak dalece nie miały serca, że nawet śmiały się z niej.
Domyślała się tego, bo kiedy zadąsana siedziała w kącie, mówiły coś przyciszonym głosem, spoglądając na nią.
Po obiedzie był czas przygotowania się na dzień jutrzejszy i lekcji prywatnych. Dobrą Zosię Lubańską, która wzięła nowo przybyłą w szczególną opiekę, zawołano, gdyż przyszedł jej nauczyciel muzyki.
Panna Helena usiadła przy stole, a uczennice drugiej klasy umieściły się przy niej i odrabiały zadania; widząc, że Mania się nie zbliża, nauczycielka zawołała, ażeby przygotowywała się także, ale Mania nic nie wiedziała o lekcjach, a zganiona przez nią, zaczęła płakać. Panna Helena zajęła się więc innemi pensjonarkami, bo doświadczenie nauczyło ją, że na kaprysy najlepiej nie uważać.
Mania, ogromnie tem dotknięta, wróciła do swego kąta, rozmyślając co robić, ażeby przerwać spokój panny Heleny. Przychodziły jej do myśli różne niemądre rzeczy, których jednak wykonać nie mogła, więc tylko płakała coraz głośniej. Panna Helena jakiś czas nie zważała na to, w końcu jednak, gdy płacz ten przeszkadzał innym, wzięła ją za rękę i wyprowadziła bez ceremonii do drugiego pokoju, jak niegrzeczne maleństwo, nie pytając nawet co jej jest. Więc też zaczęła nie płakać już, ale wrzeszczeć, rzuciła się na ziemię jak długa i wołała:
— Do domu, ja chcę do domu, ja tu nie zostanę, ja tu nie będę, nie! nie! nie!
Na nieszczęście pokój, w którym Mania wyprawiała takie awantury, był przechodni, i wkrótce zebrała się w koło niej gromadka pensjonarek, zdumionych podobnym widowiskiem.
Gdyby Mania miała istotne zmartwienie, gdyby wreszcie zalewała się łzami z tęsknoty do osób ukochanych, koleżanki żałowałyby ją i usiłowałyby pocieszyć, ale krzyki rozkapryszonej pieszczochy nie mogły wywołać współczucia.
— Cóż to za małe dziecko? — pytała żartobliwie Wańdzia Lelowska.
— Pewno ma dopiero trzy latka, chociaż tak wyrosła — śmiała się Józia Paniewska.
— Musi być młodsza. Moja trzyletnia siostrzyczka ma dużo więcej rozumu — dowodziła Wańdzia. — Ciekawam, czy ma ząbki?
— Nie, nie ma, bo nic nie jadła przy obiedzie.
— Widocznie trzebaby jej mleka i smoczka, albo mamki.
— Cicho, maleńka, cicho — zawołała Wandzia, siadając na ziemi przy Mani i przemawiając do niej, jak do niemowlęcia.
Nagle stało się cicho, jakby kto makiem zasiał. Dziewczynki stanęły całe w ogniu, bo we drzwiach ukazała się przełożona. Mania jednak widzieć jej nie mogła, bo leżąc twarzą na ziemi, krzyczała w niebogłosy: „Do domu, ja chcę do domu!” Nie słyszała nawet otwarcia drzwi.
— Cóż się stało? — spytała panna Licka.
Głos jej stanowczy, podziałał na rozgrymaszoną — umilkła nagle.
— Wstań — odezwała się panna Licka — i powiedz co ci jest?
Przełożona mówiła w sposób, usuwający nawet myśl nieposłuszeństwa, i Mania ani się spostrzegła, jak podniosła się z ziemi, cała zapuchła od łez i krzyku, z roztarganemi włosami, w pomiętem ubraniu.
— Czegóż krzyczałaś, jak małe, nierozumne dziecko? — spytała znowu panna Licka.
— One się ze mnie śmieją — zawołała Mania, której powróciło nagle poczucie doznanej krzywdy.
Panna Licka wzięła ją za rękę i poprowadziła przed lustro, wiszące w drugim pokoju.
— Patrz, do czegoś podobna. Sama śmiałabyś się pewno, widząc dużą, jak ty, dziewczynę, zachowującą się w taki sposób.
Rzeczywiście Mania, spojrzawszy w lustro, zakryła twarz rękoma, bo sama na siebie patrzeć nie mogła.
Stała teraz przed przełożoną zawstydzona, ale wcale nie żałując swojej winy, zła tylko o to, że się jej przedstawiła w tak śmieszny sposób.
— Jakiż był powód wyprawiania tej całej sceny? — spytała znowu przełożona.
— Ja chcę wrócić do domu — mruknęła Mania, rachując na to, że albo panna Licka przelęknie się tej groźby i zrobi wszystko, czego żądać będzie, albo też rozgniewa się i zaraz wyprawi ją z powrotem. Jedno i drugie zarówno dogodziłoby Mani.
Ale panna Licka uśmiechnęła się tylko i rzekła.
— Duża, jak ty, dziewczyna, powinna rozumieć, że zamiast krzyczeć i płakać trzeba napisać do ojca, że ci tutaj źle i prosić, aby cię zabrał napowrót.
Mania spojrzała na przełożoną z pod oka.
— Pani pozwoli? — spytała niepewnym głosem.
— Dlaczegożbym nie miała pozwolić? Ojciec oddał cię do mnie, ażebyś się uczyła, jeśli zamiast się uczyć, masz tylko beczeć i złościć się, jak kogucik, to czas twój będzie zupełnie stracony.
Mani przyszło na myśl, że ojciec jej pewno nie zabierze, skoro raz postanowił i oddał ją tutaj, i łzy nabiegły jej do oczu.
— Mnie tęskno do domu — zawołała z płaczem.
— To bardzo naturalne — odparła zawsze z równym spokojem przełożona. — Każde dziecko tęskni za tymi, którzy je kochają, tylko objawia to w inny sposób, stosownie do swego wieku i rozumu.
— Proszę pani, w domu i babcia, i ciocie, i sam ojciec mówili, że jestem rozumną.
Mania była pewną, że wywrze wrażenie tem zapewnieniem, ale panna Licka uśmiechnęła się znowu, wzruszając lekko ramionami.
— Mieli zapewne powody tak sądzić, ale ja z tego, com widziała, nabrałam zupełnie odmiennego przekonania. Napisz więc do domu, by cię stąd zabrano, a tymczasem idź na kolacyę, bo właśnie dzwonią.
Mania protestować nie śmiała i ze spuszczoną głową poszła za przełożoną do jadalnego pokoju, gdzie już wszyscy zajmowali swoje miejsca.
Mania też usiadła przy stole, przeznaczonym dla młodszych, przy którym prezydowała panna Helena. Starała się nie patrzeć na koleżanki, co były świadkami jej dziecinnego zachowania się, siedziała więc z oczyma, wlepionemi w talerz, nie wiedziała, jaką przybrać postawę, czuła się strasznie upokorzoną i nieszczęśliwą, bo ciągle miała w uszach szyderstwa koleżanek, a w oczach własnych obraz, który ujrzała w lustrze.
Postanowiła znowu nic nie jeść i przestraszyć całą pensję groźbą, że się zagłodzi, była jednak bardzo głodną i kiedy postawiono przed nią dymiący kotlet z kaszką, nie mogła się oprzeć pokusie i zjadła wszystko co do kęsa. Panna Helena pytała wszystkich, czy chcą więcej, i Mania ani się spostrzegła, jak za przykładem Zosi Lubańskiej podała także swój talerz i zmiotła drugą porcję. Byłaby z pewnością zjadła trzecią, gdyby ją tylko o to zapytano, ale o tem nikt nie pomyślał. Po kolacji wstyd jej było samej siebie, że nie dotrzymała sobie przyrzeczenia: naturalnie o śmierci głodowej już nie mogło być mowy, więc zaczęła pocieszać się nadzieją, że napisze do ojca o wszystkiem, co teraz cierpi i że on ją ztąd odbierze. Powiedziała to nawet Zosi Lubańskiej, dodając, że przełożona pozwoliła taki list napisać.
Zosia pokręciła głową.
— Nie zdaje mi się, by twoje pisanie co pomogło.
Czemu to?
— Bo cóż ci tutaj złego?
— Co? żebyś ty wiedziała, jak one się ze mnie śmiały!
Figlarny uśmiech przemknął po twarzyczce Zosi.
— Bo też... — szepnęła i urwała.
— Co chcesz powiedzieć? — zawołała z żywością Mania.
— A nie będziesz się gniewała?
Mania już się z góry chciała rozgniewać, ale Zosia okazała jej tyle serca, że zamiast odpowiedzi spuściła oczy.
— Widzisz — ciągnęła dalej Zosia — ja tak pragnęłam, żebyśmy były przyjaciółkami.
— Oh! i ja także — zawołała Mania. — Czy wiesz, ja jeszcze przyjaciółki nie miałam.
I rzuciła się na szyję Zosi, a ta powiedziała znowu:
— Przyjaciółki powinny zawsze mówić sobie prawdę, to nawet obowiązek. Czy nie tak?
— Tak, naturalnie.
Jak wszystkie zepsute dzieci, Mania lubiła tylko takie prawdy, które jej pochlebiały, to jest tylko pochwały uważała za prawdę, dlatego też chętnie przyjęła ten warunek.
Tymczasem Zosia zaczęła:
— Otóż widzisz, moja droga, to było tak śmiesznie, gdyś krzyczała, leżąc na ziemi, że ja aż uciekłam, bo nie chciałam sprawić ci przykrości.
Mania zaczerwieniła się gwałtownie.
— To taka twoja przyjaźń! — zawołała. — A ja byłam taka nieszczęśliwa!
— Mogło ci być przykro na razie, ale tego przecież nieszczęściem nazywać nie można — powiedziała Zosia stanowczo.
— Dlaczegoż? — pytała Mania.
I upierała się nie dla tego, by nie rozumiała różnicy pomiędzy przykrością, a nieszczęściem, ale że przywykła była zawsze na swojem postawić.
— Moja Maniu — wyrzekła wreszcie Zosia — ty chyba nie wiesz, co to jest nieszczęście, ale ja, która pamiętam śmierć ojca, nie mogę tak nazywać tęsknoty za domem. Nie pojmujesz, co to jest tęsknić za tymi, których się nigdy w życiu nie zobaczy.
Gdy to mówiła, oczy Zosi zaszły łzami, ale otarła je szybko.
Mania rzuciła się jej znowu na szyję i zaczęła ją ściskać.
— Ja straciłam także matkę — wyrzekła — ale byłam tak mała, że wcale jej nawet nie pamiętam.
— O! ja ojca pamiętam doskonale. Był młody, wesoły, żywy i taki dobry. Gdy wracał do domu z biura po całodziennem zajęciu, wypytywał mnie i brata, czegośmy się uczyli, biegał z nami, wymyślał nam różne zabawy. To też było nam strasznie smutno, kiedy zachorował. Wszyscy w całym domu chodzili na palcach, mówili szeptem.
Mamę zaledwie widywaliśmy na chwilę, ciągle była w pokoju ojca, a nas tam nie puszczano. Przychodzili jacyś nieznani panowie, mówiono nam, że to są doktorzy, naradzali się, zapisywali, kazali przynosić z apteki lekarstwa, lód. Brat i ja nie rozumieliśmy wcale, co to choroba, niebezpieczeństwo, śmierć, jednak, jakby przeczuwając nieszczęście, włóczyliśmy się osowiali z kąta w kąt, bo się nami nikt nie zajmował; służące upadały ze znużenia, a o nas zapomniały zupełnie. Raz nie posłały łóżeczek i przespaliśmy noc całą w ubraniu na kanapie w salonie, skąd dochodził nas szmer z pokoju ojca. Obudził nas dopiero jakiś niezwykły ruch w domu. Takie blade zimowe słońce zaglądało w okno, bo rolet nikt nie zapuścił, dzwonek jakiś odzywał się, drzwi od pokoju ojca były otwarte na oścież, domownicy, sąsiedzi i ludzie nieznani klęczeli przy nich, a w głębi przy łóżku ojca był ksiądz w komży.
Widziałam to, bo podniosłam się na kanapie i stałam jak skamieniała, nie wiedząc, czy to sen, nie rozumiejąc, co się w koło dzieje. Szukałam oczyma mamy i zobaczyłam ją wreszcie przy ojcu. Była blada jak płótno. W tej chwili doleciał mnie szept: kucharka mówiła do młodszej: „Nasza pani tego nie przeżyje; zobaczysz, będą dwa pogrzeby.”
Wówczas ścisnęło mi się serce tak, jakby mi pęknąć miało — zaczęłam strasznie szlochać.
Gdy Zosia to mówiła, twarzyczka jej pobladła, a łzy, wywołane wspomnieniem, popłynęły z oczu.
— Nie płacz, nie płacz-że! — wołała Mania.
Miała ona bardzo dobre serce, więc mówiąc to, była sama blizka płaczu.
Zosia milczała chwilę, potem podniosła głowę.
— Widzisz — wyrzekła, od tego czasu zdaje mi się, że przestałam być dzieckiem, a kiedy sobie przypomnę, com czuła, gdym zobaczyła ojca z zamkniętemi oczyma, leżącego w trumnie, mamę odchodzącą od zmysłów z rozpaczy, to wszystko, co mnie dawniej martwiło, nad czem płakałam, wydało mi się rzeczą nic nieznaczącą. Ja nawet nie mogę słuchać, kiedy kto nazywa jakie drobiazgi nieszczęściem, bo przychodzi mi na myśl, że to grzech tak mówić... Nie mów tak nigdy... Daj Boże, byś nie doświadczyła prawdziwego nieszczęścia.
Mania zastanowiła się nad słowami przyjaciółki, i jakiś głos zewnętrzny szeptał jej, że ta miała słuszność.
— Teraz — dodała Zosia — myślę o tem tylko, by uczyć się jak najlepiej, ażeby kiedyś być pociechą dla mojej biednej mamy.
Rozmowę ich przerwał dzwonek wieczorny.
Mania długo bardzo zasnąć nie mogła, nie z gniewu, ani z kaprysów, jak to się nieraz zdarzało, tylko zastanawiała się nad wszystkiem, co usłyszała od Zosi. I rzecz dziwna, cały obraz tego bladego, zimowego ranka, w którym dziecko pierwszy raz ujrzało śmierć i zrozumiało swoje sieroctwo, rysował się w jej myśli z przerażającą jasnością. Widziała go przed sobą w cieniach nocy, widziała, gdy zamknęła powieki.
Mania mówiła przełożonej, iż w domu chwalono jej rozum, a choć babcia i ciocie patrzały na nią zakochanemi oczyma, pod tym względem miały słuszność. Mania rzeczywiście miała rozum i serce, ale jedno i drugie przysłonione było mnóstwem kaprysów, które psuły jej charakter i rozpleniając się coraz bujniej, głuszyły i rozum i serce.
Otóż dziewczynka zastanowiła się nad tem, że położeniem zbliżoną była do Zosi. Zosia straciła ojca, ona — matkę, choć nie pamiętała jej śmierci, wiedziała dobrze, jaką próżnię zostawiła ta śmierć w rodzinie.
Mówiono nieraz, że ojciec jej młody jeszcze, od tego czasu posiwiał, a babcia pochyliła się ku ziemi. Przed portretem zmarłej codzień stawiano świeże kwiaty, bo ona je za życia lubiła; grób jej wyglądał zawsze, jak kwitnący ogród. Ojciec chodził tam codzień, a ją prowadzono, ile razy tylko pogoda na to pozwalała. Powtarzano jej ciągle, że matka była dobrą jak anioł, ona zaś była do niej zupełnie z twarzy podobną, i powinna ją naśladować we wszystkiem.
Słowa te zawsze puszczała mimo uszu, teraz wróciły jej do pamięci. Zosia myślała o tem, by być pociechą matki. Ona zaś powinna była być pociechą ojca. Tymczasem ojciec zmuszonym był wywieźć ją z domu. Wiedziała dobrze, jak mu to było przykro: gdy ją uścisnął przed odjazdem, wzruszenie jego było widocznem.
W tej chwili zatęskniła do niego nie kaprysami, ale sercem całem. Pragnęła rzucić mu się na szyję i opowiedzieć wszystko, co czuła, zamiast skarżyć się na urojone krzywdy.
Nazajutrz, gdy się obudziła, przypomniała sobie dzień wczorajszy i już bez łez ubrała się, jak mogła najprędzej. Zosia Lubańska pierwsza ją uściskała, a ten uścisk dodał jej odwagi.
Przy śniadaniu zaczęła wprawdzie krzywić się na mleko, bo właśnie dnia tego pragnęła kawy, ale gdy powiedziano jej, że trzeba śniadanie wybierać na cały tydzień, a wczoraj sama zażądała mleka, skrzywiła się tylko i zabierała się je wypić. Wtem Zosia ofiarowała się zamienić z nią swoją kawę.
Dobra Zosia nie spuszczała z oka swojej przyjaciółki, a przy lekcji, kiedy widziała, że Mania zamyśliła się, nieznacznem ściśnieniem ręki zdawała się jej mówić: „uważaj, uważaj.” I Mania uważała, z początku z przymusem, potem jednak lekcje ją zajęły. Była rzeczywiście zdolną, a przytem chciała zatrzeć złe wrażenie wczorajszej sceny, bo zdawało jej się, że w każdem spojrzeniu, na siebie zwróconem, w każdym uśmiechu było szyderstwo. Zapytana raz i drugi odpowiedziała dobrze.
A że w podobnych razach o pierwszy krok jest najtrudniej, bez niechęci poszła na spacer, a na obiad wróciła w dobrem usposobieniu. Nie smakowały jej wprawdzie niektóre potrawy i przebierała je na talerzu, ale już nie odsuwała ich z jawnym wstrętem, a że była bardzo głodna, skosztowała nawet potrawki z ryżem, na którą w domu patrzeć nie mogła, i przekonała się, że to rzecz wcale niezła.
Po obiedzie sama przyszła do panny Heleny prosić o pomoc, przy odrobieniu zadania arytmetycznego, bo, co prawda, arytmetyka zawsze była jej słabą stroną. Panna Helena wytłómaczyła tak dobrze o co chodziło, że odrazu rozjaśniło jej się w głowie. Bez wahania powiedziała to pannie Helenie, a ona odrzekła, że dopomagać jej będzie najchętniej, dopóki sama sobie rady dać nie potrafi.
To bardzo Manię ucieszyło, bo arytmetyki bała się najwięcej, a ciocia Emilka miała zawsze z tym przedmiotem największą z nią biedę.
W następującą niedzielę, Mania napisała list do ojca i zaniosła go przełożonej, która według zwyczaju, wcale nie zaglądając, zakleiła go i przyłożyła markę.
Dziewczynka stała chwilę przy biurku przełożonej.
— Proszę pani — wyrzekła wreszcie trochę zaczerwieniona — ja wcale nie piszę, żeby mnie ojciec zabrał.
— Moje dziecko — odparła z uśmiechem przełożona — do rodziców możesz, nawet powinnaś pisać szczerze wszystko, co myślisz i czujesz. Ja w to nie wchodzę.
— Bo, proszę pani — mówiła dalej Mania coraz bardziej zaczerwieniona — ja byłam wtenczas bardzo niemądra.
— Oh! wiedziałam o tem dobrze.
— Otóż jestem rada, że ojciec mnie tu odwiózł, bo... bo... ja mam nadzieję, że się poprawię i już nigdy taką nie będę...
Mania, przy wszystkich kaprysach rozpieszczonej jedynaczki, miała szczerą naturę i powiedziała te proste słowa z prawdziwem postanowieniem. To też przełożona uściskała ją z całego serca i już nie dawała żadnych nauk. Powiedziała tylko, że kto uznaje swój błąd i pragnie się poprawić, ten się poprawić może, tylko trzeba się o to starać.
Zaraz po dzwonku otwarły się drzwi piątej klasy na pensyi pani S. i wszedł nauczyciel polskiego, pan Horyński. Klasa była liczna, jednak pomiędzy trzydziestoma blizko uczennicami, które ją składały, ani jedna twarzyczka nie zachowała obojętnego wyrazu. Wszystkie uśmiechały się, wszystkie oczy zabłysły i można było pomyśleć, że siwa głowa pana Horyńskiego dobrotliwa i mądra zarazem była promieniem słońca wśród dnia pochmurnego. Szedł powoli ku katedrze, a idąc obrzucał wzrokiem wszystkie ławki, jedną za drugą, i spoglądał na dziewczątka z takiem uczuciem, jakby to były jego własne dzieci.
Uczył ich już lat kilka. Wzrastały, rozwijały się pod jego kierunkiem, znał doskonale usposobienie, zdolności, charakter każdej z nich. Wiedział, że Lutka Bolińska chociaż rumieniła się po uszy i jąkała kiedy ją było wyrwać, umie lekcje doskonale, tylko trzeba ją ośmielić. Nie tak jak Reginka Wister, która nieustannie wysuwa się naprzód, o niczem nie wątpi, unosi się tylko na ławce by zwrócić na siebie uwagę, szepcząc z błagalnem spojrzeniem: „Ja powiem, ja, ja” a gdy ją zapytać, najczęściej odpowiada ni w pięć ni w dziewięć. Wiedział, że Józia Palczyńska jest niepoprawną gadułą, mówi nieoględnie co tylko jej ślina przyniesie na język, i często tym sposobem sobie i drugim przykrość uczyni, że Bronia Szarska miała równie dobre serce jak głowę, myślała zawsze o drugich, nigdy o sobie.
Pan Horyński miał doskonałe oczy, słuch równie doskonały, dostrzegł zaraz, gdy która panienka przy wydawaniu odczytywała książkę lub kajet, rozłożony przez usłużną koleżankę w odpowiedniem miejscu; pochwycił zaraz szept podpowiadania i wiedział z góry która go najwięcej potrzebuje i która najlepiej tę czynność wykonywa.
Zdarzyło się raz, że Zosia Lutkowska bez omyłki wyrecytowała lekcję, którą kładła jej w ucho siedząca za nią Bronia Szarska. Pan Horyński słuchał z uśmiechem, ale potem powiedział z najzimniejszą krwią:
— Dobrze, bardzo dobrze, panno Szarska, należałaby ci się piątka, gdyby do ciebie zwrócone było pytanie, ale panna Lutkowska zasłużyła na jedynkę, widocznie nic a nic nie umie, skoro pozwoliła się w odpowiedzi wyręczyć.
Cóż było robić z takim nauczycielem, którego niepodobna było wywieść w pole. Bronia Szarska i Zosia Lutkowska stanęły całe w ogniu. Zosi nawet łzy puściły się z oczu, nie śmiała przecież prosić, by tej jedynki nie stawiał, bo wiedziała z góry, że próśb podobnych pan Horyński nie lubił, a jak raz co postanowił, to niezawodnie wykonał.
Dostać jedynkę w piątej klasie to zawsze wstyd okropny, ale dostać jedynkę od pana Horyńskiego, było to już rzeczą najokropniejszą, jaką wyobrazić sobie mogła. Cała nadzieja Zosi była w tem, że ta jedynka była tylko groźbą a nie postanowieniem. Uczyła się też tak pilnie, tak gorliwie, zachowywała tak przykładnie, że nadzieja ją nie zawiodła; na cenzurze jedynki nie było.
Bo też pan Horyński był bardzo dobry, bardzo wyrozumiały, a przytem miał dziwny dar przenikania myśli. Zaraz zmiarkował, jeśli która z uczennic nie zrozumiała tego co wykładał. Czasem to różnie się zdarza. Są rzeczy trudne istotnie, a znów niekiedy ni stąd ni z owąd jaka pusta myśl przeleci przez głową zajmie na chwilę, to potem już strasznie trudno się połapać. Pan Horyński nie wchodził w przyczynę, widział, że go która z uczennic nie dobrze pojęła, więc w czasie przerwy pomiędzy jednym przedmiotem a drugim brał ją na stronę, wyrozumiał powód trudności i tak wszystko jasno, cierpliwie wytłómaczył, że mogła być już potem korepetytorką całej klasy, w tym przedmiocie.
Chodziło mu przedewszystkiem o to, żeby dziewczęta korzystały i one też zawsze najpilniej przygotowywały się do jego lekcji. Doszło do tego, że uważały za największy wstyd nie umieć tego, co pan Horyński wykładał i nieraz, mówiąc o jakiej niezdolnej uczennicy, dodawały jako wyraz wysokiej pogardy: „Nawet od pana Horyńskiego dostała dwójkę lub trójkę,” bo i ten dostateczny stopień, nie wystarczał gorliwości wobec ukochanego nauczyciela.
Klasy na pensjach zwykle uważane są ryczałtem za zdolne lub niezdolne. Sąd ten nie zawsze jest słuszny, bo między kilku dziesiątkami uczennic, znajdują się zawsze różnie uzdolnione. Jednak o dobrej lub złej sławie klasy stanowi nie sama większość, ale to, czy zdolne i pilne uczennice potrafiły wyrobić sobie wpływ na koleżanki. Zdarza się, że jedna panienka stanowi o całej klasie, która pragnie się na niej wzorować, a ona prowadzi je na dobrą lub też i złą drogę i może wyrobić jej dobrą markę. Na pensjach też nikt nie wymaga nadzwyczajności, ot, byle była dobra wola i praca, można sobie zasłużyć na nazwę wzorowej uczennicy, mieć pochwały a nawet nagrody, bo przełożone w ogóle wolą nagradzać niż okazywać surowość i żeby je zadowolnić, trzeba się tylko szczerze o to starać.
Piąta klasa u pani S. w obecnym składzie uchodziła za bardzo zdolną, była z tego dumną i starała się utrzymać dobre mniemanie, jakie o niej miano. Koleżanki gorliwie dopomagały jedna drugiej, bojąc się, by im która wstydu nie przyniosła, a już co do pana Horyńskiego, dały sobie uroczyste słowo, że wszystkie bez wyjątku muszą mieć piątki przez rok cały.
Postanowiły to nietylko ze względu na siebie ale więcej jeszcze dla ukochanego nauczyciela, który byłby uszczęśliwiony z takiego rezultatu.
Minął już listopad a dotąd wszystkie dotrzymywały słowa. Pani S. pyszniła się piątą klasą, stawiała ją na wzór wszystkim innym. Tak zwane małe patrzyły z największym respektem na grupę starszych koleżanek, a zdolne i ambitne marzyły, że może też i one kiedyś taką wyjątkową klasę utworzą.
Nie dziw więc, że pan Horyński z serdecznem uczuciem patrzał na swoje wzorowe uczennice. Siadł wreszcie na katedrze, położył przed sobą stos kajetów, podniósł oczy na słuchaczki i wyrzekł.
— Dziś pomówimy o wypracowaniach. Zadałem wam jako temat „Prawdomówność.”
Przelotny rumieniec zabarwił kilka twarzyczek, a wszystkie serduszka uderzyły silnie pod granatowymi mundurkami.
— Wypracowania, ciągnął dalej nauczyciel, są w ogóle dobre, ale naprzód muszę pomówić o tem, które napisała panna Grzelska.
Wymieniona podniosła nagle głowę i cała zarumieniona spojrzała na pana Horynskiego. Siwe jej, łagodne zwykle oczy, zaokrągliły się jakby przestrachem. Janina Grzelska była blondynka o poczciwym wyrazie i nieregularnej twarzyczce. Zresztą była to jedna z uczennic przeciętnych, która nie odznaczała się ani wielką pilnością, ani bystrym umysłem, szła jednak z klasą jako tako popychana i ciągniona przez nią.
Nauczyciel patrzył na nią z uśmiechem.
— Dobrze, panno Grzelska, wyrzekł z zadowoleniem widocznem. No, dla czegoż spoglądasz na mnie bojaźliwie, napisałaś bardzo dobrze, bo nietylko rozwinęłaś myśl moją, ale przytoczyłaś z wielką trafnością odpowiednie rozumowaniom przysłowia, o których ja nie mówiłem. Dowodzi to, że twoja główka umie pracować samodzielnie.
Były to pochwały niezwykle. Słysząc je, policzki Janiny zapałały, ale oczy zachowały wyraz dziwnego przerażenia.
W ławkach odzywały się ciche szmery. Uczennice spoglądały jedna na drugą z pewnem ździwieniem, jakby trudno im było uwierzyć, że to Janka Grzelska otrzymała nad wszystkiemi pierwszeństwo, a nie Bronia Szarska, najzdolniejsza z całej klasy, lub Hania Czerska, Lutka Solska albo wreszcie każda inna... Ale Janka. Zkądże ona? Ktoby się tego spodziewał.
— Tak jest, mówił dalej pan Horyński, nie spuszczając oka z Janiny, zrozumiałaś dokładnie na czem właściwie polega prawdomówność i jakie są jej granice, bo przecież nie jesteśmy wcale obowiązani, a nawet nie powinniśmy mówić wszystkim o tem, co wiemy. Nie sprzeciwia się też wcale prawdomówności i znane przysłowie. „Choćby cię pieczono i smażono w smole, nie powiadaj, co się dzieje w szkole”, przytoczone właściwie! Mówienie bez potrzeby tego, co interesuje tylko niektórych, zowie się plotkarstwem i jest równie szkodliwem a może nieraz szkodliwszem w skutkach niż zatajenie prawdy. Są także wypadki, w których sama delikatność nie pozwala powiedzieć tego, co może być przykre bliźniemu. Z tego powodu Janinka zacytowała francuzkie przysłowie: „Nie należy wspominać o postronku w domu wisielca”. Rozumiecie to niezawodnie wszystkie i nigdy nie chciałybyście coś podobnego uczynić.
— Prawda, prawda, zawołała Zosia Palczyńska najżywsza z całej klasy. Był raz u nas Kazio, mój kuzynek, przyjaciela jego musiano wywieźć do Tworek, a ja o tem zapomniałam i zaczęłam opowiadać, że mnie na ulicy przestraszył jakiś obłąkany... Nie mogłam się potem uspokoić. Mama mnie złajała, ale mnie gorzej jeszcze niż połajanie bolało, żem Kaziowi przykrość sprawiła, przypominając rzecz tak smutną. On się zasępił i już cały wieczór był nie swój. Pomyślałam sobie wówczas, jak to źle gadać bez zastanowienia i postanowiłam...
Tu Józia urwała nagle z widocznem zakłopotaniem.
— No cóż postanowiłaś?
Postanowiła, dokończyła za nią Julcia Lewiczówna, trzy razy język w buzi obrócić zanim co wypowie, czy nie tak Józiu?
— Postanowiłam zastanawiać się dobrze nad tem, co mam powiedzieć, dokończyła Józia z godnością.
— Otóż to, wyrzekł pan Horyński. Zastanowienie poucza nas, co gdzie i kiedy, można. Tak właśnie panna Grzelska zakończyła swoje wypracowanie.
Uśmiechnął się znów do niej przyjaźnie, ale ona tego nie widziała. Głowę miała spuszczoną tak, iż widać było tylko uszy i kark czerwone, jakby krew trysnąć z nich miała. Zdziwiło to pana Horyńskiego. Janina znana była ze swej nieśmiałości, przecież nie była nią do tego stopnia, by pochwała oblewała ją ogniem, budziła strach, przygnębiała. Dziewczyna wyglądała w tej chwili, jakby nikomu w oczy spojrzeć nie śmiała jakby czuła się strasznie nieszczęśliwa. Zauważyły to nietylko koleżanki ale i panna Helena, która doskonale znała wszystkie uczennice piątej klasy, bo miała je od lat kilku pod swoją opieką.
Pan Horyński mówił dalej o innych wypracowaniach, z kolei wymienił Lutkę Solską, Hanię Czerską, zawsze wesołą Julcię Lewiczównę, które po Jance najlepiej napisały; robił różne uwagi, jedne ustępy chwalił, z innych mniej był zadowolony. Każdej z uczennic powiedział choć słów kilka, wreszcie zwrócił się do Bronki Szarskiej, która zawsze przodowała klasie.
— Pannie Szarskiej widocznie się pisać nie chciało. Wypracowanie jest wprawdzie porządne, bez błędu, ale banalne, ot tak aby zbyć. Jak na jedną z pierwszych uczennic to nieładnie, bo przecież daleko lepiej napisać potrafi...
— A widząc, że słowa jego zasmuciły Bronkę, dodał z dobrocią.
— Powiedz, moje dziecko, może ci coś dolegało, może cię głowa bolała? Prawda.
Bronka przez chwilę nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, aż wreszcie bąknęła ledwie słyszalnym głosem.
— Nie.
Bronka była faworytką nauczyciela.
— Może byłaś zajęta czem innem, pytał dalej.
Bronka powstała.
— To moja wina, wyrzekła głosem, który drżał lekko. Zbrakło mi czasu, bo... bo pan odgadł, z początku zajęłam się czem innem.
Rzuciła mu tak błagalne spojrzenie, że więcej nie badał.
— Spodziewam się, wyrzekł tylko, że poprawisz się innym razem.
— Będę się starać, zawołała z zapałem.
Po lekcjach dnia tego pensjonarki uspokoić się nie mogły. Wszystkie winszowały Jance Grzelskiej, ale ona bardzo niechętnie przyjmowała powinszowania, rumieniła się, odpowiadała półsłówkami, a wreszcie powiedziała niecierpliwie:
— Dajcie mi pokój. Jest też o czem mówić. Ot trafiło się raz ślepej kurze ziarnko.
Bronka uściskała ją z całego serca, ale o wypracowaniu nie mówiła wcale, widocznie jednak cieszyła się powodzeniem Janiny, bo były to wielkie przyjaciółki.
Panna Helena milczała, ale uważała jeszcze pilniej na zachowanie się obydwóch. Zachowanie to było dziwne. Za każdą wzmianką o wypracowaniu dla pana Horyńskiego, Janka oblewała się rumieńcem, a jej pogodna zwykle twarz teraz zasępiała się często; Bronka o tej lekcji pamiętnej nie wspominała. Doznała wówczas wielkiego upokorzenia, bo musiała przed całą klasą przyznać się do zaniedbania. Widocznie jednak miała dobre serce, i nie okazywała Jance żadnej zazdrości.
Zazdrościły jej za to inne koleżanki, szczególniej Ludka Solska. Żeby to prześcignął ją kto inny, Bronia Szarska, Hania Czerska, Julcia Lewiczówna, ale taka Janka Grzelska, którą wszystkie w klasie miały za nic, o którą się tak kłopotały, żeby im wstydu nie przyniosła.
— To rzecz niesłychana, mówiła do swej przyjaciołki Józi Palczyńskiej. Zkąd jej się to wzięło, chyba jej kto napisał.
— Niepodobna, pisałyśmy w klasie, a nikt nie wiedział, jaki temat będzie zadany.
— Kiedy mi się to nie może w głowie pomieścić.
— Wielka rzecz, odparła filozoficznie Ludka Solska, albo to jedna rzecz w głowie się nie mieści, a przecież istnieje.
— Ty, to zawsze wszystkim wierzysz.
— Jakże nie mam wierzyć, wierzy przecież i pan Horyński, i przełożona, i panna Helena.
— Otóż nie, panna Helena nie powiedziała Jance ani jednego słówka pochwały.
— To i cóż? nie chciała wbijać jej w dumę, a może jej nie lubi: Najprędzej zła była, że Bronka Szarska nie odniosła pierwszeństwa.
— Nie, nie, gdyby nawet Janki nie lubiła, nie okazałaby jej tego. Już ja ci mówię, w tem coś jest.
— Ale co? spytała się śmiejąc Józia.
— Trzeba dojść.
— Paradna jesteś. Powiedzieć to łatwo, ale jak wykonać?
— Trzeba dojść, powtórzyła zamyślona Ludka.
— Chyba jej napisała Bronka, wybuchnęła Józia.
— Bronka! Jak możesz mówić coś podobnego. Przecie Bronka wolałaby napisać dla siebie, odparła Ludka, która wogóle nie lubiła nic robić dla drugich.
Przekonała tym argumentom Józię, także niezbyt uczynną, bo ta wyrzekła:
— Prawda, jaka ja niemądra.
Rozprawiały jeszcze długo, myślały, ale nic nie wymyśliły.
Podobne podejrzenia miały i inne uczennice. Reginka Wister utrzymywała stanowczo, że Janka wypracowania nie mogła napisać. Jednak pomimo to, Janka nabrała w klasie pewnej powagi. Nie była to już owa ostatnia lekceważona uczennica; koleżanki zwracały się do niej z większem uszanowaniem, nieraz zapytywały o radę lub zdanie. Tylko rzecz dziwna, nie radowała się tem wcale, była jeszcze więcej nieśmiała niż dawniej, czerwieniła się za każdem słowem, spuszczała oczy, zamyślała się często, a wówczas myśli jej nie były wesołe, bo miała zasępione czoło, a nawet czasem łzy migotały jej na rzęsach.
Nie bardzo też wiodło jej się w naukach. Pan Horyński wyrwał ją, raz, odpowiedziała mu wprawdzie jako tako, ale z historyi miała zaledwie trójkę, a z matematyki dostała dwójkę, pomimo że Bronka poświęcała jej cały czas wolny i starała się wytłómaczyć to, czego zrozumieć nie mogła.
Można było powiedzieć, że od czasu swego tryumfu Janka była jeszcze niezdolniejszą niż dawniej; zamyślała się ciągle, Bóg wie o czem, często nawet wśród lekcji, a poczciwe jej oczy miały wówczas wyraz wielkiego zakłopotania i bezradności.
Panna Helena zwracała na nią pilną uwagę, bo domyślała się tego, co zaszło, a utwierdziła ją w domysłach rozmowa Bronki z Janką, która przypadkiem wpadła jej w ucho.
— Ja nie mogę... ja tak nie mogę... mówiła z płaczem prawie Janka, wszyscy mnie chwalą, a ja o mało się ze wstydu nie spalę.
— Chwalą cię, no proszę, odparła szorstko Bronka, a ja ciągle tylko słyszę wkoło: „Panna Grzelska z trójki zjechała na dwójkę.” „Panna Grzelska opuściła się na nic.” Oj ty, ty, dzieciaku, dodała zupełnie innym, serdecznym głosem, bądź że choć raz rozsądną.
Bronka była młodsza od Janki, jednakże oddawna roztaczała nad nią opiekę, bo była dużo więcej rozwinięta i stanowcza. Uściskała Jankę, ażeby ją do reszty uspokoić. Ale Janka była uparta i kiedy jej co w głowę weszło, nie łatwo dała się przekonać.
— Widzisz, mówiła przez łzy, ja się uspokoić nie mogę. Czuję, żem źle postąpiła. Kiedy mnie kto chwali, to jakbym ciebie okradła.
— Jest też o czem myśleć, oburknęła się Bronka. Pomyśl, że ja ci te wszystkie pochwały daruję, darowałem zgóry, i to z całego serca i cieszę się, że je otrzymujesz. To jakbym ci darowała rzecz jaką, książkę, album, szkatułkę, lub coś podobnego.
— Nie, to rzecz zupełnie inna, odparła Janka, tylko ja tego dobrze wytłómaczyć nie umiem, przedmiot podarowany sprawia mi tylko przyjemność, ale nie daje prawa do pochwał, a tu...
— Ho, ho, jaka mi filozofka, ale proszę, schowaj sobie raz tę filozofię do kieszeni. Miałaś przyjemność kiedyś dostała dobry stopień. Więc, to wszystko jedno...
— Otóż nie, nie miałam przyjemności, bo czułam, że mi się to nie należy.
— Nieznośna jesteś. Sama nie wiesz, czego chcesz. Zresztą, co się stało, to się nie odstanie. Próżno sobie tem myśl zawracać.
Janka nic nie odpowiedziała, tylko kręciła głową, jak czyniła zwykle, kiedy jej co nie trafiało do przekonania.
Teraz panna Helena wiedziała już napewno czego się trzymać, co do owego sławnego wypracowania Janki, które pod jej oczyma napisała za nią Bronka. Obiedwie siadały zawsze przy sobie i zaczęła nad tym faktem rozmyślać. Bo i cóż ztąd, że starano się w uczennicach obudzić poczucie obowiązku, że pracowała nad tem przełożona, pan Horyński, wielu innych nauczycieli i ona sama. Zasady szły swoją drogą, a swoją drogą postępki.
Wprawdzie zdarza się bardzo często, że koleżanki piszą wypracowania jedne drugim. Przyjaciółka oddaje zwykle tę usługę przyjaciółce, sąsiadka sąsiadce, tak samo jak podpowiada jej przy lekcji, bez żadnego wyrzutu sumienia. Przywyknienie zatarło w tym względzie poczucie moralne, a nawet zatarła je tak zupełnie solidarność koleżeńska, że sobie mają za zasługę wyprowadzić w pole nauczyciela.
Prawda, że Janka nie była zadowolona sama z siebie, a zapewne tak samo było z Bronką, ale też tutaj zachodziły wyjątkowe okoliczności. Pan Horyński był jakby ojcem dla całej klasy, powinny więc były uczennice postępować z nim szczerze. Przytem sam temat wypracowania, zdawał się wykluczać wszelką chętkę oszukaństwa.
Panna Helena zwierzyła się z swego odkrycia przełożonej i panu Horyńskiemu, ale niepodobna było wznawiać tej sprawy. Pocieszającym faktem były wyrzuty sumienia Janki, które próżno Bronka starała się usunąć. Nie dość jednak wiedzieć, że się źle postąpiło, trzeba to złe, o ile możności, naprawić.
Namyślano się nad tem długo, aż wreszcie pan Horyńksi[3] powiedział, że będzie próbował nastręczyć ku temu sposobność.
Nadchodziły właśnie święta Bożego Narodzenia. Pensjonarki myślały o wyjeździe, o szczęściu zobaczenia rodziców, rodzeństwa, osób ukochanych, o wszystkich przyjemnościach, jakie ich w domu czekały, myślały też czasem o cenzurach, jakie z sobą przywiozą, a cenzury zależały po części od ostatnich lekcji, bo prawie wszyscy nauczyciele zadawali w nich pytania z dotychczasowego kursu, chcąc się przekonać, o ile uczennice skorzystały.
Nie zawsze odpowiedzi były ścisłe, bo im bliżej Świąt, tem więcej myśli wszystkich młodych główek wybiegały z klasy i rozpraszały się po różnych stronach kraju, biegły do tych dworów i dworków, w których oczekiwano najmilszych gości. Niecierpliwe panienki rachowały nietylko, ile dni oddziela je od wyjazdu, ale nawet ile godzin i ciągle odpisywały ubiegłe.
Trzeba przyznać, że to dodatkowe zajęcie przeszkadzało innym, pożyteczniejszym. Nieraz więc trzeba było z wielkim trudem skupić uwagę, ażeby myśleć o lekcjach.
Jednakże pan Horyński był zadowolony z piątej klasy, bo ci, co się ciągle uczą porządnie, nie potrzebują czynić wysiłków, ażeby powtórzyć kurs kilkomiesięczny. Na zakończenie kwartału kazał pan Horyński napisać znów wypracowanie piątej klasie; kładł on na nie szczególny nacisk, chciał, by każda z jego uczennic dobrze władała własnym językiem i powtarzał nieustannie, że to prawdziwy wstyd dla osób wykształconych żywać[4] zwrotów cudzoziemskich lub nie umieć się wypisać porządnie.
Osobliwością przecież było to, że wbrew zwyczajowi nie zadał żadnego tematu, ale pozwolił każdej uczennicy napisać o czem chce, byle napisała dobrze.
— Wiem, dodał na końcu, że teraz myślicie tylko o wyjeździe, o rodzinie, o wesołych Świętach, jakie was czekają. Napiszcie więc to, co wam najwięcej leży na sercu, co macie na myśli.
— Napisać to o czem myślimy, wyrwała się Józia, to bardzo łatwo.
— Ja też nie chcę wam nic trudnego zadawać, uśmiechnął się pan Horyński. Siadajcie i piszcie o tem, co was najwięcej zajmowało w tym kwartale. Będzie to rodzaj poufnego zwierzenia, a im ono będzie szczersze, tem mnie więcej ucieszy.
Mówiąc to spoglądał koleją na wszystkie uczennice, jednakże Jance się zdawało, że słowa te były szczególniej do niej zwrócone.
Panienki szybko wydostały zeszyty, umaczały pióra w kałamarzach jednozgodnie, ale zaraz potem okazały się różnice usposobienia. Józia Palczyńska i podobne jej roztrzepańce, rozpoczęły pisanie z wielkim rozmachem, potem nagle ustawały, przekreślały, gryzły obsadkę, pocierały czoło i nieznacznie wydzierały karty zeszytu, chowały je do kieszeni i rozpoczynały inaczej. A znów dziewczęta rozważne, Bronka Szarska, Hania Czerska, namyślały się naprzód, a ułożywszy w myśli plan wypracowania, pisały go już z małemi przerwami. Im także zdarzało się coś przemazać i napisać inaczej, ale już po sposobie, z jakim zabierały się do pracy, można się było spodziewać, że napiszą porządnie.
Janka nie usiadła na zwykłem miejscu koło Bronki, powiedziała, że jej tam zbyt ciemno i przeniosła się pod same okno, prawie naprzeciwko panny Heleny, a była tak zamyślona, że nie usłyszała nawet pytania, czy jej z okna nie wieje. Pochylona nad pulpitem kreśliła coś z niezwykłą u niej szybkością. Czasem zatrzymywała się chwilę, a wówczas głowa jej pochylała się jeszcze niżej.
Wcześniej od innych skończyła i odczytała swoją pracę, ale czytała ją w ten sposób, że zasłoniła twarz zeszytem, a potem siedziała z opuszczonemi na kolana rękoma, nie patrząc na nikogo.
— Skończyłaś Janko, zapytała panna Helena, wyciągając rękę po zeszyt.
Janka drgnęła, podniosła się automatycznym ruchem i oddała go nauczycielce. Na twarzy miała wypieki, a w oczach jakąś dziwną stanowczość, u niej szczególniej niezwykłą.
Panna Helena spojrzała na nią troskliwie.
— Czyś ty nie słaba?
— O nie, nie, zawołała Janka, chociaż lekki dreszcz nią wstrząsał, przeciwnie.
Odezwał się dzwonek klasowy. Godzina pana Horyńskiego była dnia tego ostatnią. Te więc z uczennic, które nie zdążyły skończyć, prosiły nauczycielki o chwilę cierpliwości, kończyły pośpiesznie wypracowania i oddawały jej kolejno.
— O czemże napisałaś? spytała po cichu Bronka Janki.
— Obaczysz, odparła wymijająco.
— Oho! jaka tajemniczość. Ja napisałam moje marzenia, ma się rozumieć, gdy ukończę pensję.
— A ja, zawołała Józia, moją radość, gdy zobaczę zdaleka topole naszego ogrodu, dym unoszący się z kominów, który się tak ślicznie kłębi na rozognionym zachodzie. Zawsze przy zachodzącem słońcu dojeżdżamy do domu, na święta.
— Czy na Wielkanoc także, rzuciła żartobliwie Julcia.
— Eh, ktoby tam teraz myślał o Wielkiej Nocy.
Janka nie wtrącała się do rozmowy i nie zbliżała do żadnej z koleżanek. Zaniepokoiło to Bronkę.
— Co tobie jest? zapytała. Nic mi nie mówisz, jakbyś się na mnie gniewała.
— Na ciebie? O nie, nigdy, wybuchnęła Janka. Zresztą zobaczysz.
— Cóż mam zobaczyć?
Zamiast odpowiedzi Janka rzuciła się jej na szyję. Nie można się było nic więcej od niej dowiedzieć, ale miała widocznie jakąś tajemnicę, coś czego, nie chciała wyjawić żadnej koleżance, nawet Broni.
Tajemnica wydała się dopiero na ostatniej lekcji pana Horyńskiego. Kiedy wszedł z paczką zeszytów i położył je na katedrze przed sobą, on także miał minę tajemniczą i bardzo rozradowaną, a gdy powiódł oczyma po całej klasie, wzrok jego zatrzymał się z widocznem zadowoleniem na Jance.
— Za ten zbiór wypracować, rzekł, kładąc rękę na zeszytach, należy się uznanie całej klasie.
— Westchnienie ulgi, podobne do tłumionego okrzyku radości, wyrwało się ze wszystkich piersi.
— Ale najlepsze ze wszystkich napisała panna Grzelska.
— Ja? zawołała mimowoli Janka.
Pensjonarki szeptały pomiędzy sobą.
— To dziwne...
— Teraz przecież nikt jej pomódz nie mógł.
— Siedziała sama jedna pod okiem panny Heleny.
— Cuda się dzieją.
— Tak jest, powtórzył dobitnie pan Horyński, panna Grzelska napisała nawet rzecz tak niezwykłą, że muszę ją głośno odczytać.
— Panie, jęknęła Janka, zaledwie słyszalnym głosem.
I tak pochyliła się w ławce, zasuwając się w kąt najciemniejszy, że jej prawie widać nie było.
— Panie, powtórzyła raz jeszcze błagalnie.
Pan Horyński na to nie zważał i rozpoczął czytanie.
„Kazał pan napisać o tem, co głównie zaprząta myśl każdej z nas. Otóż postanowiłam to uczynić, chociaż mnie to strasznie kosztuje. Moje koleżanki cieszą się wszystkie, że pojadą do domu na Święta. Ja także cieszyłabym się bardzo, ale cóż, kiedy ani na chwilę nie mogę zapomnieć o winie, jaką popełniłam względem pana Horyńskiego, całej klasy i Bronki Szarskiej. Od tego czasu byłam bardzo nieszczęśliwa, nie wiedziałam co robić. Teraz dopiero pan Horyński nastręczył mi sposobność, jeśli nie naprawienia tej winy, to przynajmniej przyznania się do niej, jak to powinnam była dawno uczynić, skoro tylko zrozumiałam, jak źle postąpiłam.
Całe wypracowanie „O prawdomówności”, napisała za mnie Bronka Szarska od początku do końca. Jabym tak nigdy nie potrafiła, a jednak odbierałam za nie pochwały i powinszowania. Prawda, że to Bronka widząc, iż sobie sama rady dać nie mogę, podsunęła mi swój zeszyt, a ja tylko przepisałam. Potem już Bronka nie miała czasu napisać porządnie drugiego wypracowania. Ona to zrobiła z dobrego serca, bo już taka jej natura, żeby każdemu dopomódz, chociażby nawet z własną szkodą, ale ja nie powinnam była przyjmować i stroić się w cudze piórka, ja, co jestem taka niezdolna. Nie powinnam była wszystkich oszukiwać i to jeszcze w chwili, kiedy pan Horyński tak nam ślicznie wytłomaczył, w jakich razach jesteśmy obowiązani do prawdomówności. Chociaż niezdolna, zrozumiałam go dobrze, a przecież postąpiłam wbrew jego naukom. Ale Bronka nic nie winna, niech się pan na nią nie gniewa, bo to ja wszystkiego złego narobiłam, bardzo się tego wstydzę i proszę o przebaczenie.”
Janina Grzelska.
Gdy pan Horyński skończył czytanie, zapanowała w klasie chwila głuchej ciszy. Słychać było tylko tłumione łkanie Janki, która, ukrywszy twarz w dłoniach, zanosiła się od łez.
Bronka cała w ogniach nie wiedziała co z sobą zrobić. Wszystkie oczy były na nią zwrócone, wreszcie rzuciła się na szyję Janki i rozpłakała się także.
Po chwili przemówił pan Horyński, zwracając się do uczennic.
— Jestem pewny, że żadna z was nie dziwi się teraz pierwszeństwu, jakie oddałem Jance Grzelskiej. Wobec tego niezwykłego postępku, odłożyłem na bok wszelkie kwestje stylu i kompozycji. Chodzi tu bowiem o rzeczy daleko ważniejsze. Chociaż jestem nauczycielem języka, stawiam stokroć wyżej charakter od stylu. Odczytałem więc głośno pismo Janki, bo uważam, że zwrócone jest do całej klasy. Co do mnie, odrazu podejrzewałem prawdę, podejrzewała ją także panna Helena. Pragnąłem nawet ułatwić Jance wyjście z trudnego położenia, bom uważał dobrze jej strapienie. Jestem uszczęśliwiony, że mi się udało.
— Jakto pan nas doskonale zna, wyrwała się Józia Palczyńska, która wszędzie swoje trzy grosze wtrącić musiała.
Pan Horyński tym razem nie rozgniewał się na nią i powiedział.
— Widzicie, że starego nie łatwo oszukać. A teraz, dodał poważnie, podnieś głowę Janko, możesz śmiało każdemu spojrzeć w oczy, bo pamiętaj, że jeśli pięknie jest nie błądzić, to może jeszcze piękniej mieć odwagę przyznać się do winy. A Bronka znowu niechaj pamięta, że nie zawsze trzeba iść bez rozwagi za popędem dobrego serca. Pomyśl tylko, ile zmartwienia sprawiłaś koleżance powodowana najlepszemi chęciami. Trapiłaś się tem pewno sama?
— Co tam ja, zawołała nierozważnie Bronka.
Malowała się w tym wykrzykniku cała dobroć jej serca, a pan Horyński spojrzał na nią z serdecznym wyrazem, ale razem pogroził, kiwając głową.
Str. | |
Z pamiętników pensjonarki ...... | 1 |
Pieszczocha........... | 43 |
Wypracowanie .......... | 73 |