Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom II/Rozdział II
←Rozdział I | Piętnastoletni kapitan Tom II Rozdział II Harris i Negoro. Juliusz Verne |
Rozdział III→ |
przekład anonimowy Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
|
Następnego dnia, po ostatnim noclegu w lesie, o trzy mile stamtąd, spotkało się dwóch ludzi.
Byli to Harris i Negoro; siedzieli u stóp olbrzymiego bananu, nad brzegiem bystrego strumienia, płynącego wśród podwójnego rzędu papyrusów.
Spotkali się dopiero przed chwilą i właśnie zaczęli rozmawiać o wypadkach, zaszłych podczas ostatnich kilkunastu godzin.
– A zatem nie mogłeś namówić małej drużyny kapitana Sand, – jak oni nazywają tego piętnastoletniego nowicyusza, aby szli dalej ku środkowej Angoli? – pytał Negoro.
– Nie mogłem, kolego, – odparł Harris – i to dziwne, iż udało mi się wciągnąć ich w las o sto przynajmniej mil od wybrzeży, bo od paru dni młody Dick Sand był jakoś niespokojny, nie dowierzał mi wyraźnie, aż nareszcie podejrzenia jego zamieniły się w przekonanie i doprawdy...
– Gdyby tak byli poszli jeszcze sto mil dalej, Harrisie, bylibyśmy o wiele pewniejsi zdobyczy. Ale i tak trzeba koniecznie, aby nam wpadli w ręce.
– Przecież ujść nie zdołają – odrzekł Harris, wzruszając ramionami. – Powtarzam ci, Negoro, nie mogłem pozostać z nimi dłużej. Niejednokrotnie wyczytałem z oczu młodego mojego przyjaciela, iż gotów wymierzyć do mnie ze swego rewolweru, a mam tak delikatny żołądek, iż nie strawiłbym takiego poczęstunku.
– No, teraz przyjdzie kolej na nas, a i ja też mam rachunek do załatwienia z tym nowicyuszem – odrzekł Negoro.
– Będziesz go mógł uregulować według własnego upodobania i doliczyć dobry procent – rzekł Harris. – Co do mnie, w pierwszych dniach podróży, udało mi się wmówić w niego, iż prowincya ta jest puszcza Atakama, którą przebywałem niegdyś, ale cóż, kiedy dzieciak domagał się ciągle, aby mu pokazać drzewo kauczukowe i kolibry, matka zaś jego szukała drzew wydających chininę, a ów poczciwy kuzyn Benedykt zawzięcie szukał wszędzie kokwyosów... Doprawdy, już mi konceptów brakowało; wmówiłem w nich z wielką biedą, iż spotkane żyrafy są to strusie, a co, Negoro, czy nie był to genialny pomysł? Ale też już dalej nie wiedziałem, co i jak mówić. A potem widziałem wyraźnie, że młody mój przyjaciel nie dowierza moim tłomaczeniom... i, jakby na złość, natrafiliśmy na ślady słoni, a wkrótce jeszcze i hipopotamy się pokazały, a wiesz przecie, iż szukać w Ameryce słoni i hipopotamów, to byłoby zupełnie to samo, co szukać uczciwych ludzi w więzieniach karnych w Bengueli. Na domiar wszystkiego ten stary murzyn ośmielił się odkryć pod drzewami widły i kajdany, które porzucili tam uciekający niewolnicy, i w tejże chwili rozległ się ryk lwa, a nie mogłem przecież próbować wmówić w nich, że to miauczenie kota. Zaledwie zdążyłem wskoczyć na konia i ratować się ucieczką.
– Wszystko to prawda – odrzekł Negoro – jednak wolałbym, żeby jeszcze ze sto mil byli dalej poszli.
– Trzeba się zadowolnić i tem, co się dało zrobić. Co do ciebie, który od wybrzeży aż tu postępowałeś równocześnie z naszą karawaną, wybornie zrobiłeś, nie pokazując się, bo i tak cię przeczuwano. A jest z nimi niejaki Dingo, który widać nie bardzo cię lubi. Cóżeś mu takiego zrobił?
– Nic – odrzekł Negoro – ale wkrótce już wpakuję mu kulę w łeb.
– Coby się i tobie było dostało od Dicka Sand, gdybyś się był pokazał na odległość strzału jego dubeltówki! A! już bo trzeba przyznać, iż ten mój młody przyjaciel strzela doskonale i co prawda zuch chłopak, odważny i rozważny.
– Mimo całej tej swojej odwagi i rozwagi, drogo on przypłaci swoje względem mnie zuchwalstwo – odpowiedział Negoro.
– Wybornie! – rzekł Harris – dawny mój kolega nic się nie odmienił; nie zepsuły go podróże. Po chwili milczenia dodał: ale, ale, Negoro, gdy spotkałem cię tak niespodzianie na wybrzeżu, około którego rozbił się wasz statek, przy ujściu Longa, zaledwie miałeś czas polecić mi tych rozbitków, prosząc usilnie, abym ich zaprowadził jak można najdalej ku wnętrzu mniemanej Boliwii, ale nie objaśniłeś mnie, coś robił przez te dwa lata. W naszem życiu tak pełnem przypadków i wydarzeń, dwa lata, to czas bardzo długi. Pewnego pięknego poranku, podjąwszy się przewodniczenia karawanie niewolników, na rachunek starego Alweza, którego obaj jesteśmy tylko najposłuszniejszymi agentami, opuściłeś kolego, Kasange, i odtąd nikt nie słyszał o tobie. Myślałem, iż miałeś niemiłe spotkanie z jakimś statkiem angielskim, i że zostałeś powieszonym.
– Nie wiele do tego brakowało.
– I przyjdzie do tego prędzej, czy później.
– Dziękuje uniżenie za przepowiednie.
– Ha, trudno – odrzekł Harris – jest to jeden z przywilejów naszego zajęcia. Kto na wybrzeżach Afryki prowadzi handel niewolnikami, powinien być na to przygotowanym, iż nie umrze w swojem łóżku. A więc zostałeś pojmany?
– Tak.
– Przez Anglików.
Nie, przez portugalczyków.
– Przed wyładowaniem towaru, czy też po wyładowaniu? – zapytał Harris.
– Po wyładowaniu... – odrzekł Negoro, po chwilowem wahaniu. – Jacy ci portugalczycy zrobili się teraz wybredni! Ani słyszeć nie chcą o niewolnictwie, z którego tak długo przecież znaczne ciągnęli korzyści. Ktoś mnie zadenuncyował, śledzili mnie i nakoniec pochwycili.
– I skazali...
– Na dożywotnie wiezienie w San Paulo de Loanda.
– Tam do licha! – zawołał Harris. – Więzienie karne! To wcale niezdrowe miejsce pobytu dla ludzi nawykłych żyć na wolnem powietrzu. Co do mnie, doprawdy, wolałbym już wisieć.
– Tak, tylko że z szubienicy nie można uciec, gdy tymczasem z więzienia...
– Udało ci się umknąć?...
– A tak. Po dwóch tygodniach więzienia, udało mi się ukryć na spodzie angielskiego okrętu, płynącego do Auckland, w Nowej Zelandyi. Wcisnąłem się między beczkę wody i skrzynię sucharów i w ten sposób miałem co jeść przez całą podróż. Ukrywając się tak przez cały czas żeglugi nudziłem się niewymownie, nie mogłem wyjść z mego więzienia, bo wtedy wiezienie dobrowolne zamieniłoby się na przymusowe i z chwilą przybycia do Auckland, albo wydanoby mię władzom angielskim, albo odstawiono z powrotem do więzienia w Loanda, a nawet możeby mnie powiesili. Wobec tych okoliczności wolałem podróżować incognito.
– I nie płacić za przewóz – dodał śmiejąc się Harris. – A! to bardzo niedelikatnie, kolego, kazać się przewieźć i żywić darmo.
– Prawda, ale za to przepędzić trzydzieści dni na spodzie okrętu...
– No, dosyć, żeś się wydostał szczęśliwie. Popłynąłeś zatem do Nowej Zelandyi, do kraju Maorisów, ale stamtąd powróciłeś. Czy i powrót odbywał się w takich samych warunkach?
– O nie! pojmiesz łatwo Harrisie, iż żywiłem tylko jedną myśl, jedno pragnienie, a niem było powrót do Angola, aby móc znowu zająć się handlem niewolnikami.
– Tak, natura ciągnie wilka do lasu.
– Przez osiemnaście miesięcy...
Po tych słowach Negoro pochwycił towarzysza za rękę i zaczął nasłuchiwać.
– Harrisie – rzekł, zniżając głos – czy słyszałeś jakiś szelest pomiędzy papyrusami?
– W istocie – odrzekł Harris i chwycił za broń, aby móc natychmiast dać ognia.
Obaj towarzysze powstali, obejrzeli się dokoła i zaczęli przysłuchiwać się uważnie.
– Niema nikogo, to tylko strumień powiększony ulewą szemrze głośniej niż zazwyczaj. Przez dwa lata nieobecny, nie umiesz już, kolego, rozróżniać tak dobrze szmerów i szelestów leśnych, ale powoli odzyskasz dawną wprawę, a teraz, opowiedz mi swoje dalsze przygody. Skończywszy z przeszłością, pomówmy o przyszłości.
I znowuż zasiedli pod cieniem bananu i portugalczyk mówił dalej:
Przez osiemnaście miesięcy krążyłem po Auckland, nie wiedząc, co robić. Z chwilą, gdy okręt wpłynął do portu, mogłem niepostrzeżony opuścić jego pokład, ale ani nawet piastra nie miałem w kieszeni i, aby żyć, wszystkiego chwytać się musiałem. Próbowałem wszystkiego...
– Czy nawet i przedstawiania się za poczciwego człowieka? – zapytał Harris.
– Jakbyś zgadł!...
– Żal mi cię, biedaku!
– Ciągle wyglądałem sposobności, a żadna mi się nie nadarzała, aż nareszcie Pilgrim, statek, udający się za połowem wielorybów, zawinął do portu.
– Ten, który osiadł na skałach, na wybrzeżach Angola?
– Tak jest. Pani Weldon z synkiem i kuzyn jej wsiedli na jego pokład. Jako dawny marynarz, byłem przecież nawet pomocnikiem dowódcy na okręcie, przewożącym murzynów, mogłem z łatwością przyjąć służbę na statku. W tym celu przedstawiłem się kapitanowi Pilgrima, ale osada była w komplecie, tylko na moje szczęście uciekł im kucharz. Podjąłem się zająć jego miejsce i zostałem przyjęty. Każdy nieomal marynarz zna się trochę na gotowaniu, byli więc i ze mnie dosyć zadowoleni. W kilka dni potem Pilgrim opuścił Nowa Zelandyę.
– Ale, wnosząc z tego, co opowiadał mi młody mój przyjaciel, Pilgrim bynajmniej nie płynął ku Afryce, jakimże więc sposobem dostał się tam i rozbił na jej brzegach?
– Tego Dick Sand nie wie i prawdopodobnie nigdy się nie domyśli – odrzekł Negoro. – Wytłomaczę ci, jak się to stało. Pilgrim obrał drogę do Valparaiso; wsiadając na jego pokład zamierzałem płynąć tylko do Chili. W każdym razie odbyłbym w ten sposób więcej, niż połowę drogi od Nowej Zelandyi do Angola i zbliżyłbym się o tysiące mil do wybrzeży Afryki. Trzebaż było wypadku, iż w trzy tygodnie po odpłynięciu z Auckland, dowódca Pilgrima, kapitan Hull, zatonął z całą osadą, uganiając się za wielorybem; od tej chwili na statku pozostało tylko dwóch marynarzy, – nowicyusz Dick Sand i kucharz Negoro.
– Więc podjąłeś się dowództwa statku? – zapytał Harris.
– Pierwotnie miałem ten zamiar, ale widziałem, że mi nie dowierzali. Na statku znajdowało się pięciu silnych, wolnych murzynów, nie byłbym w stanie zmusić ich do posłuszeństwa, więc namyśliłem się i pozostałem nadal w charakterze kucharza.
– A zatem przypadek zapędził statek na wybrzeża Afryki?
– Wcale nie, Harrisie, jedynem dziełem przypadku było tylko to, iż cię spotkałem na tem wybrzeżu, gdzie Pilgrim uległ rozbiciu; jedynie moja tajemna wola popchnęła statek w te strony.
Twój młody przyjaciel, jeszcze wielki nowicyusz pod względem żeglugi, kierował się za pomocą busoli, otóż pewnej nocy busola zaczęła wskazywać fałszywy kierunek, potem wybuchła gwałtowna burza i Pilgrim popłynął w złym kierunku. Nie dziw, że Dick nie mógł pojąć, w jaki sposób droga jakby się przedłużała, gdyż i doświadczeńszy od niego marynarz nie umiałby sobie tego wytłomaczyć. To też nie wiedział, ani domyślał się nawet, iż opłynął przylądek Horn, ale ja doskonale go dostrzegłem, pomimo panującej mgły. Wtedy, za moją wolą wskazówka busoli przybrała znowu dobry kierunek i statek gwałtowną burzą popchnięty na północo-wschód, rzucony został na brzegi Afryki, właśnie na grunty prowincyi Angola, gdzie tak pragnąłem się dostać.
– A nie dość na tem, traf zrządził, iż właśnie wówczas w tę stronę odbywałem wycieczkę w interesie naszego handlu niewolnikami i spotkałem się z tobą, a porozumiawszy się, zmaniłem biedaków i pociągnąłem ku wnętrzu tej prowincyi. Byli pewni, i inaczej być nie mogło, iż znajdują się w Ameryce, nie trudno mi więc było wmówić w nich, że jest to Boliwia, z którą w samej rzeczy Angola ma niejakie podobieństwo.
– I uwierzyli temu, jak i wówczas, gdy młody twój przyjaciel mniemał, iż się znajduje w pobliżu wyspy Wielkanocnej, wtedy, gdy przepływał około Tristan d’Akunha.
– Każdy inny popełniłby te samą omyłkę, kolego.
– Wiem o tem, Harrisie, i liczyłem właśnie na to, że potrafię skorzystać z tej omyłki. Dość, że teraz pani Weldon i jej towarzysze znajdują się o sto mil od brzegów Afryki, tam właśnie, dokąd ich doprowadzić chciałem.
– Ale teraz wiedzą już, gdzie się znajdują – rzekł Harris.
– Obecnie nic mnie to już nie obchodzi – odpowiedział Negoro.
– I cóż chcesz z nimi zrobić?
– Co chcę z nimi zrobić?!... No, ale zanim odpowiem na to pytanie, powiedz mi, co się dzieje z naszym panem Alwezem, handlarzem niewolników, o którym już od dwóch lat nic nie słyszałem.
– O! stary łotr zdrów jak ryba – odrzekł Harris, – wielce uraduje się z twego powrotu.
– Czy przebywa na targowisku w Bihe?
– Nie kolego, od roku w swojej osadzie Kazonnde.
– A interesy dobrze mu idą?
– Wybornie, chociaż handel niewolnikami, przynajmniej w tej prowincyi, coraz większe przedstawia trudności; z jednej bowiem strony statki angielskie, z drugej władze portugalskie utrudniają wywóz. Teraz tylko w okolicach Mossamedes i na południu Angola, można bezpieczniej nieco wsadzać niewolników na statki, to też składy są przepełnione niewolnikami, mającymi być stamtąd dostawionymi do kolonii hiszpańskich. Niemożliwem byłoby przeprowadzić ich przez Benguele lub San Paulo de Loanda; ani gubernatorzy, ani inne władze nie żartują wcale. Trzeba będzie, i tak też zamierza Alwez, zwrócić się do faktoryi wewnętrznych; obawiam się jednak, iż nadejdzie chwila, w której handel niewolnikami stanie się niemożebnym. Anglicy coraz głębiej zapuszczają się do środka Afryki, misyonarze przybywają i występują przeciw nam. Powinnibyśmy zmówić się i nie wypuszczać żywcem takich Livingstonów, Cameronów, Stanleyów, którzy potem rozpowiadają w Europie, co widzieli i co się u nas dzieje.
Dwóch tych łotrów, handlujących ciałem ludzkiem rozmawiało, jakby dwóch uczciwych kupców, użalających się na zastój w interesach.
Harris miał jednak słuszność, iż w ślad za śmiałymi podróżnikami, których nazwiska na zawsze pozostaną złączone z odkryciami Afryki podrównikowej, cywilizacya przedzierała się powoli w te dzikie kraje. Na czele dzielnych podróżników, którzy okryli się niespożytą sławą, jako dobroczyńcy ludzkości, stoi Dawid Livingstone, a za nim idą Grand, Speke, Burton, Cameron i Stanley.
Teraz już wiedział Harris, co porabiał Negoro przez te parę lat; dawny agent handlarza niewolnikami, zbieg z karnego więzienia w Loanda nie przestał być, czem był zawsze, – łotrem gotowym na wszystko. Nie wiedział jednak jeszcze, co Negoro postanowił uczynić z rozbitkami Pilgrima i dla tego zapytał go ponownie:
– A teraz powiedz mi nareszcie, co zamierzasz uczynić z tymi rozbitkami?
– Podzielę ich na dwie kategorye – odrzekł Negoro – jednych sprzedam jako niewolników, innych...
Nie dokończył zdania, ale dziki wyraz jego twarzy aż nadto wymownie mówił za niego.
– Których chcesz sprzedać? – zapytał Harris.
– Murzynów, towarzyszących pani Weldon. Stary Tom nie wart wprawdzie wiele, ale czterej inni są silni i rośli, drogo mi za nich zapłacą na targowisku w Kazonnde.
– To się wie! Czterej murzyni dobrze zbudowani, nawykli do pracy, stokroć więcej warci od tych bydląt, których sprowadzamy z Afryki. Grubo zapłacą ci za nich, Negoro, bo niewolnicy urodzeni w Ameryce, to rzadki towar na targowiskach w Angola. Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, czy były jakieś pieniądze na pokładzie waszego statku.
– Eh! nędzne kilkaset dolarów, które uratowałem. Na szczęście liczę na pewne wpływy.
– Jakież to, kolego – zapytał Harris.
– Eh! nic... nic... – odparł Negoro, widocznie żałując, iż powiedział więcej niż należało.
– Więc teraz należy tylko zagarnąć ten drogi towar – rzekł Harris.
– Czy to rzecz tak trudna?
– No, nie, kolego. O dziesięć mil około Coanza obozuje karawana niewolników, prowadzona przez araba Ibn Hamis; na mnie tylko oczekują, aby się udać do Kazonnde. Tam z łatwością przyjdzie pojmać Dicka Sand i jego towarzyszy; trzeba tylko, aby młody mój przyjaciel powziął myśl zwrócenia się ku Coanza...
– Ale czy przyjdzie mu myśl taka? – zapytał Negoro.
– Niezawodnie – odpowiedział Harris – ponieważ Dick jest młodzieńcem bystrym i myślącym, a w żaden sposób nie może odgadnąć grożącego mu niebezpieczeństwa. Nie może myśleć o powrocie na wybrzeże, gdyż prawdopodobnie zabłądziłby w lesie, będzie się więc starał dojść do którejś z rzek nadbrzeżnych, aby ją przebyć na tratwie. Ten jeden pozostaje mu środek i pewien jestem, że go się chwyci.
– Być może... – odrzekł namyślając się Negoro.
– Nie trzeba mówić »być może«, ale »tak będzie niezawodnie«. Jestem tego tak pewny, kolego, jak gdybym sobie wyznaczył schadzkę z moim młodym przyjacielem w okolicach Coanza.
– A zatem w drogę, kiedy tak – zawołał Negoro – znam ja Dicka Sand i wiem, że pewnie nie straci ani chwili, a powinniśmy go wyprzedzić. Dalej, w drogę kolego! – zawołał, podnosząc się z miejsca.
Obaj wstali właśnie, gdy znowu dal się słyszeć szelest, jaki raz już zwrócił uwagę portugalczyka. Było to lekkie drżenie łodyg papyrusowych.
Negoro stanął i pochwycił za rękę Harrisa.
Wtem nagle rozległo się przygłuszone szczekanie; za chwilę w pewnej odległości ukazał się pies z otwartą paszczęką, jakby zamierzał rzucić się na nich.
– Dingo! – krzyknął Harris.
– O! teraz mi nie ujdziesz! – zawołał Negoro.
Dingo chciał rzucić się na niego, ale portugalczyk chwycił dubeltówkę Harrisa i dał ognia.
Po strzale rozległo się bolesne wycie i Dingo zginął między krzakami, rosnącymi nad strumieniem.
Negoro pobiegł tam natychmiast.
Krople krwi rosiły łodygi papyrusów i długi ślad krwi ciągnął się nad brzegiem strumienia.
– Nareszcie przeklęte psisko ma, na co zasłużyło – zawołał z zadowoleniem Negoro.
– Przyznaj-no, Negoro, pies ten widocznie miał złość do ciebie.
– Tak się zdaje, ale odtąd już nie będzie tego okazywał.
– Za cóż Dingo tak cię nienawidził?
Dawna to sprawa między nim a mną – odparł Negoro.
– Cóż to było takiego?
Negoro nic nie odpowiedział. Harris domyślał się, iż Negoro zataił przed nim jakiś epizod ze swej przeszłości, ale na odpowiedź nie nalegał.
Obaj niebawem wyruszyli w drogę, idąc z biegiem strumienia przez las w kierunku Coanza.