Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom II/Rozdział XVI
←Rozdział XV | Piętnastoletni kapitan Tom II Rozdział XVI Mgannga. Juliusz Verne |
Rozdział XVII→ |
przekład anonimowy Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
|
Gdy dnia tego kuzyn nie przybył o zwykłej godzinie, wielki niepokój ogarnął panią Weldon; nie mogła pojąć, co się z nim stało. Ani przypuszczała, żeby mógł uciec z tak obwarowanej faktoryi, a potem znała dobrze swego kuzyna i wiedziała, iż gdyby nawet kto chciał wrócić mu wolność z warunkiem pozostawienia zbiorów, on bez wahania by odmówił. A pudełko stało nienaruszone w jego izdebce, ze wszystkiem, co udało mu się zebrać od czasu pobytu na lądzie. Nie podobna więc było przypuszczać, że dobrowolnie opuścił swe entomologiczne skarby.
A przecież nie było go w zakładzie Alweza.
Przez cały dzień pani Weldon, a nawet mały Janek i Halima szukali go daremnie.
Wtedy pani Weldon powzięła niepokojące podejrzenie, że chyba kuzyn Benedykt uprowadzony został z polecenia Alweza, ale w jakimże celu?
Czyżby go kazał zamknąć w wielkich barakach, przy placu targowym? Lecz, cóżby miał w tem za widoki, skoro w umowie zawartej z Negorem, zastrzeżone było wyraźnie, że i kuzyn Benedykt miał być razem z nią i Jankiem odstawiony do Mossamedes, aby za wypłacony okup wydani byli panu Weldon.
Gdyby pani Weldon mogła była widzieć jakim gniewem uniósł się Alwez, dowiedziawszy się o zniknięciu więźnia, byłaby przekonana, że stało się to wbrew jego woli. Lecz z drugiej strony, jeżeli kuzyn Benedykt uciekł dobrowolnie, dlaczegóżby zamiar ten ukrywał przed nią?
Alwez rozkazał przedsięwziąć jak najtroskliwsze poszukiwania, i te doprowadziły do wykrycia owego ogromnego kretowiska, z pomocą którego z faktoryi można było dostać się do lasu, i wtedy handlarz niewolników nie wątpił już, że łapacz robaków wydostał się tym otworem. Łatwo pojąć, jaka złość go ogarnęła, gdy pomyślał, że ta ucieczka będzie przypisana jego niedozorowi i zmniejszy część przypadającego dlań zysku.
– Niedołęga ten nie wiele był wart, – myślał sobie, – a jednak przyjdzie mi drogo opłacić jego ucieczkę. O! gdybym mógł go schwytać!...
Ale najstaranniejsze poszukiwania tak w obrębie faktoryi, jak i pewnej części lasu, nie doprowadziły na ślad zbiega. Pani Weldon straciła nadzieję odzyskania swego kuzyna, a Alwez swego więźnia.
Ponieważ nie można przypuszczać, iżby kuzyn Benedykt zawiązał z kim stosunki poza granicami faktoryi, trzeba więc było wnosić, że wypadkiem odkrył to kretowisko i uciekł, zapominając o tych, których zostawił, jak gdyby nie wiedział, że żyją na świecie.
To też pani Weldon nie miała najmniejszego żalu do nieszczęsnego entomologa.
– Biedak, co się z nim teraz stanie? – myślała sobie.
Ma się rozumieć, że tego samego dnia Alwez kazał zasypać kretowisko i podwoił ostrożność i nadzór nad jeńcami.
Pani Weldon coraz bardziej osamotniona, pozostała już tylko z synkiem i wiodła dalej swe jednostajne, smutne życie.
Wtem nastąpiła nader rzadka w tej epoce zmiana atmosfery. Około 19 czerwca zaczęły padać deszcze, chmury pokryły niebo, wielkie ulewy zalewały Kazonde.
Dla pani Weldon była to jedna przykrość więcej, ponieważ musiała zaniechać przechadzek po faktoryi, ale dla krajowców ulewne te deszcze straszną stawały się plagą. Nizkie grunty, na których zbiory już dojrzały, zostały zupełnie zalane.
Głód zagrażał mieszkańcom, pozbawionym nagle produktów rolnych, trwoga ogarnęła wszystkich, a ani królowa Moina, ani jej ministrowie nie wiedzieli jak złemu zaradzić.
Nie pozostawało nic innego, jak uciec się do czarowników, ale nie podrzędnych, którzy zajmują się leczeniem chorych przez czary i zaklęcia lub przepowiadaniem przyszłości. Szło tu o klęskę publiczną, trzeba więc było zażądać pomocy od najznakomitszych, posiadających władze sprowadzania lub powstrzymywania deszczów. Udano się do nich; daremnie, – wszelkie czary nic nie skutkowały.
Daremnie wywodzili swe monotonne śpiewy; poruszali podwójnemi dzwonkami, uciekali się do amuletów, a zwłaszcza do rodzaju rogu napełnionego błotem i korą drzew; wymawiali czarodziejskie zaklęcia, podczas których jednocześnie rzucali w twarz najpierwszych dygnitarzy dworu kulki z błota; wszystko to nie zdołało odegnać złych duchów, powodujących tworzenie się chmur.
Coraz straszniejsze klęski zagrażały ludności, gdy wtem Królowa Moina powzięła myśl sprowadzenia Mgannga, przebywającego wówczas na północy Angoli.
Był to pierwszorzędny czarownik, dokonywający cudów, w które tem więcej wierzono, że nikt się o tem nie przekonał i nie widział, ponieważ po raz pierwszy pojawił się w tych stronach. Podziwiano i głoszono cudowną jego moc pod wzlgędem zaklinania deszczów.
Rano dnia 25 czerwca, sławny czarownik głośno zwiastował swe przybycie do Kazonde, mocno wydzwaniając dzwonkami. Udał się wprost na wielki plac, gdzie tłumy krajowców podążyły za nim.
Niebo nie było tak zachmurzone, wiatr zdawał się zapowiadać zmianę kierunku, a że nastąpiło to jednocześnie z przybyciem Mgannga całą więc ludność nadzwyczaj korzystnie usposobiło dla niego.
Był to murzyn czystej krwi, nadzwyczaj okazały i, jak się zdawało, musiał być nadzwyczajnie silny. Już sama jego postawa imponowała dzikim tłumom.
Zazwyczaj, przebywając wsie i miasta, czarownicy zbierają się po trzech, czterech lub pięciu, i towarzyszy im jeszcze pewna liczba pomocników i posługaczy, słynny Mgannga przybył sam, widać więc ufał swej sile. Na piersiach jego pomalowane były białe gzy-gzaki i pasy, niższą część ciała pokrywała szeroka spódnica z tkaniny, wyrobionej z trawy, na szyi miał naszyjnik z ptasich główek, na głowie rodzaj skórzanego kasku, zdobnego paciorkami, ponad biodrami pas mosiężny, od którego spadały setki dzwonków.
Trzymał w ręku rodzaj kosza, którego dno stanowiła wielka tykwa, napełniona skorupkami i muszlami, amuletami różnego rodzaju, małymi drewnianymi bożkami i wielkim zapasem kulek z błota, niezbędnych do wszelkich zaklęć i czarów, dokonywanych w środkowej Afryce.
Niebawem zebrany lud poznał, że Mgannga jest niemową, co zwiększyło jeszcze okazywane mu poszanowanie. Wydawał tylko jakieś nizkie, przytłumione gardłowe dźwięki, bez żadnego znaczenia, uchodzące za najlepsze właśnie czary.
Mgannga zaczął od tego, iż obszedł wielkie targowisko, wykonywając jakiś rodzaj poważnego tańca, przy którym wszystkie jego dzwonki dzwoniły nieustannie; tłum szedł za nim, naśladując jego ruchy. Wtem, nagłym zwrotem czarownik zwrócił się ku rezydencyi królewskiej, przechodząc przez główną ulic Kazonde.
Jak tylko zawiadomiono królowę o przybyciu słynnego czarownika, wyszła naprzeciw niego w towarzystwie całego swojego dworu.
Mgannga skłonił się, uderzając czołem o ziemię, poczem podniósł głowę i wyprostował swą wyniosłą postać. Wzniósł ręce ku niebu, po którem przebiegały chmury i, wydatnemi ruchami naśladując ich kierunek, wskazał, że przechodząc ku zachodowi, zwracają się na wschód wirowatym ruchem, któremu żadna siła nie zdołała dotąd przeszkodzić. Potem nagłym ruchem czarownik ujął za rękę groźną królowę Kazonde, z niewymownem zdziwieniem dworu i całego tłumu. Kilku dworzan chciało się sprzeciwić temu naruszeniu dworskiej etykiety, ale silny Mgannga pochwycił za kark najbliżej stojącego i rzucił na stronę o jakie piętnaście kroków.
Królowej widocznie podobało się to dumne postąpienie czarownika, bo wykrzywiła twarz, co miało oznaczać wdzięczny uśmiech, i Mgannga pociągnął ją za sobą, biegnąc szybko, a tłum pobiegł za nimi.
Czarownik zwrócił swe kroki ku zakładowi Alweza, a doszedłszy do zamkniętych drzwi, jednem uderzeniem otworzył je i rzucił na ziemię, poczem wprowadził do wnętrza zachwyconą królowę.
Handlarz niewolników przybiegł natychmiast otoczony swoimi żołnierzami i niewolnikami, aby ukarać śmiałka, który, nie czekając otworzenia drzwi, śmiał je wyważyć, ale zobaczywszy, że działo się to w obecności królowej, nic przeciw temu nie mającej, zatrzymał się w pełnej uszanowania postawie.
Alwez zamierzał zapewne zapytać królową, czemu ma przypisać zaszczyt jej odwiedzin, ale czarownik nie dał mu na to czasu.
Rozsunął tłum i, zostawiając wokoło siebie szeroką wolną przestrzeń z coraz większem ożywieniem wykonywał swoje pantominy. Najpierw wskazał ręką chmury, zaczął je zaklinać i ostro im wygrażać, a nakoniec rozpędzać, potem, prostując nagle swą olbrzymią postać, zdawało się, że chce zatrzymać je w biegu i można było mniemać, że dzięki wzrostowi dosięgnie do nich.
Zabobonna Moina, zachwycona postępowaniem i ruchami szarlatana, sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. Szał ją jakiś ogarnął, wydawała dziwne krzyki, machinalnie powtarzając ruchy Mgannga, dworzanie i tłum naśladowali jej przykład, i wkrótce śpiew, krzyk i wycie krajowców, zagłuszyły gardłowe dźwięki niemego czarownika.
Lecz, czy wszystko to rozpędziło chmury nadciągające od wschodu i zasłaniające słońce, czy zaklęcia i czary tego nowego czarownika wywarły jaki skutek? Gdzie tam! Właśnie, gdy już królowa i lud jej cieszyli się, iż nareszcie pokonano moc złośliwych duchów, trapiących ich takiemi ulewami, niebo, pogodniejsze nieco od rana, znów się zasępiło i duże krople deszczu spadać zaczęły na ziemię.
Niebawem nastąpił zwrot w usposobieniu dzikiej tłuszczy. Rozgniewali się na czarownika, który nie lepszy był od innych, a zmarszczone brwi królowej okazywały, że co najmniej, postrada uszy. Krajowcy ciaśniejszem otoczyli go kołem, podnieśli groźnie pieści i byliby rzucili się na niego, gdyby nieprzewidziany wypadek nie wpłynął nagle na zmianę tak nieprzychylnego usposobienia.
Mgannga, przewyższający cały tłum zajadły, wyciągnął wskazująco rękę w jedną stronę faktoryi; wszyscy odwrócili się ku niej. Zwabieni krzykiem i gwarem, pani Weldon i Janek wyszli z chaty; na nich to wskazywał czarownik, uniesiony gniewem, i jednocześnie prawą rękę podniósł ku niebu.
– A więc to oni, oni! To ta biała i jej dziecko byli przyczyną i źródłem tej klęski, oni to ściągnęli ze swego kraju deszcz, zalewający grunty Kazonde!
Królowa Moina groźnym ruchem wskazała panią Weldon; krajowcy z dzikim wyciem rzucili się ku niej. Biedna kobieta widziała się zgubioną, porwała synka i, przycisnąwszy go do piersi, stała nieruchoma jak posąg wobec rozwścieczonej tłuszczy.
Mgannga zwrócił się ku niej; rozstąpiono się przed czarownikiem, który odkrywszy przyczynę klęski, znajdzie i lekarstwo na nią.
Alwez, któremu szło o życie jeńców, mających tak znaczną przynieść korzyść, zbliżył się sam, nie wiedząc, co ma czynić.
Mgannga porwał małego Janka z objęć matki i podniósł go ku niebu, można było myśleć, że roztrzaska mu główkę dla uspokojenia gniewu bogów; pani Weldon wydała straszny krzyk i padła zemdlona.
Czarownik dał znak królowej, poczem podniósł nieszczęśliwa matkę i uniósł ja wraz z dzieckiem, a tłum z uszanowaniem rozstępował się przed nim.
Alwez nie posiadał się z gniewu; stracił już jednego jeńca, a obecnie chcą mu porwać jeszcze panią Weldon i jej synka, a tem samem pozbawić znacznego zysku, jaki mu zapewnił Negoro z otrzymanego okupu.
Chciał więc koniecznie przytrzymać panią Weldon, choćby całe Kazonde miało być zalane, lecz krajowcy z oburzeniem zwrócili się przeciw niemu, a królowa Moina rozkazała swojej gwardyi, aby go powstrzymała. Alwez tedy musiał stać spokojnie, wiedząc, jak drogo mógłby przypłacić opór, przeklinając w duszy głupotę poddanych najjaśniejszej Moiny.
Jakoż w samej rzeczy dzicy byli przekonani, że chmury rozejdą się niebawem, jak tylko oddali się sprowadzająca je przyczyna i nie wątpili, że czarownik krwią obcych przybyszów przygasi i okupi dręczącą ich plagę.
Mgannga unosił swoje ofiary tak łatwo, jakby lew parę owieczek; Janek oniemiał z przerażenia, pani Weldon zemdlała, a dzicy rozwścieczeni żądzą zemsty, biegli za nim, krzycząc i wyjąc. Wyszedł z faktoryi, przebiegł Kazonde, zapuścił się w las i uszedł z milę drogi, dając znak krajowcom, iż nie chce, aby dalej szli za nim. Jedni się zatrzymali, drudzy wrócili do miasta, a on, nie zatrzymując się ani chwili, doszedł z ciężarem swoim aż do rzeki bystro płynącej ku północy.
Tam, w głębokim zagłębieniu, stała ukryta przy wybrzeżu łódź zwana pirogiem. Mgannga zszedł do niej, złożył swój podwójny ciężar, odepchnął nogą łódź, która szybko posunęła się z biegiem wody i wtedy zawołał:
– Oto masz mój kapitanie, panią Weldon i Janka, mam zaszczyt ci ich przedstawić. Teraz płyńmy jak najspieszniej i niech niebo otworzy swe upusty, choćby miało zalać wszystkich tych okrutnych i dzikich niedołęgów.