Pielgrzym Kamanita/VIII. Pąk rajskiego kwiatu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzym Kamanita |
Podtytuł | Romans starohinduski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Poznańska |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Pilgrimen Kamanita |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tuż pod murami miasta Kosambi, po stronie wschodniej, znajduje się piękny lasek sinsapowy, będący właściwie świętym gajem, a świątynia, coprawda w smutnym już dzisiaj stanie, widnieje na małej polance. Oddawna nikt nie składa ofiar Krysznie w prastarej świątyńce, albowiem bogu temu wybudowano olbrzymi tum w mieście, nakryty wspaniałą kopułą. W rozwalinie zamieszkały sowy, oraz pewna kobieta, utrzymująca pono stosunki z duchami, które jej pozwalały przenikać przyszłość. Było to dla niej źródłem dochodu, gdyż za pewną opłatą prorokowała ludziom co ich czeka. Nie brakło nigdy ciekawych, schodzili się do niej po zachodzie słońca, a zwłaszcza pełno tam bywało par zakochanych, tak że złośliwi twierdzili, jakoby owa kobieta zajmowała się raczej stręczeniem, niźli świętobliwością. Nie wchodząc w istotę rzeczy, obraliśmy starożytną świątyńkę za miejsce spotkania naszego, gdyż było nam to bardzo na rękę.
Następnego dnia wyruszyłem z moją karawaną z miasta i to w porze, kiedy ludzie udawali się po zakupy, lub do sądu, wybierając z rozmysłem najludniejsze ulice, tak że odjazd mój nie mógł pozostać tajemnicą dla zwolenników Satagiry. Po kilku godzinach marszu, zatrzymaliśmy się jednak w pewnej wsi i tam, ku wielkiemu zadowoleniu mych ludzi kazałem rozłożyć obozowisko na noc. Sam dosiadłem świeżego konia i okryty ciemnym płaszczem jednego z służby zawróciłem o zachodzie słońca do Kosambi.
Noc była już zupełna, gdym dotarł do lasku sinsapowego. Wjeżdżając ostrożnie w gęstwę, poczułem rozkoszny zapach lotosów nocnych na stawie, poświęconym Krysznie, i niebawem ukazał się oczom moim, najeżony napoły rozpadłemi posążkami bogów dach świątyni, rysujący się ostro na tle wygwieżdżonego nieba. Zsiadłszy z konia, znalazłem się pośród przyjaciół moich, a Vasitthi rzuciła się z okrzykiem radości w moje ramiona. Całowaliśmy się, tulili do siebie, szeptali słowa zachwytu i zamieniali przysięgi miłosne, a z tego upojenia zbudziło mnie muśnięcie szuwaru po twarzy, wrzask przelatującej sowy, oraz chrapliwy głos pękniętego dzwonu bronzowego.
Medini pociągnęła za sznur zwisający u starego dzwonu modlitewnego i wypłoszyła przez to sowę z niszy. Medini uczyniła to nietyle w celu przywołania wróżychy, ile dlatego, iż stara ukazała się właśnie w progu świątyni zła niewymownie, bowiem nikt nie wzywał jej dotąd, ani kołataniem, ani dzwonieniem, jak to było w zwyczaju.
Medini powiedziała staruszce, że wielka sława świętości, jaką posiada, skłoniła ją i tego młodzieńca... tu wskazała na Somadattę... do zasięgnięcia jej rady w sprawach utajonych przed ludźmi, zaś wróżycha podniosła oczy w niebo i zapewniła, że bogowie nie odmówią pomocy, albowiem konstelacje znajdują się właśnie w bardzo korzystnem położeniu. Zaprosiła oboje do wnętrza przybytku Kryszny, szesnastotysiąc-stokrotnego małżonka, który ochotnie spełnia pragnienia serc kochających. Ja i Vasitthi zostaliśmy w gaju, zachowując rolę sług przybyłych z państwem swojem.
Nie zdołam opowiedzieć co teraz nastąpiło, bo chwile te zostały mi we wspomnieniach jako nierozwiązalny chaos. Przysięgliśmy sobie, że śmierć nas jeno rozdzielić zdoła, zapewniałem, że wrócę po porze deszczów, potem zaś zastanawialiśmy się, w jaki sposób skłonić rodziców naszych, by dali przyzwolenie na nasz związek. Oczywiście całowaliśmy się i obejmowali nieskończoną ilość razy. Jeśli takich chwil nie przeżyłeś, o czcigodny, to pojąć nie zdołasz, w jak dziwny sposób rozkosz łączyła się w nas z rozpaczą, albowiem każdy uścisk przypominał, że może być ostatnim, może już nawet jest ostatnim w tem życiu.
Po pewnym czasie Medini i Somadatta wyszli z świątyni, a wróżycha chciała i nam wyjawić przyszłość, przeciw czemu jednak zaprotestowała żywo Vasitthi.
— Nie przeżyłabym złej wróżby! — zawołała.
— Czemuż ma być złą? — zdziwiła się stara, która zapewne z racji swej świętości niejednej miłej w życiu doznała przygody. — Wszakże i skromnej parze służących może sprzyjać szczęście! — dodała zachęcająco.
Ale Vasitthi nie dała się skusić i, łkając, objęła mą szyję.
— O jedyny mój! — zawołała. — Czuję doskonale, że przyszłość nasza będzie smutna wielce. Wiem, iż cię nie zobaczę już nigdy na tej ziemi.
Słowa te przejęły mnie dreszczem lodowatym i usiłowałem wyperswadować kochance nieuzasadnioną obawę. Dlatego jednak może właśnie, iż była nieuzasadniona, słowa me pozostały bez skutku. Łzy spływały po licach Vasitthi, patrzyła na mnie miłośnie i tuliła do piersi ręce moje.
— Życie nas rozdzieli! — zapewniała. — Ale mimo to pozostaniemy sobie wiernymi i ujrzymy się w raju, gdzie zostaniemy połączeni na zawsze! O Komanito, przysiąż mi to, a doznam większej otuchy, niż zdolne są mi dać twe najgorętsze słowa. Słowa są bezsilne wobec nadpływającej już fali losu, jak szuwary wobec zalewu, natomiast wszechpotężną jest rodząca nowe życie wola, niezłomnem jest postanowienie.
— Jeśli o to jeno idzie, droga Vasitthi, — odparłem — znajdę cię wszędzie. Pocóż jednak myśleć o życiu innem, skoro jeszcze w tem spotkać się możemy i spotkamy...
— Tu, na ziemi wszystko jest niepewne i nawet moment, w którym rozmawiamy, nie jest naszą bezsporną własnością. Zgoła inaczej rzecz się ma w raju...
— Ach! — westchnąłem — Droga Vasitthi, jestże więc raj? W którejż go szukać stronie?
— Tam gdzie zachodzi słońce — odrzekła z pełną wiarą — istnieje raj niezgłębionego szczęścia, nieogarniętego światła i każdy się tam odrodzi na łonie lotosu, o ile ma odwagę pogardzić doczesnością i skierować myśl swoją na owo miejsce zaziemskiego bytowania. Pierwsza chwila tęsknoty za owym rajem, pierwsza czysta myśl i pierwszy dobry czyn sprawiają, że na krystalicznych wodach jeziora pojawia się pąk, który rośnie i pęcznieje w miarę życia dobrego i szlachetnego, kurczy się zaś, maleje i zatapia w miarę złych myśli, słów, czy czynów człowieka. Są one niby robactwo, co podgryza jego łodygę.
Oczy jej błyszczały niby świeczki, głos zaś brzmiał jak najsłodsza muzyka.
Podniosła dłoń i, wskazując połyskujące ponad czubami drzew gwiazdy drogi mlecznej na tle nieba, zawołała:
— Spójrz, Kamanito! Oto Ganga niebieski. Przysięgnijmy na jego srebrzyste fale, zasilające wodą rajskie jeziora lotosów, że duchy swe kierować będziemy nań przez całe życie w tym celu, by tam przysposobić miłości naszej wiekuistą ojczyznę!
Porwany jej słowami, wstrząśnięty do głębi, podniosłem rękę i serca nasze zadrżały jednocześnie na myśl, że oto w onej chwili, w niesiężnych dolach wszechświata, kędyś ponad niedolą ziemskiego bytu ukazują się dwa pąki wiekuistej miłości.
Wyczerpana do reszty Vasitthi padła w me ramiona i zwisła jakby nieżywa, ucałowawszy poprzód, na pożegnanie, usta moje.
Złożyłem ją na łonie Medini, dosiadłem konia i, nie mając odwagi oglądać się poza siebie, odjechałem co prędzej.