Pielgrzym Kamanita/XLV. Noc i świt wszechświata
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzym Kamanita |
Podtytuł | Romans starohinduski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Poznańska |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Pilgrimen Kamanita |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kamanita został sam jeden pośród zupełnej nocy wszechświata jak lampka płonąca gdzieś w kącie przed obrazem bóstwa, gdy zagasną w wielkiej hali weselnej wszystkie światła.
Jak jego cielesność okryta była substancją astralną zjawiska Buddy, podobnie duszę jego objęła wyłącznie myśl o mistrzu i to było właśnie oliwą, sycącą płomyk lampki.
Przypomniał sobie każde zdanie i każde słowo mistrza, posłyszane w przedsionku domu garncarza w Rajagaha, a skończywszy je rozważać, rozpoczynał na nowo. Każde zdanie stało mu się bramą rozwierającą się na nowe ścieżki myśli, rozchodzące się w różne strony i rozwidlające bezustannie. Przewędrował wszystkie rozważnie i powoli, tak że wkońcu zrozumiał wszystko.
Podczas kiedy duch jego przetrawiał i wchłaniał w siebie myśl Buddy, cielesna jego istota nasiąkała coraz bardziej otulającą ją substancją astralną, tak, że ta substancja stała się przeźroczystą. Jednocześnie zauważył, że ciemń nocy wszechświata zaczyna błękitnieć i barwa ta staje się coraz to żywszą.
Wówczas pomyślał Kamanita:
Wokół panuje niezmierna ciemność nocy wszechświata. Ale nadejdzie czas świtu i świat stutysięcznego Bramy wróci do życia. Gdyby pragnienie me skierowane było całe ku celowi zostania Bramą, który świat nowy powoła do życia, to nie widzę doprawdy istoty, któraby mi mogła zaprzeczyć tej godności. Wszystkie twory świata spoczywają w omdleniu niebytu, ja zaś sam jeden trwam przytomny i żywy. Mógłbym nawet, gdybym jeno chciał w tej chwili wszystkie te istoty stworzyć na nowo, postawić każdą na miejscu właściwem i zacząć nowy dzień wszechświata. Jednego tylko dokazaćbym nie zdołał, to jest przywrócić do istnienia Vasitthi, bowiem znikła tak, że nie pozostało po niej zarodu bytu, a żaden bóg ni Brama odnaleźć jej nie może. Cóż mi po życiu bez niej, która stanowiła najlepszą i najpiękniejszą jego cząstkę? Cóż mi to za dostojeństwo, stutysięczny Brama, skoro są dostojeństwa nierównie wyższe? Cóż mi po trwaniu w czasie, skoro istnieje wieczność?
Istnieje wieczność i droga do niej wiodąca. Pamiętam co mi raz mówił pewien bramin. Oto w ciele mieści się sto żył, ale jedna jeno wiedzie do wierzchołka głowy i tą właśnie ulata dusza z ciała. Podobnie istnieje w życiu mnóstwo dróg, wiodących poprzez różne osiedla cierpień, jedne długie, kręte, inne proste, zmierzają do miejsc miłych i przykrych, przechodzą przez świat duchów, łudzi, zwierząt i istot piekielnych, ale jedna jeno droga wyprowadzić może poza świat. To jest właśnie droga wieczności, droga w niepoznawalne. Stoję już na niej, przeto pójdę dalej, do samego końca.
Zatopił się w rozważaniu nauki Buddy o drodze, wiodącej do unicestwienia cierpień.
Wokół niego szafir stawał się coraz to wyrazistszy, ciemniał i gęstniał.
A kiedy zaczął nabierać odcienia czerni, w pewnym momencie rozbłysnął w przestrzeni nowy Brama, stutysięczny Brama, twórca stu tysięcy światów.
Rozbrzmiał jego radosny głos:
— Wstawajcie na nowe życie istoty wszelakie, spoczywające przez całą noc na łonie niebytu! Zbudźcie się i spieszcie nowy tworzyć świat Bramy, użyć rozkoszy nowego dnia. Biegnijcie na miejsca swoje, wedle woli i sił swoich obrane.
Z niebytu i ciemni wyłaniać się zaczęły istoty mnogie i światy, rozbłyskała gwiazda po gwieździe. Sto tysięcy głosów wrzasnęło radośnie, sto tysięcy bębnów i konch zabrzmiało:
— Hołd i pokłon stutysięcznemu Bramie, który nas woła na nowe życie i nowy dzień wszechświata zaczyna! Hołd i pokłon nam samym, powołanym do użycia wraz z nim rozkoszy nowego dnia, do odzwierciadlania boskiego jego blasku!
Słysząc to, uczuł Kamanita politowanie wielkie.
— Istoty owe i światy — pomyślał — owe nieprzeliczone bóstwa gwiezdne świata stutysięcznego Bramy radują się z dnia nowego i cieszą życiem. A dlaczegóż to czynią? Oto dlatego, że nie znają życia!
Przez politowanie owo, skierowane ku światu, bogom i samemu najwyższemu bóstwu, wyzbył się Kamanita do reszty miłości własnej.
Rozważał dalej?
— Podczas tego dnia wszechświata zjawi się również Budda doskonały, a może kilku nawet mistrzów, głoszących prawdę. Jeśli tedy twory i bóstwa gwiezdne, które dziś wstają do życia, posłyszą ową prawdę, a przy tem przypomną sobie, że kiedy się budziły o świcie nowego dnia wszechświata, widziały jedną istotę odchodzącą poza świat, to wspomnienie to wyjdzie im na korzyść. Pomyślą bowiem:
— Jeden z pośród podobnych nam uprzedził nas na drodze, o której mówi mistrz.
Przyczyni się to do ich zbawienia.
Tedy pomagając sobie, pomogę wszystkim, bowiem nikt nie może naprawdę pomóc sobie, nie pomagając wszystkim.
Niebawem zauważyły gwiezdne bóstwa, że istnieje jedno w wszechświecie, które miast rozbłyskać, coraz to jaśniej, gaśnie z każdą chwilą bardziej.
Zaczęły wołać:
— Hejże, bracie! Spójrz na stutysięcznego Bramę i rozetlij od jego blasku jaśnienie swoje! Spójrz, byś zatlił się jako my płoniemy. I ty jesteś powołany do odzwierciadlania światła bóstwa najwyższego!
Kamanita nie zważał na wołanie bóstw, nie słuchał i nie patrzył na nic.
Bogowie, widząc, że tak jest ponury, zwrócili się do stutysięcznego Bramy, mówiąc:
— Wielki Bramo, który ożywiasz i oświecasz wszechświat cały, spojrzyj na tę istotę zbyt słabą, by uczestniczyć w godach nowego dnia, spójrz i uczyń, by rozbłysło światło jej gasnące. Ożyw konającego? Wszakże i to bóstwo gwiezdne powołałeś do życia i do odzwierciedlania blasku twego.
Wielki Brama, troskliwy ojciec i opiekun istot wszelakich, zwrócił uwagę na Kamanite, rad orzeźwić go i umocnić.
Ale blask Kamanity malał mimo to coraz bardziej.
Zmartwiło to wielkiego Bramę, tembardziej, iż był on jedyną istotą we wszechświecie, która nie dała się rozświetlić, nie odbijała jego promieni, a że radość? swą czerpał w tem właśnie wzajemnem rozbłyskiwaniu, przeto pragnął, by wszystko grzało się w jego żarze i wszystko wielbiło go jednogłośnie.
Odjął tedy część swej boskiej, światło twórczej siły wszechświatowi, tak wielką część, że starczyłaby na rozpłomienianie stu gwiazd i skierował jej prąd na Kamanitę.
Kamanita nie rozświetlił się jednak, przeciwnie, przygasł tak, jakby miał zniknąć na wieki.
Wprawiło to Bramę w wielki niepokój i napełniło go troską.
— Ta istota, jedna jedyna w wszechświecie, urąga mej potędze... czyż tedy jestem wszechmocny? Nie znam drogi, którą kroczy... czyż tedy jestem; wszechwiedzący? Nie gaśnie on jak gasną istoty umierające, po to by się odrodzić na nowo, nie gaśnie jak gasną światy po dniu Bramy, by się rozetlić na nowo. Jakież światło przyświeca istocie, która gardzi światłem mojem?... Czyż istnieje może światłość od mojej potężniejsza światłości? Czyż może istnieje droga, w przeciwnym od mojej wiodąca kierunku? Czyż istnieje może droga w niepoznawalne, kędy nie kroczą twory moje? A może ja sam udam się kiedyś w tę droge... nienazwaną przez nikogo dotąd?
Bogowie gwiezdni popadli również w wielkie zakłopotanie i wątpliwości.
— Jakto? — mówili. — Ta jedna istota wyłamuje się z pod władzy Bramy... więc może wielki Brama nie jest wszechwładny? Jakaż światłość przyświeca temu, który gardzi światłością Bramy? Istnieje widać światłość cudniejsza i silniejsza od światłości naszego Bramy, którą odzwierciedlamy! Istnieje tedy odmienna od naszej droga, droga w niepoznawalne, którą żaden z nas nie kroczył dotąd? Czyż udamy się może kiedyś w tę drogę... nienazwaną przez nikogo jeszcze?
Brama pomyślał i rzekł do siebie:
— Wchłonę tedy napowrót i złożę na łonie nocy całą ową światłość, którą rozlałem po wszechświecie, a twory wszelakie przywrócę ponownie do niebytu. Potem całą światłość wszechświata skupię w jeden jedyny promień i skieruję go na tę istotę, by ją uratować i wcielić do mego świata.
Stutysięczny Brama wchłonął, jako rzekł, całą światłość i złożył ją na łonie nocy, a wszystkie twory spoczęły w niebycie. Potem skupił całą światłość swoją w jeden promień i skierował go na Kamanitę.
— Teraz rozbłyśnie najświetniejsza gwiazda mego świata! — pomyślał.
Uczyniwszy co zamierzał, wchłonął Brama z powrotem ów promień, który starczył na rozpalenie stu tysięcy gwiazd i rozpostarł światłość po przestrzeni, przyglądając jej się z uwagą.
W miejscu, gdzie, jak sądził, rozbłysnąć miała najświetniejsza gwiazda, dojrzał jednak jeno dogasającą, czerwoną iskierkę.
W bezkreśnych rozłogach przestrzeni rozbłyskiwały nieprzeliczone światy, radując się z nowego dnia Bramy, a pielgrzym Kamanita zgasł onej chwili odrodzenia powszechnego, jak gaśnie lampa, zużywszy ostatnią kroplę oliwy.