Pielgrzym Kamanita/XXXIII. Angulimala
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzym Kamanita |
Podtytuł | Romans starohinduski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Poznańska |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Pilgrimen Kamanita |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wróciwszy do swych komnat, uczułam zupełny spokój. Nie miałam potrzeby nad niczem już rozmyślać, żadnych zwalczać wątpliwości ni odpowiadać na pytania. Wszystko zostało rozstrzygnięte. Jego karma domagała się widocznie śmierci, a podwójna zdrada oddała go w moje i Angulimali ręce.
Byłam tak spokojna, że, położywszy się, zasnęłam odrazu i sen ten dopomógł mi znakomicie do przetrwania przykrych godzin czekania zmierzchu.
Gdy noc zapadła, udałam się na terasę. Księżyc nie wszedł jeszcze, ale nie czekałam długo. Potężna postać Angulimali ukazała się za barjerą i za chwilę olbrzym zbliżył się do ławki, na której siedziałam napoły odwrócona od niego.
Nie poruszyłam się i, wpatrzona w tafle posadzki, powiedziałam:
— Wiem wszystko o co ci idzie. Znam dokładnie czas odmarszu, siłę, jaką za sobą wiedzie, kierunek, oraz drogi i ścieżki, któremi się udać zamierza. Pod wpływem złej karmy swojej sam mi się narzucił ze zwierzeniami, inaczej bowiem, niezdolna do obłudnej zalotności, nie wiedziałabym nic.
Zawczasu ułożyłam sobie co mam mówić, gdyż duma ludzka jest tak zdrożną, że nie pozwala wydać się człowiekowi złym, nawet w oczach, sprzymierzeńca zbrodni. Pragnęłam, by mnie uważał nie za nikczemną morderczynię, ale za narzędzie losu.
Dalsze słowa moje były równie rozważne.
— Nie dowiesz się atoli niczego, o ile mi nie przyrzekniesz, że go jeno zabijesz, nie dręcząc wcale, a także że nie zabijesz żadnego z jego ludzi, o ile nie będziesz do tego zmuszony dla własnej obrony. Oznaczę ci miejsce, gdzie możesz go pokonać z wielką łatwością, bez walki. Wszystko to musisz mi zaprzysiąc uroczyście, inaczej, nawet pod grozą śmierci, nie wyznam jednego słowa.
— Przysięgam na Kali straszliwą, której byłem do dziś dnia wiernym i pokornym sługą, że nie zabiję żadnego z ludzi Satagiry, a jego samego męczyć nie będę! — rzekł uroczyście, dobitnie Angulimala.
— Dobrze! — odrzekłam. — Wierzę ci. Słuchaj uważnie i zapamiętaj wszystko dokładnie. Masz pewnie pomocników w mieście i wiesz, że czyni się przygotowania, by jutro rano ruszyć z wojskiem na obławę za zbójcami. Jest to jeno pozór i wybieg, by cię wywieść w pole. W rzeczywistości ruszy dziś Satagira, na czele trzydziestu jezdnych, w godzinę po północy, opuści miasto południową bramą i, mijając z lewej strony lasek sinsapowy, posunie się dalej na południe, a potem, zataczając łuk, skieruje się na wschód przez wzgórza.
Opisałam mu wiernie całą drogę, podając szczegóły dotyczące owej wąskiej rozpadliny, gdzie może z łatwością zabić Satagirę.
Gdym skończyła, zapadła cisza tak głęboka, że słyszałam własny oddech. Siedziałam, nie czując się na siłach, by wstać i odejść, jak to było w mym planie.
Po długiej chwili zabrał głos Angulimala, a łagodność jego brzmienia i smutek jakiś nieznany dotąd zdziwiły mnie tak bardzo, że zadrżałam i zaparłam oddech, słuchając:
— Stało się tedy! — powiedział — Łagodna, spokojna kobieta, która zapewne nie uczyniła dotąd rozmyślnie krzywdy najmniejszemu stworzeniu połączyła się przymierzem z najohydniejszem z pośród ludzi, którego ręce broczą krwią niewinnych. Śmierć małżonka zacięży na jej sumieniu, czarne nici karmy sięgną na samo dno piekieł i przez wieki niezliczone trwać będą skutki nieludzkiej zbrodni. Taki jest pakt i tak by się stało, gdybyś zwierzenia swoje, szlachetna pani, uczyniła rozbójnikowi Angulimali.
Nie wierzyłam uszom własnym. Do kogóż tedy mówiłam? Wszakże to głos Angulimali, zmieniony jeno w brzmieniu. Spojrzałam i ujrzałam najwyraźniej przed sobą herszta bandy, postawa jego tylko była inna jakaś, nie przerażała mnie już i nie obezwładniała tak jak pierwszej nocy.
— Nie bój się! — powiedział — Wszystko to nie stanie się. Niech ci się wydaje, że słowa twe skierowane były do tego oto drzewa.
Mówił zagadkowo, jak zaczął, a ja zrozumiałam tyle tylko, że z jakiegoś powodu zaniechał planu zemsty nad Satagirą.
Zdobywszy się z trudem nadludzkim na okropną zbrodnię, nie mogłam znieść nagłego rozwiania się całego dzieła i rozczarowanie sprawiło, iż wybuchłam przekleństwami i szyderstwami. Rzucałam je w twarz Angulimali, nazywając go nikczemnym szubrawcem, wiarołomnym pyszałkiem, tchórzem... używałam najokropniejszych słów, pewna, że ten w całych Indjach z gwałtowności znany człowiek jednem uderzeniem żelaznej pięści położy mnie trupem.
Zamilkłam wreszcie z braku tchu, nie słów, a wówczas odparł Angulimala z takim spokojem, że uczułam wstyd wielki:
— Zasłużyłem na wszystko to i na gorsze jeszcze słowa, mimo że każdego mężczyznę, nie tylko dawnego Angulimalę, mogłaś niemi przywieść do takiej pasji, że byłby cię uśmiercił. Miałaś nawet widocznie zamiar doprowadzić mnie do tej ostateczności. Ale zmieniłem się całkiem i choćbym usłyszał dużo gorsze wyzwiska, zniósłbym je pokornie, a nawet uczułbym wdzięczność za to, że mi dano sposobność zbawiennego ćwiczenia. Wszakże sam mistrz powiedział:
Ucz się spokoju i cierpliwości od ziemi, Angulimalo. Na ziemię rzucają rzeczy czyste i nieczyste, a ona ani się nie przeraża, ani broni. Taką winieneś posiąść cierpliwość i spokój, Angulimalo, jaką ma ziemia.
Potem dodał:
— O szlachetna Vasitthi, wiedz, iż przed tobą stoi już nie rozbójnik, ale pielgrzym i uczeń, Angulimala.
— Czyimże jesteś uczniem? Jak się zwie mistrz twój? — spytałam pogardliwie i niecierpliwie, mimo, że dziwne słowa niepojętego człowieka tego wywarły na mnie silne wrażenie.
— Zwą go doskonałym, znawcą świata, obudzonym w pełni Buddą! — odparł — Oto mistrz mój. Zapewne doszły cię już o nim wieści?
Zaprzeczyłam gestem.
— Tedy szczęsnym się być mienie, — zawołał — że z ust moich po raz pierwszy usłyszałaś imię jego.
Rozbójnik Angulimala uczynił ci wiele złego, a oto uczeń i pokutnik Angulimala wieści ci pierwsze słowo błogosławieństwa!
— Któż to jest ten twój Budda? — spytałam tym samym tonem, nie zdradzając zaciekawienia — Cóż on ma wspólnego z twem dziwacznem postępowaniem i jakież może na mnie spłynąć błogosławieństwo przez sam dźwięk jego imienia?
— Samo imię tego, którego zowią błogosławionym, — odparł Angulimala — jest to pierwszy promyk jasności dla tkwiącego w ciemnościach. Ale opowiem ci jak go spotkałem i w jaki sposób odmienił bieg życia mego, bo dla twego to również dobra uczynił dzisiaj właśnie.
Pierwszej już zaraz nocy zadziwiło mnie, że mimo dzikości Angulimala zachowuje się dostojnie i przyzwoicie, teraz uderzała mnie tem więcej godność, z jaką usiadł obok mnie na ławce, właściwa człowiekowi znajdującemu się w towarzystwie równych sobie.