Pierwsza miłość (Turgieniew)/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsza miłość |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz przy śniadaniu matka zburczała mię trochę za wczorajszą samowolę, lecz nie tak surowo, jak się spodziewałem, i kazała mi tylko opowiedzieć, jak przepędziłem wieczór. Spełniłem jéj życzenie w kilku słowach, opuszczając szczegóły i starając się przedstawić zabawę w najniewinniejszych kolorach.
— W każdym razie nie są to ludzie „comme il faut,“ dobrze wychowani, — zauważyła matka — i nie masz do nich po co chodzić, zamiast się uczyć i pracować. Egzamina niedaleko.
Wiedziałem dobrze, że troskliwość matki o moję pracę i naukę ograniczy się na tych słowach, i nie próbowałem nawet sprzeciwiać jéj się lub usprawiedliwiać, ale po herbacie ojciec wziął mnie pod rękę, i wyszedłszy ze mną do ogrodu, kazał mi opowiedziéć wszystko, co się działo wczoraj u księżny.
Szczególną władzę miał nademną ojciec, i dziwny był nasz stosunek. Nie zajmował się mną prawie wcale, lecz nigdy mię nie drażnił ani nie obrażał; szanował we mnie moję wolę i pragnienie niezależności, i jeśli się można tak wyrazić — był dla mnie grzecznym, tylko... trzymał mnie zdaleka. Co do mnie, byłem z niego dumny, kochałem go i zachwycałem się nim jednocześnie: był dla mnie wzorem męzkości, doskonałością niedościgłą, i Bóg wie, jakbym gorąco mógł się do niego przywiązać, gdybym nie czuł bezustannie usuwającéj mię ręki!
Kiedy jednak tego pragnął, umiał jedném słowem, bez słowa, w mgnieniu oka, jednym ruchem pociągnąć mię z dziwną siłą i wzbudzić zaufanie nieograniczone. Dusza moja z rozkoszą otwierała się przed nim, i rozmawiałem z nim, jak z przyjacielem, jak z doświadczonym, rozumnym, a pobłażliwym przewodnikiem... Wtém nagle, bez przyczyny, porzucał mię znowu, usuwał od siebie łagodnie, ale stanowczo i silnie...
Miewał niekiedy napady dziecinnéj prawie wesołości i wówczas umiał bawić się ze mną, jak chłopczyk. Lubił zawsze bardzo każdy ruch fizyczny i posiadał prawdziwie młodzieńczą sprężystość członków i muskułów. Raz, raz tylko jeden — pociągnął mię ku sobie z tak tkliwą pieszczotą, że o mało się nie rozpłakałem...
Wesołość i czułość jednak znikały szybko bez śladu — i znów powracał stosunek, nie dający mi żadnéj nadziei na przyszłość. To, co minęło, snem się wydawało.
Nieraz patrzę na niego, na tę twarz jasną, piękną i rozumną, serce drży we mnie i cała istota wyrywa się ku niemu ze słowem miłości, — a on, jak gdyby przeczuł, co się we mnie dzieje, pogłaszcze mię lekko po twarzy, przechodząc, i oddali się lub zajmie czémkolwiek, albo ostygnie tak nagle, jak umiał ostygać, — i mimowolnie poczuję chłód w sercu, i zamknę się znowu, i ostygnę także.
Rzadkie objawy jego życzliwości i cieplejszych uczuć dla mnie ani razu nie były wywołane tego rodzaju niememi prośbami: zjawiały się zawsze niespodzianie i bez wyraźnéj przyczyny.
Zastanawiając się późniéj nad charakterem ojca, przyszedłem do przekonania, że nie był zwolennikiem rodzinnego życia, innych uciech szukał na świecie, co innego go zajmowało, a dom był dla niego jedynie chwilowém miejscem wypoczynku.
— Bierz, co możesz, a sam nie ulegaj i nie poddawaj się nikomu. Należéć tylko do siebie, to cała sztuka i zadanie życia, — powiedział późniéj niegdyś do mnie.
Innym razem, występując w roli demokraty, zacząłem rozprawiać przy nim o wolności. Był on dnia tego w „dobrém“ usposobieniu, to znaczy, że można było mówić z nim o wszystkiém.
— Wolność — powtórzył, patrząc na mnie, — a wiesz ty, co człowiekowi zapewnić może wolność?...
— Co?
— Wola, własna wola, ona nam daje władzę, więcéj wartą od wolności. Umiéj chciéć, a będziesz wolnym, i będziesz rozkazywał innym.
On sam przedewszystkiém i nadewszystko pragnął żyć — i żył... Być może, iż przeczuwał, że niedługo korzystać będzie z téj doskonałéj „sztuki życia:“ umarł, mając zaledwie lat czterdzieści parę.
Opowiedziałem mu dokładnie i szczegółowo dzieje wczorajszego wieczoru. On słuchał niby uważnie, niby w roztargnieniu, siedząc na ławce i rysując coś końcem laski po piasku. Zaśmiał się czasem, to znów spojrzał na mnie tak jakoś jasno, pogodnie, zabawnie, albo podraźnił krótką uwagą, pytaniem. Nie mogłem się odważyć z początku wymówić imienia Zeneidy, ale nie wytrzymałem i zacząłem ją tak nazywać. Ojciec wciąż się uśmiechał, wreszcie zamyślił się jakoś spokojnie, przeciągnął się i powstał.
Przypomniałem sobie, że wychodząc z domu, kazał osiodłać konia. Był doskonałym jeźdźcem i lepiéj od sławnego Keriego poskramiał najdziksze rumaki.
— Czy weźmiesz mię z sobą, ojcze? — zapytałem.
— Nie, — odpowiedział ze zwykłym, obojętnie łagodnym wyrazem.
— Jedź sam, jeśli ci się podoba, a powiedz stajennemu, że ja nie pojadę.
Odwrócił się i odszedł szybko. Patrzałem za nim, lecz zniknął za bramą. Potém spostrzegłem za parkanem popielaty kapelusz: szedł do Zasiekinych.
Był u nich z godzinę, potém udał się do miasta i powrócił do domu dopiero przed wieczorem.
Po obiedzie wybrałem się także do księżny. Starą zastałem w sali. Ujrzawszy mię, końcem dróta podrapała się w głowę pod czepkiem, i zapytała, czy mogę jéj przepisać prośbę.
— Z przyjemnością, — odpowiedziałem, siadając na brzegu krzesła.
— Tylko, żeby litery były duże i wyraźne, — mówiła, podając mi zabazgrany arkusz papieru. — Ale czyby to nie można dzisiaj?
— Dziś przepiszę.
Drzwi sąsiedniego pokoju uchyliły się cichutko, i przez szparę spostrzegłem bladą twarz Zeneidy, zmienioną, bez uśmiechu, z wyrazem zamyślenia w oczach i włosami niedbale odrzuconemi na ramiona. Popatrzyła na mnie chłodno i drzwi przymknęła napowrót.
— Zenia, Zenia! — zawołała stara, ale nie było odpowiedzi.
Zabrałem prośbę i wyszedłem. W domu zasiadłem natychmiast do pracy i przesiedziałem nad nią cały wieczór.