Pierwsza miłość (Turgieniew)/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsza miłość |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Miłość“ moja zaczęła się od téj godziny. Pamiętam, że doznałem takiego uczucia, jakiego doznawać musi człowiek, obejmujący ważne jakieś stanowisko: straciłem niezależność i swobodę, przestałem być młodym chłopcem, byłem „zakochany.“
Powiedziałem, że moja miłość zaczęła się od téj chwili, ale mógłbym dodać jeszcze, że i cierpienia moje zaczęły się jednocześnie. Traciłem rozum, gdy byłem od niéj zdaleka, traciłem rozum i przytomność; nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, nic nie pojmowałem, i wszystko z rąk mi leciało. Całemi dniami myślałem o niéj tylko z niewypowiedzianą, męczącą tęsknotą...
Cierpiałem... lecz i przy niéj nie doznawałem ulgi. Byłem zazdrosny, pojmowałem własną swoję nicość i dąsałem się, głupio okazywałem niewolniczą uległość, uwielbienie, uciekałem — i znowu niepokonana siła ciągnęła mię do niéj i znowu — i zawsze z dreszczem niewysłowionéj rozkoszy przestępowałem próg jéj pokoiku.
Zeneida odgadła zaraz, że jestem w niéj zakochany, a zresztą nie kryłem tego wcale; ona się śmiała, bawiła mojém uczuciem, pieściła mię, psuła i dręczyła naprzemiany. Miło jest być źródłem najwyższéj radości lub najsroższego cierpienia dla drogiéj albo nienawistnéj istoty — byłem dla niéj wszystkiém, co chciała, byłem jak wosk w jéj ręku.
Zresztą nie ja jeden kochałem się w ten sposób; wszyscy, których tam widziałem zaraz pierwszego wieczoru, waryowali tak samo, a ona wszystkich z uśmiechem trzymała u nóg swoich na jedwabnym, ale mocnym sznureczku. Bawiła się nimi. Lubiła wzbudzać w nich kolejno nadzieje i obawy, draźnić ich, kręcić, jak maryonetkami, podniecać jednych przeciw drugim i śmiać się w końcu, — a oni nie stawiali jéj oporu i poddawali się chętnie coraz nowym kaprysom. Śliczna ta, zmienna, jak fala — istota, posiadała tajemniczy dar władzy i panowania. Olśniewała pełnią życia, bogactwem fantazyi, potęgą wdzięku i grą błyskotliwą sprzeczności, składających jéj charakter. Lekkomyślna żywość łączyła się w niéj dziwnie z powagą i stanowczością, zwodniczość z prawdą, przebiegłość z obojętnością, sztuka z prostotą, a spokój z porywami i wybrykami fantazyi, kto wie, może uczucia. A w każdém jéj słowie, ruchu, w każdém przelotném spojrzeniu kryła się nieokreślona, cudowna potęga wdzięku, siła życia porywająca, indywidualna, odrębna i wyróżniająca ją z pośród tysięcy. Twarz jéj była wymownym obrazem téj dziwacznéj, szczególnéj mieszaniny kontrastów: ironiczna i rozmarzona, zmienna, niepochwytna. Najlżejsze wrażenia przebiegały po niéj szybko, jak cienie obłoków po ziemi w dzień wietrzny, ale słoneczny. To stanowiło niezrównaną grę jéj fizyognomii.
Każdy z wielbicieli był jéj nieodzownie potrzebny: Białouzorow na skinienie rzuciłby się w ogień; ona go nazywała „moje zwierzę,“ lub „mój“ poprostu i trzymała na łańcuszku. Ten mówił jéj otwarcie, że chce się z nią żenić, zapewniając, że inni tylko bałamucą, i w tém jedynie widział swą przewagę, lekceważąc umysłowe zalety i wartość osobistą. Majdanow odpowiadał poetycznym pragnieniom i porywom jéj ducha. Człowiek w gruncie rzeczy chłodny, jak prawie wszyscy literaci, wmawiał jednakże w nią i w siebie, że ją wielbi i ubóztwia, opiewał ją bezustannie w nieskończonéj ilości poetycznych utworów, które odczytywał jéj potém z nienaturalném, a jednak szczerém uniesieniem. Ona go słuchała z zajęciem, a jednocześnie lekko pokpiwała z niego; niedowierzała mu i w końcu, nasłuchawszy się jego rymowanych zwierzeń, kazała mu czytać Puszkina „dla odświeżenia powietrza,“ jak się wyrażała.
Doktor Łuszyn, złośliwy, cyniczny często w słowach, znał ją lepiéj od innych i więcéj może kochał, choć krytykował w oczy i za oczy. Zeneida go szanowała, lecz trzymała krótko, a niekiedy ze szczególném, złośliwém zadowoleniem dawała mu uczuć swoję władzę.
— Dobrze, jestem kobietką, bez serca, aktorską naturą, niech i tak będzie, — mówiła raz przy mnie. — Dajże mi pan rękę, przekolę ją szpilką, i wstyd panu będzie przy tym młodym człowieku i boléć będzie, a przecież — pan, człowiek prawy, prawdziwy, śmiać się będziesz, ha, ha, ha, śmiać się będziesz!
Łuszyn poczerwieniał, zachmurzył się, przygryzł usta, ale skończyło się na tém, że podstawił rękę. Ona ukłóła go szpilką i... zaczął się śmiać rzeczywiście... Zeneida śmiała się także, wpijając szpilkę coraz głębiéj i zaglądając mu w oczy, które odwracał napróżno.
Najmniéj zrozumiałym dla mnie był jéj stosunek z Malewskim. Hrabia był bardzo przystojny, zręczny i rozumny, lecz było w nim coś fałszywego, coś niedomówionego, coś, co kazało się miéć na baczności, i ja nawet, szesnastoletni chłopiec, widziałem to i dziwiłem się niewypowiedzianie, że Zeneida zdaje się o tém nie wiedziéć lub nie zwraca na to uwagi. Być może zresztą, że ten fałsz widziała, lecz nie miała do niego wstrętu. Wszystko składało się na to: brak wszelkich zasad w wychowaniu, matka, dziwne stosunki i przyzwyczajenia, cała atmosfera domu, ubóztwo, nieporządek, nieograniczona swoboda, do któréj przywykła tak wcześnie, poczucie swojéj wyższości nad całém otoczeniem, nadmiar energii i siły, ironia życia i oryginalny charakter, wszystko to przyczyniało się potrosze do wyrobienia w niéj jakiéjś pogardliwéj filozofii i obojętnego lekceważenia istniejących praw i pozorów. Machnęła ręką na wszystko i śmiała się głośno. Nieraz przy gościach Bonifacy przyjdzie oznajmić, że cukru niéma, goście się posprzeczają, nędzna jakaś plotka wyjdzie na wierzch, a ona potrząśnie głową: „głupstwo!“ i nie dba o to.
We mnie za to krew wrzała, gdy hrabia zbliża się do niéj jak lis, skradając się z chytrym uśmiechem, oprze się z wdziękiem o poręcz jéj krzesła i zacznie szeptać pochlebstwa z miną zadowoloną i tryumfującą. A ona słucha, ręce założy, uważnie patrzy mu w oczy i słucha z uśmiechem, potakując głową.
— Co za przyjemność przyjmować takiego Malewskiego? — zapytałem raz, gdy bylibyśmy sami.
— Takie ma ładne wąsiki! — odparła, mrugnąwszy. — To nie należy do pana, — dodała zaraz potém seryo.
— A może pan myślisz, że go kocham? — zagadnęła mię innym razem. — Nie, nie mogłabym pokochać takiego, na którego patrzę z góry. Ja potrzebuję innego... kogoś, ktoby mię złamał... Ale takiego nie spotkam, nie, nie, pan Bóg dobry, nie dostanę się w niczyje szpony.
— Więc nigdy pani nie pokochasz?
— A ciebie? Czyż nie kocham? — zaśmiała się, uderzając mię rękawiczką po twarzy.
Tak, bawiła się mną okrutnie. W ciągu trzech tygodni widywałem ją codzienie, i — Boże drogi! — czego ze mną nie wyprawiała! Sama bywała u nas rzadko i nie żałowałem tego, gdyż stawała się tutaj prawdziwą księżniczką i nie śmiałem zbliżyć się do niéj. Lękałem się téż zdradzić wobec matki, któréj piękna panna nie podobała się wcale, i widziałem nieraz, że nas śledzi niechętnym, podejrzliwym wzrokiem. Ojca nie obawiałem się jakoś; on nie zwracał na mnie uwagi, a z Zeneidą rozmawiał mało, ale zawsze rozumnie i tak jakoś dziwnie, znacząco.
Przestałem zupełnie pracować, książki nie brałem do ręki, zaniechałem przechadzki, zapomniałem nawet o koniu. Jak chrabąszcz, uwiązany za nogę, krążyłem dokoła oficynki, chętniebym był w niéj przebywał ciągle... gdyby to było możliwém; ale matka gderała, a i Zeneida czasem wypędzała sama.
Wówczas zamykałem się w swoim pokoju, lub kryłem w najdalszy kąt sadu; tam siadałem na szczycie wysokiego muru, ruiny dawnéj oranżeryi i zwiesiwszy nogi, godzinami patrzałem prosto przed siebie, nic nie widząc i nie myśląc wcale. Białe motyle siadały koło mnie na zakurzonych pokrzywach, odważny wróbel odpoczywał na rozbitéj cegle, kręcił się wkółko, świegotał, poruszał ogonkiem, podlatywał i przeskakiwał; nieufne wrony krakały zdaleka, siedząc wysoko na wierzchołku brzozy, wiatr poruszał łagodnie jéj wielkie gałązki, ruchliwe promienie słońca przeświecały między listkami, kiedy niekiedy słychać było tęskny i spokojny dźwięk dzwonów Dońskiego klasztoru, — a ja siedziałem, patrzałem, słuchałem, poddając się bezimiennym, nieokreślonym wrażeniom, w których był smutek i radość, niewyraźne przeczucie przyszłości, obawa i pragnienie życia.
Lecz wówczas nie wiedziałem o tém, nie umiałbym odróżnić, ani nazwać tych wszystkich uczuć, które mnie przepełniały, a gdyby mi je nazwać kazano, określiłbym je chyba imieniem Zeneidy.
A Zeneida wciąż jeszcze bawiła się mną, jak kot myszą. Wabiła i kokietowała, i rozpływałem się w szczęściu; to znów odpychała nagle — i nie śmiałem zbliżyć się do niéj, nie śmiałem na nię podnieść oczu.
Pamiętam, raz przez dni kilka była dla mnie zimną, obojętną. Straciłem rozum zupełnie, straciłem odwagę i nadzieję, i tylko, jak złodziéj ukradkiem, nieśmiało zaglądałem do ich oficynki, trzymając się staréj księżny, chociaż ta była właśnie w najgorszym humorze, krzyczała i wymyślała, bo interesa jéj stały bardzo źle i rewirowy już dwa razy odwiedzał ją w tym tygodniu.
Razu pewnego, przechodząc przez ogród, koło dobrze znanego mi płotu, spostrzegłem Zeneidę, siedzącą na trawie, z głową opartą na rękach, nieruchomą, widocznie zamyśloną. Chciałem się oddalić ostrożnie, lecz podniosła oczy i skinęła na mnie gestem rozkazującym. Stanąłem, jak skamieniały, nie wiedząc, o co jéj chodzi. Wtedy skinęła powtórnie: zrozumiałem, przesadziłem płot jednym skokiem i pobiegłem ku niéj z radością. Ale w połowie drogi powstrzymała mię spojrzeniem na ścieżce, parę kroków zaledwie odległéj. Zmieszany i przerażony, nie wiedząc, co począć, ukląkłem i błagalnie wyciągnąłem ręce. Była tak blada i zmieniona, taki smutek, gorycz, takie niewypowiedziane zmęczenie malowało się na jéj twarzy, że serce moje ścisnęło się żalem okrutnym i prawie mimowolnie szepnąłem:
— Co pani?...
Zeneida wyciągnęła rękę, zerwała jakąś trawkę, rozgryzła ją i rzuciła — daleko.
— Bardzo mię kochasz? — spytała nakoniec. — Co? bardzo?
Nie odpowiedziałem nawet; co tu było odpowiadać?
— Tak, — rzekła, patrząc na mnie znowu dziwnie. — Tak, to te same oczy!...
Zamyśliła się i twarz zasłoniła.
— Wszystko mi tu obrzydło, — szepnęła znowu po chwili, — uciekłabym na kraj świata... nie zniosę tego, nie mogę!... A co mię czeka?... Ach Boże, jak ciężko!... jak ciężko!...
— Dlaczego? — zapytałem cicho i nieśmiało.
Ruszyła ramionami, nie odpowiadając. Klęczałem ciągle i z głębokim smutkiem patrzałem na jéj pochyloną postać. Każde jéj słowo krajało mi serce; w téj chwili życie byłbym oddał chętnie, byle ukoić jéj boleść. Patrzałem na nią, nic nie rozumiejąc, nie wiedząc, dlaczego cierpi, a jednocześnie żywo wyobrażałem sobie, jak wstała nagle i wyszła z pokoju pod wpływem nieznośnego bólu, i tu w ogrodzie upadła na ziemię, jak kwiat skoszony.
Dokoła było jasno i zielono, wiatr łagodnie szeleścił pomiędzy drzewami, poruszając nad jéj głową malinowe gałązki; gdzieś niedaleko gruchały gołębie, pszczółka brzęczała w trawie; pogodny błękit jaśniał tak spokojnie, a mnie było tak smutno... tak smutno!...
— Powiedz mi pan jakie wiersze, — rzekła półgłosem, oparłszy się na łokciu. — Lubię, gdy pan deklamujesz. Śpiewasz, ale to dobrze, to młodo. Powiedz mi: „Na szczytach Gruzyi.“ Ale proszę usiąść...
Usiadłem i deklamowałem jéj: „Na szczytach Gruzyi.“
— „Że nie kochać nie może,“ — powtórzyła zcicha. — Wtém leży piękno poezyi. Ona mówi o tém, czego niéma, mówi o czémś lepszém, niż prawda i rzeczywistość, a podobniejszém do prawdy... „Że nie kochać nie może,“ — chciałoby, a nie może!...
Umilkła i spuściła głowę, potém otrząsnęła się nagle i wstała.
— Pójdźmy, — rzekła, — Majdanow przyniósł mi swój poemat, zostawiłam go samego... I jemu wesoło teraz... cóż robić!... Dowiesz się kiedyś... tylko... nie gniewaj się na mnie!...
Uścisnęła mi rękę i pobiegła naprzód. Weszliśmy razem do salonu. Majdanow zaczął czytać swojego „Zabójcę,“ który świeżo wyszedł z pod prasy, ale nawet go nie słyszałem. Wiem tylko, że wykrzykiwał, przeciągając śpiewnie cztero-stopowe jamby, rymy dzwoniły, jak bębenki — pusto, głośno, jednostajnie, a ja patrzałem na Zeneidę, usiłując napróżno wytłómaczyć sobie znaczenie jéj słów ostatnich.
„Albo może rywal tajny
„Zwyciężył mię nagle?“
Podniesionym głosem wykrzyknął Majdanow, i oczy moje w téj chwili spotkały jéj spojrzenie.
Zeneida szybko spuściła powieki i zarumieniła się zlekka. Spostrzegłem to, i dreszcz chłodny przebiegł mię od stóp do głowy. Ogarnęło mię przerażenie. Zazdrosny byłem zawsze, lecz teraz dopiero przemknęła mi myśl straszliwa, że ona mogła pokochać.
Boże, o Boże, ona kocha!...