Pies Baskerville’ów (Doyle, tł. Neufeldówna, 1928)/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Pies Baskerville’ów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Hound of the Baskervilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
TRZY ZERWANE NICI.

Sherlock Holmes posiadał w wysokim stopniu możność odrywania umysłu swego od spraw pochłaniających na razie jego uwagę. Przez dwie godziny szczególna sprawa, w którą zostaliśmy wplątani, poszła w zapomnienie, a Holmes utonął w podziwie dzieł współczesnych mistrzów belgijskich. Nie chciał mówić o niczem, tylko o sztuce, o której zresztą miał bardzo słabe pojęcie, nawet podczas drogi z galerji do hotelu Northumherland.
— Sir Henryk Baskerville czeka na panów u siebie — rzekł urzędnik biura hotelowego. — Polecił mi, abym panów niezwłocznie poprosił na górę.
— Czy pan pozwoli mi zajrzeć do księgi przyjezdnych? — spytał Holmes.
— Owszem, proszę.
Księga wykazała, że po Baskerville’u zapisane zostały jeszcze trzy nazwiska: Teofila Johnsona z rodziną z Newcastle, i pani Oldmore z pokojówką z High Lodge, Alton.
— To niewątpliwie ten sam Johnson, którego ja znam — zwrócił się Holmes do portjera. — Adwokat, nieprawda? siwy, utyka chodząc?
— Nie, panie, ten pan Johnson jest właścicielem składu węgli, bardzo rzeźki jegomość, nie starszy od pana.
— Mylisz się pan niechybnie co do jego zawodu.
— Nie, panie; od szeregu lat staje w tym hotelu, znamy go wszyscy bardzo dobrze.
— Ha, to rzecz inna. A pani Oldmore? Zdaje mi się, że to nazwisko nie jest mi obce. Proszę wybaczyć moją ciekawość, ale często, odwiedzając jednego znajomego, znajdujemy i drugiego.
— Pani Oldmore jest sparaliżowana. Mąż jej był kiedyś burmistrzem Gloucesteru. Ilekroć przyjeżdża do Londynu, zawsze staje u nas.
— Dziękuję za objaśnienia. Zdaje mi się, że nie mogę rościć pretensji do jej znajomości.
Wchodząc na schody, Holmes mówił do mnie przyciszonym głosem:
— Stwierdziliśmy temi pytaniami fakt bardzo ważny. Wiemy teraz, że ci, którzy zajmują się tak pilnie naszym przyjacielem, nie zamieszkali w tym samym, co on, hotelu. To dowodzi, że, jakkolwiek śledzą go bacznie, o czem mieliśmy sposobność się przekonać, równie bacznie wystrzegają się, by ich nie zauważono. Okoliczność ta daje dużo do myślenia.
— Co mianowicie?
— Podsuwa myśl... a to co? Co się tu dzieje u licha?
Na skręcie korytarza hotelowego wpadliśmy na sir Henryka Baskerville’a we własnej osobie. Twarz miał rozognioną gniewem, a w ręku trzymał but stary i zakurzony. Był taki wściekły, że minęła dobra chwila, zanim zdołał wydobyć głos z gardła, a gdy się odezwał, mówił, wyraźniejszym jeszcze niż z rana, djalektem amerykańskim.
— Zdaje mi się, że sobie tu drwią ze mnie w tym hotelu! — krzyczał. — Ale niech się strzegą, bo pożałują! Do pioruna! jeśli chłopak nie znajdzie buta, który mi zginął, narobię takiego piekła, że mnie popamiętają! Znam się na żartach, panie Holmes, ale tym razem przeholowali trochę.
— Szuka pan jeszcze ciągle swojego buta?
— Tak, panie, i mam zamiar go odnaleźć.
— Ale, przecież mówiłeś pan, że zginął panu nowy but żółty?
— Tak, a teraz znów stary czarny.
— Co! ależ co pan mówi?...
— To, co jest. Mam tylko trzy pary... nowe żółte, stare czarne i te, które noszę. Wczoraj wieczorem zabrali mi jeden żółty, a dzisiaj rano skradli mi znów czarny. I cóż, znaleźliście? Mów człowieku, zamiast stać i gapić się na mnie!
Na widowni ukazał się służący, Niemiec.
— Nie, panie, pytałem w całym hotelu, ale nikt nic nie wie.
— Albo but znajdzie się przed wieczorem, albo zawiadomię właściciela hotelu, że niezwłocznie opuszczam jego budę.
— Znajdzie się... przyrzekam panu, że się znajdzie, proszę tylko o trochę cierpliwości.
— No, pamiętajcie! nie chcę pod żadnym pozorem tracić butów w tej norze złodziejskiej. Panie Holmes, proszę mi wybaczyć, że nudzę pana taką błahostką...
— Myli się pan, to wcale nie błahostka.
— Czyżby w istocie sprawa wydała się panu poważna?
— Czem pan sobie to tłómaczy?
— Nie usiłuję wcale tłómaczyć sobie tej całej awantury. Faktem jest, że nie zdarzyło mi się jeszcze dotąd nic równie osobliwego i szalonego.
— Osobliwego... może, — rzekł Holmes, zamyślony.
— A co pan z tego wnioskuje?
— Jak dotąd, nic jeszcze nie rozumiem. Wszystkie pańskie przygody, sir Henryku, składają się na historję niesłychanie zawikłaną. Gdy nadto dodam do nich śmierć stryja pańskiego, zdaje mi się, że z pięciuset spraw ważniejszych, jakiemi się zajmowałem, nie było ani jednej równie osobliwej. Ale mamy w ręku kilka nici, a z tych jedna niechybnie naprowadzi nas na drogę prawdy. Stracimy może nieco czasu, idąc zrazu śladem fałszywym, ale wcześniej czy później natrafimy na właściwy.
Podczas śniadania mówiliśmy niewiele o sprawie, która nas zgromadziła. Dopiero, gdy przeszliśmy następnie do bawialni, Holmes zapytał Baskerville’a jakie są jego zamiary.
— Pojadę do Baskerville Hall.
— Kiedy?
— W końcu tygodnia.
— Zdaje mi się, — rzekł Holmes, — że to postanowienie pana jest rozumne. Mam niezachwiane przeświadczenie, iż szpiegują pana w Londynie, a śród kilkomiljonowej ludności tutejszej trudno będzie odnaleźć kto pana śledzi i co ma na celu. Jeśli zamiary te są złe, może panu wyrządzić krzywdę, a nam niepodobna będzie zapobiedz temu. Czy też doktór zauważył, że ktoś śledził panów dzisiaj rano, gdy wyszliście ode mnie?
Dr. Mortimer poruszył się gwałtownie.
— Śledził... nas! Któż taki?
— Na nieszczęście tego powiedzieć nie mogę. Czy kto pomiędzy sąsiadami lub znajomymi pana w Dartmoor nosi pełny czarny zarost?
— Nie... a może jednak... tak, tak, Barrymore, kamerdyner sir Karola ma czarną brodę.
— A!... Gdzież jest ten Barrymore?
— Powierzono mu pieczę nad zamkiem.
— Należy się upewnić, czy jest tam istotnie, czy też może przybył niespodzianie do Londynu.
— Jakże pan to stwierdzi?
— Proszę o blankiet telegraficzny... „Czy wszystko gotowe na przyjęcie sir Henryka?...“ To wystarczy. Trzeba zaadresować depeszę do p. Barrymore’a w Baskerville Hall. Jaka jest najbliższa stacja telegraficzna? Grimpen... dobrze. Do pocztmistrza w Grimpenie wyślemy drugą depeszę takiej treści: „Depeszę do p. Barrymore’a doręczyć mu do rąk własnych. Jeśli nieobecny, zwrócić ją sir Henrykowi Baskerville’owi, hotel Northumberland“. W ten sposób przed wieczorem jeszcze dowiemy się, czy Barrymore jest na stanowisku w Devonshire.
— Wyśmienicie — odezwał się Baskerville. — Ale, ale, doktorze, kto jest właściwie ten Barrymore?
— To syn starego intendenta zamkowego, który już nie żyje. Barrymore’owie od czterech pokoleń służą rodzinie Baskerville’ów. O ile wiem, kamerdyner sir Karola i jego żona są ludźmi bardzo uczciwymi.
— Nie mniej — rzekł Baskerville — faktem jest, że dopóki nikt z rodziny nie mieszka w zamku, ci ludzie mają pańską rezydencję i nic nie robią.
— To prawda.
— Czy sir Karol zapisał co w testamencie Barrymore’owi? — spytał Holmes.
— A jakże, i jemu i jego żonie po pięćset funtów szterlingów.
— A!... Czy wiedzieli o tym zapisie?
— Wiedzieli; sir Karol lubił opowiadać o swoich rozporządzeniach testamentowych.
— To ciekawe.
— Spodziewam się, — rzekł dr. Mortimer — że nie wszyscy obdarzeni legatami przez sir Karola wydają się panu podejrzani. I mnie bowiem zapisał tysiąc funtów.
— Doprawdy! I komuż jeszcze?
— Różnym osobom drobne kwoty, nadto zostawił znaczniejsze sumy na cele dobroczynne, reszta zaś przypada w udziale sir Henrykowi.
— A ileż wynosi ta reszta?
— Siedemset czterdzieści tysięcy funtów.
Holmes otworzył wielkie oczy.
— Nie miałem pojęcia, że sir Karol pozostawił taki olbrzymi majątek — rzekł.
— Sir Karol uchodził za człowieka bogatego, ale dopóki nie przyszło do spisu inwentarza, nie wiedzieliśmy, jak wielkim był magnatem. Ogółem majątek jego wynosił blisko miljon funtów.
— Tam do licha! to gratka nielada, warto się o nią pokusić, nie przebierając w środkach. Jeszcze jedno pytanie, doktorze. W razie, gdyby naszemu młodemu przyjacielowi stało się co złego... proszę mi wybaczyć, sir Henryku, to niemiłe przypuszczenie... kto odziedziczyłby majątek?
— Ponieważ Roger Baskerville, młodszy brat sir Karola, umarł kawalerem, przeto spadkobiercami zostaliby Desmondowie, dalecy krewni. Jakób Desmond to człowiek w podeszłym wieku, kapłan w Westmorelandzie.
— Dziękuję bardzo. Są to szczegóły niezmiernie ważne. Czy doktór zna pana Jakóba Desmonda?
— Widziałem go raz u sir Karola. Całem zachowaniem się budzi najwyższy szacunek, a życie prowadzi przykładne. Pamiętam, że oparł się naleganiom sir Karola, który chciał koniecznie zmusić go do przyjęcia znacznej darowizny.
— I ten człowiek skromnych upodobań zostałby spadkobiercą krociowej fortuny sir Karola?
— Tak jest, odziedziczyłby posiadłość ziemską, według ustanowionego w rodzinie porządku spadkowego; odziedziczyłby i gotówkę, o ile obecny dziedzic, który oczywiście ma w tym względzie najzupełniejszą swobodę, nie rozporządziłby nią inaczej.
— A, sir Henryku, czy spisał pan testament?
— Nie, panie Holmes. Nie miałem jeszcze czasu; wczoraj dopiero dowiedziałem się, jak rzeczy stoją. Ale, w każdym razie gotówka dostanie się temu, kto odziedziczy tytuł i posiadłość ziemską. Taka była wola mego biednego stryja. W jaki sposób właściciel zamku mógłby przywrócić świetność Baskerville’ów, gdyby nie miał odpowiednich funduszów na pokrycie kosztów utrzymania posiadłości odziedziczonej? Dom, ziemia i pieniądze muszą pójść w jedne ręce.
— Bardzo słusznie. Zgadzam się w zupełności z panem, sir Henryku; musisz istotnie jechać niezwłocznie do Devonshire. Stawiam tylko jeden warunek: nie może pan jechać sam.
— Dr. Mortimer wraca ze mną.
— Ale dr. Mortimer ma praktykę, która mu czas zabiera, a nadto dom jego oddalony jest o kilka mil od pańskiego. Pomimo najlepszych chęci, nie będzie w stanie w danym razie pośpieszyć panu z pomocą. Nie, sir Henryku, musi pan zabrać z sobą człowieka zaufanego, który będzie ustawicznie z panem.
— A czy pan mógłby jechać ze mną?
— W chwili krytycznej postaram się być na miejscu. Ale, pojmuje pan, że rodzaj mojego zajęcia nie pozwala mi wydalić się na czas nieokreślony z Londynu. Dziesiątki ludzi domagają się mojej rady, to znów wzywają mnie w różne strony... Ot, teraz naprzykład jedno z najbardziej szanowanych nazwisk w Anglji nurza w błocie wytrawny szantażysta i tylko ja mogę zapobiedz głośnemu skandalowi. Wobec tego, sam pan przyzna, że wyjazd do Dartmoor jest dla mnie niepodobieństwem.
— Kogóż zatem poleci mi pan, jako towarzysza?
Holmes położył dłoń na mojem ramieniu.
— Jeśli mój przyjaciel zechce zająć to stanowisko, nie znam człowieka odpowiedniejszego. Ufam mu bezgranicznie i wiem z doświadczenia, jak dobrze mieć go przy sobie w ciężkiej chwili życia.
Propozycja ta zaskoczyła mnie zupełnie znienacka, lecz, zanim zdążyłem odpowiedzieć, Baskerville pochwycił dłoń moją i uścisnął ją gorąco.
— To bardzo poczciwie z pańskiej strony — rzekł. — Zna mnie pan teraz, a o tej całej sprawie wie pan tyle, co ja. Jeśli pan pojedzie ze mną do Baskerville Hall i dotrzyma mi tam towarzystwa, nie zapomnę panu tego nigdy.
Widoki przygód niezwykłych miały zawsze dla mnie urok nieprzeparty, nadto pochlebiły mi słowa Holmesa i skwapliwość, z jaką baronet domagał się mego towarzystwa.
— Pojadę z przyjemnością — rzekłem. — Myślę, że trudno byłoby mi lepiej czas swój zużytkować.
— Będziesz zdawał mi szczegółowo sprawę ze wszystkiego — odezwał się Holmes. — A gdy nadejdzie chwila stanowcza, nadejdzie zaś niechybnie, wówczas prześlę ci odpowiednie wskazówki. Sądzę, że będziecie panowie mogli jechać w sobotę?
— Doktorze Watsonie, czy ten dzień panu odpowiada?
— Najzupełniej.
— A zatem w sobotę, o ile nie zajdzie nic nowego, spotkamy się na dworcu Paddington i wyruszymy pociągiem o godzinie 10 minut 30.
Zabieraliśmy się do odejścia, gdy Baskerville wydał okrzyk triumfu i, schyliwszy się, wydobył but żółty z pod szafy.
— But, który mi zginął! — zawołał.
— Oby wszystkie trudności, piętrzące się na naszej drodze, zostały równie szybko usunięte! — rzekł Sherlock Holmes.
— Szczególna rzecz jednak — wtrącił dr. Mortimer. — Przeszukałem pokój starannie przed śniadaniem...
— I ja również — rzekł Baskerville — zaglądałem do wszystkich kątów.
— I nigdzie nie było śladu buta.
— W takim razie służący przyniósł go, gdy jedliśmy śniadanie.
Wezwany Niemiec zapewnił nas, że o niczem nie wie, a wszelkie dopytywania pozostały bez skutku. Nowe zajście zatem powiększyło szereg drobnych i przypadkowych napozór tajemnic, które tak szybko następowały po sobie.
Pominąwszy całą ponurą historję śmierci sir Karola, staliśmy wobec wypadków niewytłómaczonych, zaszłych w ciągu dwóch dni: otrzymanie listu drukowanego, czarnobrody szpieg w karetce, zniknięcie nowego buta żółtego, zniknięcie starego buta czarnego i wreszcie odzyskanie nowego buta żółtego.
Podczas powrotu na ulicę Baker, Holmes siedział w dorożce, pogrążony w milczeniu, a ściągnięte brwi i zaduma w bystro patrzących przed siebie oczach świadczyły, że umysł jego, podobnie, jak mój, silił się na powiązanie tych wszystkich osobliwych zdarzeń, nie mających pozornie nic wspólnego z sobą. Przez całe popołudnie i do późnego wieczora Holmes siedział, pogrążony w zadumie, tonąc w obłokach dymu.
Tuż przed obiadem otrzymał dwie depesze. Pierwsza brzmiała:
„Doniesiono mi w tej chwili, że Barrymore jest w zamku. — BASKERVILLE.“
A druga:
„Zwiedziłem, według polecenia, dwadzieścia trzy hotele; ze smutkiem donoszę, że nigdzie nie znalazłem pociętej stronicy Times’a. — CARTWRIGHT.“
— Ot i zerwały się w rękach naszych dwie nici, Watsonie. Najbardziej roznamiętnia mnie zawsze sprawa, w której wszystko zwraca się przeciw mnie. Musimy teraz szukać innego tropu.
— Pozostaje nam jeszcze dorożkarz, który wiózł szpiega.
— Tak. Telegrafowałem do głównego biura policji z zapytaniem o jego nazwisko i adres. Nie dziwiłbym się, gdyby to była właśnie odpowiedź — dodał, albowiem w tejże chwili rozległ się głos dzwonka.
Okazało się niebawem, że los zesłał nam więcej, niż odpowiedź; do pokoju wszedł dorożkarz we własnej osobie.
— Otrzymałem zawiadomienie z biura głównego, że jakiś obywatel, mieszkający w tym domu, dowiadywał się o numer 2704 — rzekł. — Od siedmiu lat powożę dorożką i dotąd nikt nie skarżył się na mnie. Przyszedłem tedy prosto z remizy, ażeby mi pan powiedział w oczy, co pan ma przeciw mnie.
— Nie mam nic przeciw wam, mój przyjacielu — odparł Holmes. — Przeciwnie mam dla was dziesięć szylingów, jeżeli odpowiecie szczerze na wszystkie moje pytania.
— Oho, będę miał dobry dzień — rzekł dorożkarz, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. — A co pan chce wiedzieć?
— Przedewszystkiem wasze imię i adres, w razie, gdybym was znów potrzebował.
— Jan Clayton, 3 ulica Turpey. Dorożka moja jest z remizy Shipley, w pobliżu stacji kolejowej Waterloo.
Sherlock Holmes zanotował te szczegóły.
— A teraz, Clayton’ie, powiedzcie, co wiecie o podróżnym, który śledził bacznie ten dom o godzinie 10-tej rano, a potem jechał za dwoma panami wzdłuż ulicy Regenta.
Na twarzy dorożkarza odmalowało się zdziwienie i pewne zakłopotanie.
— Nie widzę potrzeby opowiadania panu rzeczy, które są panu równie dobrze znane, jak mnie — rzekł. — Dodam tylko, że ów jegomość powiedział mi, iż jest agentem policji tajnej i zalecił, ażebym nikomu o nim nie pisnął słowa.
— Mój przyjacielu, sprawa jest bardzo poważna i możecie narazić się na duże przykrości, jeżeli ukryjecie cokolwiek przedemną. Powiadacie zatem, że ten jegomość przedstawił wam się, jako agent policji tajnej?
— Tak jest.
— Kiedy wam to powiedział?
— Rozstając się ze mną.
— Czy powiedział jeszcze coś więcej?
— Wymienił swoje nazwisko.
Holmes rzucił na mnie spojrzenie triumfujące.
— A... wymienił swoje nazwisko? To było nierozważnie. I jakżeż ono brzmi to nazwisko?
— Sherlock Holmes — odpowiedział dorożkarz.
Nigdy jeszcze chyba nic nie zbiło z tropu mojego przyjaciela tak dalece, jak ta odpowiedź dorożkarza. Przez chwilę siedział jak osłupiały, poczem parsknął śmiechem.
— Watsonie, a to wymierzył! Trafił celnie — rzekł w końcu. — Czuję przed sobą broń równie szybką i giętką, jak moja. Odniósł nade mną zwycięstwo tym razem. A więc powiadacie, że ten pan nazywa się Sherlock Holmes? — zwrócił się do dorożkarza.
— Tak jest panie, tak się nazywa.
— Kapitalna historja! Opowiedzcież mi, gdzieście go złowili i wszystko, co się potem stało.
— Wsiadł do mojej dorożki o wpół do 10-tej na Trafalgar Square. Powiedział, że jest agentem policji tajnej i obiecał mi dwie gwinee, jeśli będę spełniał przez cały dzień wszystkie jego zlecenia i o nic nie zapytam. Oczywiście przystałem bardzo chętnie. Pojechaliśmy najpierw przed hotel Northumberland i tam czekaliśmy dopóki nie wyszli dwaj panowie, którzy wsiedli do dorożki na najbliższej stacji. Potem jechaliśmy znów za tą dorożką, dopóki nie zatrzymała się tu gdzieś w pobliżu.
— Przed moją bramą — rzekł Holmes.
— Nie jestem tego pewien, ale zdaje mi się, że mój pasażer dobrze wiedział dokąd tamci jadą. Powlekliśmy się później stępa tak może do połowy ulicy i czekaliśmy tam z półtorej godziny. Wreszcie ci dwaj panowie minęli nas pieszo, a my podążyliśmy znów za nimi wzdłuż ulicy Baker i dalej...
— Wiem — przerwał Holmes.
— Aż ujechaliśmy tak ze trzy czwarte ulicy Regenta. Nagle, mój pasażer otworzył z trzaskiem okienko i krzyknął, żebym popędził, co koń wyskoczy na stację Waterloo. Zaciąłem klaczkę i w niespełna dziesięć minut byliśmy na miejscu. Gdy wysiadł, zapłacił mi przyrzeczone dwie gwinee i wszedł na stację. Ale, wysiadając, odwrócił się i rzekł do mnie: „Wiedzcie, żeście wieźli pana Sherlocka Holmesa.“ W ten sposób dowiedziałem się, jak się nazywa.
— Rozumiem. I jużeście go nie widzieli?
— Nie, panie.
— A moglibyście mi opisać, jak pan Sherlock Holmes wygląda?
Dorożkarz poskrobał się w głowę.
— Nie tak to łatwo go opisać. Dałbym mu lat ze czterdzieści; wzrostu jest średniego o jakie dwa, albo trzy cale niższy od pana. Ubrany był jak elegant, miał czarną brodę, przystrzyżoną prosto, a cerę bardzo bladą. Nic więcej powiedzieć nie potrafię.
— A kolor jego oczu?
— Nie wiem, nie zauważyłem.
— Nie pamiętacie żadnego innego szczegółu?
— Nie, panie.
— Oto wasze 10 szylingów. A dostaniecie drugie tyle, jeśli mi przyniesiecie więcej wiadomości. Dobranoc.
— Dobranoc panu i dziękuję!
Jan Clayton wyszedł z miną wielce zadowoloną, a Holmes zwrócił się do mnie, wzruszając ramionami i uśmiechając się żałośnie.
— Ot i pękła trzecia nić nasza i nie posunęliśmy się ani o krok naprzód — rzekł. — Co za przebiegły łotr! Wiedział numer naszego domu, wiedział, że Henryk Baskerville zasięgał mojej rady, wyśledził na ulicy Regenta, kto jestem, wywnioskował, że zauważyłem numer dorożki, że odszukam woźnicę i dlatego podszył się tak zuchwale pod moje nazwisko. Watsonie, mówię ci, że tym razem mamy godnego nas wroga. Zaszachował mnie zupełnie w Londynie. Życzę ci lepszego powodzenia w Devonshire. Ale nie jestem bynajmniej spokojny.
— O co?
— O ciebie. To paskudna historja. Paskudna, Watsonie, i niebezpieczna, a im więcej się z nią zapoznaję, tem mi się mniej podoba. Tak, mój drogi, śmiej się ze mnie, ale daję ci słowo, że będę bardzo rad, jak cię znów ujrzę zdrowego i całego tu, w tym pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.