Pies Baskerville’ów (Doyle, tł. Neufeldówna, 1928)/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Pies Baskerville’ów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Hound of the Baskervilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
BASKERVILLE HALL.

Sir Henryk Baskerville i dr. Mortimer stawili się punktualnie w oznaczonym dniu na stacji i, stosownie do umowy, pojechaliśmy do Devonshire. Sherlock Holmes odprowadził mnie na kolej i po drodze dawał mi ostatnie zlecenia.
— Nie będę ci zawracał głowy wykładaniem swoich teorji, ani zwierzaniem się ze swoich podejrzeń — mówił — chcę tylko, żebyś mi donosił wszystkie fakty z najdrobniejszemi szczegółami, a mnie pozostawił wysnuwanie z nich wniosków.
— Jakiego rodzaju fakty mam ci donosić? — spytałem.
— Wszystkie, które mogą mieć jakikolwiek, choćby pośredni, związek z tą sprawą. Zwłaszcza zaś donoś mi, jakie są stosunki młodego Baskerville’a z sąsiadami i wszystko, co tylko będziesz mógł jeszcze dowiedzieć się nowego o śmierci sir Karola. W ciągu ostatnich kilku dni przeprowadziłem sam małe śledztwo, z ujemnym, niestety, wynikiem. Jedna rzecz tylko wydaje mi się pewna, a mianowicie, że pan Jakób Desmond, najbliższy spadkobierca, to człowiek niemłody, bardzo zacnego charakteru, tak, że nie on jest sprawcą tego prześladowania. Sądzę, że możemy wyłączyć go zupełnie z obrębu naszych podejrzeń. Pozostają zatem tylko te osoby, które stanowić będą bezpośrednie otoczenie sir Henryka Baskerville’a.
— Czy nie byłoby dobrze pozbyć się przedewszystkiem małżeństwa Barrymore?
— Ale gdzietam! Popełniłbyś największy błąd. Jeśli są niewinni, byłaby to okrutna niesprawiedliwość, a jeśli są winni, stracilibyśmy wszelką sposobność dowiedzenia im tego. Nie, nie, zachowamy ich na liście podejrzanych. Oprócz nich jest w zamku, jeśli się nie mylę, stangret, a nadto na bagnistej równinie dwóch dzierżawców. W sąsiedztwie bezpośredniem mieszka nasz przyjaciel, dr. Mortimer, który, mojem zdaniem, jest z gruntu uczciwy i jego żona, o której nic nie wiemy. Jest tam dalej przyrodnik Stapleton i jego siostra, osoba jakoby bardzo ponętna. Jest pan Frankland z Lafter Hallu, również osobnik nieznany, i jeszcze dwóch, czy trzech sąsiadów. Tych wszystkich ludzi musisz mieć bacznie na oku.
— Zrobię, co tylko będzie w mojej mocy.
— Zabrałeś broń ze sobą?
— Zabrałem: sądzę, że może mi się przydać.
— Niewątpliwie. Pamiętaj, żebyś miał rewolwer pod ręką dniem i nocą, i ani na chwilę nie zapominaj o możliwych środkach ostrożności.
Przyjaciele nasi zajęli już przedział pierwszej klasy i czekali na nas na peronie.
— Nie, nie mamy żadnych nowin dla pana — rzekł doktór Mortimer, w odpowiedzi na zapytanie Sherlocka Holmesa. — Mogę tylko zapewnić pana najuroczyściej, że przez ostatnie dwa dni nikt nas nie śledził. Ilekroć wychodziliśmy, oglądaliśmy się bacznie dokoła i szpieg nie byłby uszedł naszej uwagi.
— Przypuszczam, że panowie byliście nieustannie razem?
— Z wyjątkiem popołudnia wczorajszego. Za każdym pobytem w mieście poświęcam jeden dzień wyłącznie rozrywce; spędziłem go tedy w muzeum Akademji chirurgicznej.
— A ja poszedłem do Hyde-parku popatrzeć na elegancki świat — rzekł Baskerville. — Ale nic nie zaszło, nie mieliśmy żadnej nadzwyczajnej przygody.
— Niemniej postąpiliście panowie bardzo nierozważnie — rzekł tonem poważnym Holmes, potrząsając głową. — Proszę pana usilnie, sir Henryku, nie chodź pan nigdzie sam, jeśli nie chcesz narazić się na wielkie nieszczęście. A znalazłeś pan drugi but?
— Nie; przepadł na wieki.
— Doprawdy? a to ciekawe... No, do widzenia! — dodał, gdy pociąg zaczął posuwać się zwolna wzdłuż peronu. — Sir Henryku, zapamiętaj sobie dobrze to zdanie z owej ponurej, starej legendy, którą nam doktór Mortimer przeczytał, zalecające unikać chodzenia w pobliżu wąwozu, w godzinach nocy, kiedy panuje moc złego ducha.
Wyjrzałem przez okno wagonu na peron, od którego oddalaliśmy się szybko i dostrzegłem wysoką, imponującą postać Holmesa, stojącą nieruchomie i patrzącą za nami.
Podróż minęła szybko i przyjemnie; czas schodził mi na bliższem zaznajamianiu się z towarzyszami i na zabawie z wyżłem dra Mortimera.
W ciągu kilku godzin kolor ziemi zmienił się zupełnie, z brunatnej stała się czerwonawa, granit zastąpił glinę, a rudawe krowy pasły się na bujnych łąkach, które świadczyły o żyźniejszym, jakkolwiek wilgotniejszym, gruncie.
Młody Baskerville z zajęciem patrzył przez okno i wydawał okrzyki zachwytu na widok nieznanych krajobrazów.
— Od wyjazdu z Anglji zwiedziłem kawał świata, ale, wierzaj mi, doktorze Watsonie — zwrócił się do mnie — nie widziałem nigdzie nic równego.
— Nie zdarzyło mi się spotkać mieszkańca Devonshire’u, któryby nie był rozkochany w swojem hrabstwie.
— Zależy to tak dobrze od rasy danego osobnika, jak i od hrabstwa — rzekł doktór Mortimer. — Jeden rzut oka wystarczy, by poznać u naszego przyjaciela zaokrągloną czaszkę Celta z silnie rozwiniętemi znamionami entuzjazmu i przywiązania. Biedny sir Karol miał czaszkę typu bardzo rzadkiego, nawpół galickiego, nawpół irlandzkiego. Wszak pan, sir Henryku, byłeś jeszcze bardzo młody podczas ostatniego pobytu w Baskerville Hall, nieprawda?
— Miałem nie wiele więcej niż lat trzynaście, gdy umarł mój ojciec, a w zamku nigdy nie byłem; mieszkaliśmy bowiem w niewielkiej willi na południowem wybrzeżu Anglji. Stamtąd pojechałem prosto do przyjaciela, który mieszkał w Ameryce. Zapewniam pana, iż okolica ta jest dla mnie równie nowa jak dla doktora Watsona i ciekaw jestem niesłychanie ujrzeć ową bagnistą równinę.
— W istocie? Nie długo pan będzie czekał na spełnienie tego życzenia, bo oto już jej początek — rzekł doktór Mortimer, wskazując przez okno.
Ponad zielonemi łanami pól i skrajem nisko położonego lasu wznosiło się w dali szare, melancholijne wzgórze, z dziwacznie wyzębionym szczytem, zarysowującym się niewyraźnie, niby senne widziadło. Baskerville siedział milcząc, z wzrokiem utkwionym w krajobraz, a na ruchliwej twarzy jego czytałem wyraźnie, jak silne wrażenie wywierał na nim widok tej ziemi, gdzie przodkowie jego byli panami od wieków i niezatartemi śladami zaznaczyli swoje istnienie.
Siedział wprost mnie, wtulony w kąt prozaicznego wagonu kolejowego, ubrany w garnitur popielaty, mówił akcentem wybitnie amerykańskim, a jednak, gdy spoglądałem na jego twarz energiczną, wyrazistą, odczuwałem bardziej niż kiedykolwiek, że był prawym potomkiem długiego szeregu mężczyzn butnych i odważnych.
Duma, waleczność i siła malowały się w gęstych brwiach, w ruchliwych nozdrzach i wielkich, piwnych oczach. Jeżeli na tej dzikiej, bagnistej równinie czekały nas jakie niebezpieczne i ciężkie przygody, mogliśmy być pewni, że mamy w sir Henryku towarzysza, dla którego warto narazić się na wszelkie niebezpieczeństwa, bo będzie je dzielił odważnie.
Pociąg zatrzymał się na przystanku, gdzie wysiedliśmy. Z drugiej strony toru, za niską, białą barjerą, czekał na nas powóz. Przyjazd nasz był widocznie ważnym wypadkiem, gdyż zawiadowca stacji i służba stacyjna rzucili się ku nam, odebrali nam pakunki i zanieśli je do powozu. Wychodząc z budynku stacyjnego, spostrzegłem ze zdumieniem dwóch żołnierzy, stojących przy drzwiach, którzy, oparci na swych karabinach, przyglądali nam się bacznie, gdyśmy ich mijali.
Woźnica, mały, krępy, o surowej twarzy, powitał sir Henryka Baskerville’a i w kilka minut później jechaliśmy szybkim kłusem po szerokiej, białawej drodze. Z obu jej stron ciągnęły się żyzne pastwiska, śpiczaste dachy starych domostw wyzierały z pomiędzy gęstej zieleni drzew, ale poza tą wsią cichą, opromienioną blaskiem zachodzącego słońca, odcinała się ponuro na tle nieba wieczornego długa linja bagnistej równiny, przecięta wyzębionemi, posępnemi wzgórzami.
Powóz skręcił na boczną drogę, a potem jechaliśmy w górę stromemi ścieżkami, gdzie w ciągu wieków tysiące kół wyżłobiły głębokie bruzdy. Z obu stron puszysty mech zaścielał ziemię, rozpościerały się wachlarze paproci, gorzały w promieniach zachodzącego słońca ponsowe jagody głogu. Minęliśmy wąski mostek granitowy i jechaliśmy wzdłuż hałaśliwego potoku, który pienił się i szumiał w szarem, kamiennem łożysku. Zarówno droga jak i potok wiły się w dolinie gęsto zadrzewionej karłowatemi dębami i jodłami.
Na każdym zakręcie drogi Baskerville wydawał okrzyki zachwytu, rozglądał się dokoła skwapliwie i zarzucał doktora Mortimera pytaniami bez liku. Jego oczom wszystko wydawało się piękne, ale dla mnie wszędzie już przejawiał się odcień smutku, jawne piętno konającego roku. Pożółkłe liście zaścielały ziemię i spadały na nas z poczerniałych gałęzi; turkot kół zamierał, gdy jechaliśmy po tym pokładzie zanikającej roślinności. Smutne dary rzucała przyroda pod stopy powracającemu spadkobiercy Baskerville’ów.
— A to co! — krzyknął doktór Mortimer. — Spojrzyjcie!
Przed nami wznosił się mały, zarosły wrzosem pagórek, niby ostroga, utworzona przez bagnistą równinę, a wrzynająca się w dolinę. Na szczycie, podobny do posągu, siedział żołnierz na koniu, groźny i ponury, z karabinem, opartym o lewe ramię, gotów do strzału. Strzegł tej drogi właśnie, którą jechaliśmy.
— Co to znaczy, Perkinsie? — spytał doktór Mortimer.
Woźnica odwiódł się ku nam.
— A to, proszę pana, przed trzema dniami uciekł aresztant z więzienia Princetown. Postawiono warty na wszystkich drogach i stacjach, wszędzie czatują na niego, ale, jak dotąd, znikł bez śladu. Dzierżawcy w całej okolicy są w rozpaczy.
— Nie dziwię się, bo za jakąkolwiek wiadomość każdy z nich dostałby pięć funtów.
— Tak, proszę pana, ale co znaczy pięć funtów wobec tego, że mogą być lada chwila zamordowani. Bo to, widzi pan, nie żaden prosty aresztant. To człowiek zdolny do wszystkiego.
— Któż to taki?
— Selden, zabójca z Notting Hill.
Pamiętałem doskonale tę zbrodnię, bo zajęła swego czasu szczególnie Holmesa, ze względu na niezwykle okrucieństwo, z jakiem została spełniona, i na ohydną brutalność mordercy. Nie skazano go jednak na śmierć, gdyż zezwierzęcenie jego było takie wielkie, że powstały wątpliwości co do jego odpowiedzialności umysłowej.
Powóz nasz wjechał na wyniosłość i przed nami rozpościerała się teraz bezbrzeżna bagnista równina, najeżona odłamkami skalistemi, poprzerzynana urwiskami. Podmuch lodowatego wichru szedł ku nam od tej pustki i przeniknął nas zimnem do szpiku kości. A więc gdzieś w jakimś zakątku tego pustkowia ukrywała się, jak dzikie zwierzę w norze, ta piekielna istota, ziejąca nienawiścią do ludzkości, która odtrąciła ją od swego łona. Tego przypomnienia tylko brakło, by uzupełnić ponure wrażenie, wywołane pustką bezbrzeżną, lodowatym wichrem i zapadającym coraz szybciej mrokiem. Nawet Baskerville umilkł i otulił się szczelniej płaszczem.
Za i przed nami rozciągały się teraz urodzajne płaszczyzny. Obejrzeliśmy się, chcąc raz jeszcze objąć je wzrokiem; ukośne promienie słońca lały złoto do wód potoku, rzucały gorejące blaski na zagony, świeżo pługiem zaoranej ziemi, na wierzchołki drzew szerokiego skraju lasu. Droga przed nami, wiodąca śród olbrzymich skał rudawych, stawała się coraz dziksza i spadzistsza. Od czasu do czasu mijaliśmy chatę, z kamieni wzniesioną, nigdzie kwiat ani roślina nie łagodziły surowego pozoru tych siedzib ludzkich.
Nagle spostrzegliśmy obniżenie się poziomu, płaszczyznę kształtu lejkowatego, na której wznosiły się wynędzniałe dęby i jodły skarłowaciałe, pochylone, o konarach powyginanych od szamotania się z wichrami i burzą przez setki lat. Dwie wysokie smukłe wieże widniały ponad wierzchołkami drzew. Woźnica wskazał je batem.
— Baskerville Hall — rzekł.
Pan zamku powstał i, z rumieńcem na twarzy, roziskrzonym wzrokiem przyglądał się swej przyszłej siedzibie. W kilka chwil później stanęliśmy przed wzorzystą żelazną kratą zamkową, osadzoną w zniszczonych, popękanych slupach kamiennych, których szczeliny już mchem porosły. Na słupach widniały łby dzików — herb Baskerville’ów.
Pawilon odźwiernego był już tylko ruiną z czarnego granitu, nad którą wznosiło się rusztowanie z belek, pozbawionych dachu, który niegdyś podtrzymywały. Ale naprzeciwko stał nowy, w połowie wykończony budynek, pierwszy owoc zebranego w Afryce złota sir Karola.
Przez bramę wjechaliśmy w szpaler, gdzie znów zwiędłe liście zagłuszały turkot kół, a gałęzie prastarych drzew splatały się nad naszemi głowami, tworząc jakby ciemny tunel.
Gdy Baskerville spojrzał w głąb ponurego szpaleru, na którego końcu zamek zarysowywał się niby widmo, dreszcz wstrząsnął jego postacią.
— Czy to tutaj? — spytał przyciszonym głosem.
— Nie, nie, szpaler cisowy jest z tamtej strony.
Młody spadkobierca spojrzał chmurnym wzrokiem dokoła.
— Nie dziwię się, że mego stryja w tej miejscowości dręczyły złe przeczucia — rzekł po chwili. — Takie otoczenie może przerazić każdego człowieka. W przeciągu pół roku każę zaprowadzić tutaj oraz przed samym zamkiem szereg lamp elektrycznych; zobaczycie panowie, jak tu się wszystko zmieni, gdy zajaśnieją światła Swana i Edisona o sile tysiąca świec.
U wyjścia ze szpaleru rozpościerał się obszerny trawnik, za którym ujrzeliśmy gmach zamkowy.
W bladem świetle zamierającego dnia dostrzegłem, że środkowa część zamku była budowlą fundamentalną, z wystającym krużgankiem. Cała fasada zarośnięta była bluszczem, a tylko okna i kilka tarcz herbowych przecinało tu i ówdzie jednostajność ponurej zieleni.
Na tej części środkowej wznosiły się dwie stare, zębate wieże, przedziurawione licznemi strzelnicami. Z prawej i lewej strony wież wznosiły się dwa skrzydła w nowocześniejszym już stylu, z czarnego granitu zbudowane. Blade światło jaśniało poprzez gęste zasłony okien, a z wysokich kominów na stromym, śpiczastym dachu, strzelał w górę wielki słup czarnego dymu.
— Witaj, sir Henryku! Witaj w zamku Baskerville!
Z mrocznego krużganku wyszedł wysoki mężczyzna, zbliżył się do powozu i otworzył drzwiczki. W żółtem świetle przedsionka zarysowała się postać kobiety, która również podeszła do powozu i pomagała mężowi zdejmować nasze pakunki.
— Nie będziesz mi pan miał za złe, sir Henryku, że pojadę do domu? — rzekł doktór Mortimer. — Żona czeka na mnie.
— Jakto, nie zostanie pan na obiedzie?
— Nie, muszę jechać. Niechybnie czeka mnie w domu robota. Pozostałbym chętnie, żeby pana oprowadzić po zamku, ale Barrymore będzie lepszym przewodnikiem odemnie. Do widzenia! a proszę, jeżeli tylko będę mógł panu być użyteczny, niech się pan nie waha przysłać po mnie o każdej porze dnia i nocy.
Turkot kół powozu, uwożącego doktora, zanikł w oddali, gdy, wraz z sir Henrykiem, weszliśmy do przedsionka, a ciężkie drzwi zamknęły się za nami z głuchym łoskotem.
Znaleźliśmy się w obszernej, wysokiej komnacie, której sufit podtrzymywały ciężkie i poczerniałe z biegiem lat belki dębowe. Na wielkim, staroświeckim kominku płonął ogień; zbliżyliśmy się z sir Henrykiem, by ogrzać ręce, skostniałe podczas długiej jazdy. Rozglądaliśmy się ciekawie dokoła, przypatrywaliśmy się wysokim, wąskim oknom o starych szybach różnokolorowych, dębowym boazerjom, łbom rogaczy i tarczom herbowym, zawieszonym na ścianach — całemu temu smutnemu i ponuremu otoczeniu, na które padało przyćmione światło zawieszonej u sufitu lampy.
— Tak właśnie wyobrażałem sobie zamek — odezwał się sir Henryk. — Czy to nie wygląda jak obraz starej siedziby rodzinnej? I pomyśleć, że to ten sam gmach, w którym przez pięćset lat żyli moi przodkowie! Już sama ta myśl nastraja mnie uroczyście.
Oglądał się dokoła, a twarz jego rozjaśniła się młodzieńczym zachwytem. Światło padało prosto na jego postać, ale po ścianach rozwłóczyły się długie cienie, tworząc ponad nim i za nim jakby całun śmiertelny.
Barrymore, odniósłszy pakunki do naszych pokojów, powrócił i stał przed nami w pełnej szacunku postawie wielkopańskiego sługi. Był to mężczyzna powierzchowności wybitnej, wysoki, przystojny, z czarną przystrzyżoną brodą i bladą twarzą o szlachetnych rysach.
— Czy pan każe podać obiad zaraz?
— A czy gotów?
— Za kilka minut może być na stole. Panowie znajdą gorącą wodę w swoich pokojach. Żona moja i ja z całą gotowością pozostaniemy u pana — dodał, zwracając się do sir Henryka — dopóki pan nie przedsięweźmie innych zarządzeń. Ale pan sam zrozumie, że, wobec nowych warunków, potrzebna będzie liczniejsza znacznie służba.
— Wobec jakich nowych warunków?
— Chcę przez to powiedzieć, że sir Karol prowadził życie bardzo smutne i wystarczaliśmy mu we dwoje do usługi. Pan zaś, co jest rzeczą zupełnie naturalną, będzie pragnął towarzystwa, a to wywoła zmiany w całym trybie domowym.
— Czy mam stąd wnosić, że zamierzacie wraz z żoną mnie opuścić?
— Tylko w takim razie, gdyby panu było z tem dogodniej.
— Ależ wszak już kilka pokoleń waszej rodziny było w służbie u nas, nieprawda? Byłoby mi bardzo przykro zaczynać życie tutaj od zrywania starych stosunków rodzinnych.
Zdawało mi się, że dostrzegam ślady pewnego wzruszenia na bladej twarzy kamerdynera.
— I ja, panie, i moja żona doznajemy tego samego uczucia. Ale, mówiąc szczerze, byliśmy oboje bardzo przywiązani do sir Karola, a śmierć jego była dla nas strasznym ciosem i sprawiła, że całe to otoczenie stało nam się niesłychanie przykre. Zdaje mi się, że, pozostając tutaj, w zamku, nie odzyskamy już nigdy swobody umysłu.
— I jakież są dalsze wasze zamiary?
— Sądzę, że zabierzemy się do handlu. Dzięki wspaniałomyślności sir Karola, posiadamy odpowiednie środki. A teraz może panowie pozwolą, że wskażę drogę do pokojów.
Dokoła przedsionka w górze ciągnęła się galerja, na którą wiodły schody z dwóch stron. Z tego punktu głównego szły dwa korytarze wzdłuż całego gmachu i prowadziły do pokojów sypialnych. Moja sypialnia znajdowała się w tem samem skrzydle co Baskerville’a i prawie drzwi we drzwi.
Pokoje te były widocznie o wiele nowocześniejsze od komnat środkowej części zamku, a jasne obicia i liczne płonące świece zatarły poniekąd w moim umyśle ponure wrażenie, jakiego doznałem w chwili przyjazdu.
Ale w jadalni, przylegającej do przedsionka, panował znów mrok i smutek. Była to długa komnata ze wzniesieniem, na którem zastawiano dawnemi czasy stół dla panów zamku i ich rodziny, gdy dworzanie zasiadali niżej. W jednym końcu widniała galerja dla muzyki. Czarne belki przecinały nad naszemi głowami sufit, pociemniały od sadzy. Szeregi płonących pochodni, rubaszna wesołość starodawnych biesiad wpływały niewątpliwie na złagodzenie posępnego otoczenia; ale dzisiaj, gdy tylko dwaj dżentlmeni w czarnych garniturach siedzieli w obrębie niewielkiego kręgu światła, jaki rzucała przysłonięta lampa, głos zniżał się mimowoli, a niepokój przejmował duszę.
Cały szereg przodków, w najróżnorodniejszych strojach, od rycerza z epoki Elżbiety aż do wykwintnisia z czasów Regencji, patrzył na nas ze ścian i onieśmielał swem milczącem towarzystwem. Rozmawialiśmy mało i rad byłem wielce, gdy obiad się skończył i przeszliśmy do nowoczesnej sali bilardowej, gdzie zapaliliśmy papierosy.
— Dalibóg, niewesoła siedziba — odezwał się sir Henryk. — Przypuszczam, że można się przyzwyczaić, ale na razie jest mi tu strasznie nieswojo. Nie dziwię się, że stryj zdziwaczał, mieszkając sam jeden w takim domu. Jeśli pan nie ma nic przeciw temu, myślę, że dobrze będzie udać się dzisiaj wcześnie na spoczynek; może jutro rano wszystko to wyda się nam weselsze.
Przed ułożeniem się do snu rozsunąłem firanki u okna, które wychodziło na wielki trawnik. Po za nim dwie kępy drzew poruszały się, jęcząc pod podmuchem wiatru. Z za rozdartych w szalonym pędzie chmur wyzierał półksiężyc; w bladym jego blasku dostrzegałem na dalszym planie wyzębione szczyty skaliste i bezbrzeżną pochyłość ponurych moczarów. Zasunąłem firanki z uczuciem, że to ostatnie wrażenie nie ustępowało w niczem już doznanym.
Ale nie miało ono być ostatnie dnia tego. Nadmierne znużenie spędzało sen z mych powiek; rzucałem się niespokojnie na łóżku, w oddali zegar wydzwaniał kwadranse, przerywając grobową ciszę w starym domu.
Nagle, śród milczenia nocy, dobiegł uszu moich dźwięk wyraźny, donośny, nie pozostawiający żadnej wątpliwości — było to łkanie kobiety, stłumiony, dławiący jęk, taki, jaki tylko beznadziejna zgryzota może wyrwać z piersi człowieczej. Usiadłem na łóżku i wytężyłem słuch. Dźwięk dobiegał z bliska i pochodził napewno z wnętrza domu. Przez pół godziny siedziałem tak, nasłuchując, ale prócz zegara i szelestu liści bluszczowych na murze, nie doleciał mnie już żaden inny odgłos.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.