Pies Baskerville’ów (Doyle, tł. Neufeldówna, 1928)/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Pies Baskerville’ów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Hound of the Baskervilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
STAPLETONOWIE Z MERRIPIT HOUSE.

Nazajutrz, świeży pogodny ranek rozproszył nieco posępne wrażenie, jakie wywarł na nas narazie zamek Baskerville. Gdy siedzieliśmy przy śniadaniu z sir Henrykiem, słońce wpadało przez wysokie okna i kładło tony akwarelowe na kolorowych, ozdobionych barwnemi herbami, szybach. Ciemne boazerje nabierały bronzowych błysków pod działaniem złocistych promieni i trudno było istotnie wyobrazić sobie, że to ta sama komnata, której widok poprzedniego wieczora takim smutkiem zasępił nam dusze.
— Zdaje mi się, że to nie wina zamku, tylko nasza własna — rzekł baronet. — Byliśmy zmęczeni podróżą, przeziębliśmy w powozie i stąd wszystko przedstawiło nam się w najczarniejszych kolorach. Dzisiaj jesteśmy wypoczęci, orzeźwieni, patrzymy tedy na świat weselszem okiem.
— A jednakże nie wszystko można położyć na karb naszej podnieconej wyobraźni — odparłem.
— Czy pan nie słyszał naprzykład kogoś łkającego w nocy? Zdaje mi się, że to była kobieta.
— A to ciekawe, bo zdawało mi się w półśnie, że słyszę jęk czy łkanie, nasłuchiwałem potem przez dobrą chwilę, ale ponieważ nic już nie przerwało ciszy, przeto wywnioskowałem, że mi się śniło.
— A ja słyszałem ten odgłos bardzo wyraźnie i jestem pewien, że to było łkanie kobiety.
— Trzeba to odrazu wyjaśnić.
Baskerville zadzwonił i zapytał przybyłego Barrymore’a, czy nie mógłby powiedzieć, co ten odgłos miał znaczyć. Patrzyłem bystro na kamerdynera i zdawało mi się, że blada twarz pobladła jeszcze, gdy usłyszał zapytanie pana.
— W całym domu są tylko dwie kobiety — odpowiedział. — Pomywaczka, która śpi w drugiem skrzydle, i moja żona, a mogę pana zapewnić, że nie ma ona nic wspólnego z odgłosem, o którym pan mówi.
Jednakże kamerdyner skłamał; zdarzyło się, że po śniadaniu spotkałem panią Barrymore na korytarzu w pełnym blasku słonecznym. Była to kobieta wysoka, ociężała, o grubych rysach twarzy, z surowym, zaciętym wyrazem dokoła ust. Oczy ją zdradziły; spojrzały na mnie z pod powiek obrzękłych, zaczerwienionych. Ona to zatem płakała w nocy i mąż wiedział o tem niechybnie.
Wszelako narażał się i zapewniał, że to nie ona, nie bacząc, że te oznaki nieomylne mogły lada chwilę wykazać prawdę. Dlaczego to uczynił? A dlaczego ona zawodziła tak rozpaczliwie? Już tedy na samym wstępie, dokoła tego bladego, przystojnego mężczyzny o czarnym zaroście, zaczynała się wytwarzać atmosfera ponura i tajemnicza.
Wszakże on pierwszy odnalazł zwłoki sir Karola i z jego opowiadania tylko znaliśmy okoliczności, poprzedzające śmierć starca. A może jednak Barrymore był owym pasażerem, którego widziałem w dorożce, idąc z Holmesem ulicą Regenta? Broda owego nieznajomego przypominała łudząco brodę kamerdynera. Dorożkarz opisał nam wprawdzie swego pasażera, jako mężczyznę raczej niskiego wzrostu, ale takie przelotne wrażenie mogło być błędne.
Jak wyjaśnić tę sprawę? Oczywiście, przedewszystkiem należało pójść do pocztmistrza w Grimpenie i stwierdzić, czy wysłany z Londynu telegram został istotnie oddany Barrymore’owi do rąk własnych. Jakąkolwiek otrzymam odpowiedź, będę mógł przynajmniej cośkolwiek donieść Holmesowi.
Sir Henryk zabrał się po śniadaniu do przeglądania rozmaitych papierów, mogłem tedy swobodnie wprowadzić w czyn powzięty zamiar. Po przyjemnej czteromilowej przechadzce wzdłuż krańca moczarów dotarłem do małej wioski, gdzie dwa większe budynki wyróżniały się zdaleka; jednym z nich była gospoda, drugim — dom doktora Mortimera.
Pocztmistrz, który był jednocześnie właścicielem sklepiku z wiktuałami, pamiętał doskonale depeszę.
— Tak jest, panie, — odpowiedział zapytany — posłałem telegram pana Barrymore’owi, jak wskazywał adres.
— A kto ją zanosił?
— Mój syn... ten oto. Kuba, wszak oddałeś telegram w zeszłym tygodniu panu Barrymore’owi w zamku, co?
— Tak, ojcze, oddałem.
— Do rąk własnych? — spytałem.
— Był na tę chwilę na strychu, więc nie mogłem mu oddać do ręki, ale dałem depeszę pani Barrymore’owej, a ona przyrzekła, że ją natychmiast zaniesie mężowi.
— Czy widziałeś pana Barrymore’a?
— Nie, panie; mówię przecież, że był na strychu.
— Skoroś go nie widział, skądże możesz wiedzieć, że był na strychu?
— Toć jego własna żona musi chyba wiedzieć gdzie bywa! — wtrącił pocztmistrz tonem zniecierpliwionym. — Czy nie otrzymał depeszy? Jeśli zaszła jaka pomyłka, to niechaj pan Barrymore sam poda skargę.
Dalsze badanie wydało mi się bezcelowe; okazało się zatem, iż, mimo wybiegu Holmesa, nie mieliśmy dowodu, że Barrymore nie był przez ten cały czas w Londynie. Przypuśćmy, że był — przypuśćmy, że ten sam człowiek, który ostatni widział sir Karola przy życiu, pierwszy szpiegował nowego dziedzica po jego powrocie do Anglji. I cóż stąd? Byłże narzędziem osób trzecich, czy też miał własne złowrogie zamiary? Jaki miał cel w prześladowaniu rodziny Baskerville’ów? Przypomniało mi się osobliwe ostrzeżenie wycięte z wstępnego artykułu Times’a. Byłoż to dzieło Barrymore’a, czy też kogoś, który chciał pokrzyżować jego plany?
Najprawdopodobniejszą pobudką była podana przez sir Henryka — gdyby udało się rodzinę Baskerville’ów trzymać zdala od zamku, Barrymore’owie mieliby zapewnioną stałą i wygodną siedzibę. Ale takie wytłómaczenie nie usprawiedliwiałoby bynajmniej subtelnego, wytrawnie obmyślonego planu, który, jakby niewidzialną siecią, oplątywał młodego baroneta. Holmes sam przyznał, że śród licznych sensacyjnych spraw, w jakich przeprowadzał śledztwo, nie zdarzyła mu się jeszcze żadna równie zawikłana. Powracając szarą, samotną drogą, modliłem się w duchu, żeby mój przyjaciel uwolnił się jaknajśpieszniej od swoich zajęć i przybył zdjąć z bark moich tę ciężką odpowiedzialność.
Nagle szelest kroków, śpieszących za mną, i głos wołający mnie po nazwisku wyrwały mnie z zadumy. Odwróciłem się, sądząc, że ujrzę doktora Mortimera, lecz, ku swemu niemałemu zdziwieniu, okazało się, że to ktoś nieznany mi zupełnie biegł za mną.
Ujrzałem mężczyznę wzrostu średniego, chudego, jasnego blondyna, o twarzy wymuskanej, bez zarostu, z wystającemi szczękami, ubranego w szary garnitur i kapelusz słomkowy; mógł mieć lat trzydzieści do czterdziestu. Przez ramię miał przewieszoną blaszankę do roślin, a w ręku niósł zieloną siatkę na motyle.
— Przepraszam bardzo za moje natręctwo — rzekł, gdy stanął przede mną zadyszany. — My, mieszkańcy tych moczarów, jesteśmy ludźmi prostymi i nie czekamy na urzędowe przedstawienie. Przypuszczam, że pan już słyszał o mnie od naszego wspólnego przyjaciela, doktora Mortimera. Nazywam się Stapleton, mieszkam w Merripit House.
— Poznałbym pana po siatce i blaszance, — odparłem; wiedziałem bowiem, że p. Stapleton jest przyrodnikiem. — Ale skąd pan mnie zna?
— Byłem właśnie u Mortimera, gdy pan przechodził przed domem i doktór wskazał mi pana przez okno swego gabinetu. Ponieważ szliśmy jedną drogą, przeto postanowiłem dogonić pana i przedstawić się sam. Spodziewam się, że sir Henryk nie jest nazbyt znużony podróżą?
— Nie, bynajmniej; ma się doskonale, dziękuję panu.
— Obawialiśmy się wszyscy, że po smutnej śmierci sir Karola, nowy baronet nie zechce zamieszkać tutaj. Coprawda, ciężkie to zadanie dla człowieka zamożnego zakopać się w takiej dzikiej miejscowości, ale nie potrzebuję panu chyba mówić, że obecność pana zamku jest rzeczą wielkiej wagi dla całej okolicy. Przypuszczam, że sir Henryk wolny jest od wszelkiej zabobonnej trwogi?
— Tak sądzę.
— Pan, oczywiście, zna legendę o piekielnym psie, który jest jakoby plagą rodziny?
— Opowiadano mi ją.
— Szczególna rzecz, jacy chłopi tutejsi są łatwowierni! Wielu z nich przysięgnie, że widziało na moczarach to fantastyczne zwierzę, — mówił z uśmiechem, ale zdawało mi się, że czytam w jego oczach, iż bierze tę sprawę zupełnie na serjo. — Dziwaczna legenda opanowała w znacznym stopniu wyobraźnię sir Karola i nie wątpię, że była bezpośrednio powodem jego tragicznego zgonu.
— A to w jaki sposób?
— Miał nerwy tak silnie rozstrojone, że ukazanie się jakiegokolwiek psa mogło wywrzeć wpływ fatalny na jego chore serce. Myślę, że musiał istotnie coś widzieć w szpalerze cisowym owego ostatniego wieczora. Obawiałem się ciągle jakiegoś nieszczęścia, bo byłem bardzo przywiązany do sir Karola i wiedziałem, że jest chory na serce.
— A skąd pan wiedział?
— Od mego przyjaciela, Mortimera.
— Sądzi pan zatem, że pies jakiś ścigał sir Karola i że on umarł skutkiem tego, pod wpływem przestrachu?
— Czy może mi pan dać jakie lepsze wyjaśnienie?
— Nie wysnuwałem stąd jeszcze żadnych wniosków.
— A pan Sherlock Holmes?
Oniemiałem przez chwilę na to zapytanie; ale jedno spojrzenie na obojętną twarz i spokojne oczy mego towarzysza wystarczyło, żeby mnie przekonać, iż wszelka myśl ukryta jest mu obca.
— Próżne byłoby z naszej strony udawanie, że pana nie znamy, doktorze Watsonie, — rzekł znów Stapleton. — Echo czynów p. Holmesa dobiegło i do nas, a pan nie mógł ich rozsławiać nie zyskując sam rozgłosu. Jeśli pan jest tutaj, znaczy, że p. Sherlock Holmes interesuje się tą sprawą, nic dziwnego, iż ciekaw jestem, jak się na nią zapatruje.
— Żałuję, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
— A mogę spytać, czy sam zaszczyci nas odwiedzinami?
— Nie może obecnie opuścić Londynu. Prowadzi śledztwo w kilku innych ważnych sprawach.
— Jaka szkoda! Wyświetliłby może niejedną okoliczność, dla nas niepojętą. Co zaś do osobistych poszukiwań pańskich, to proszę, jeśli mogę panu być użyteczny, niechaj pan mną rozporządza. Gdybym miał jakąkolwiek wskazówkę co do istoty podejrzeń pańskich, albo wiedział, w jaki sposób pan zamierza prowadzić śledztwo, mógłbym może już teraz nawet służyć radą lub czynem.
— Zapewniam pana, że bawię tutaj jedynie jako gość przyjaciela mego, sir Henryka, i że nie Potrzebuję żadnej pomocy.
— Wyśmienicie! — rzekł Stapleton. — Ma pan zupełną słuszność, zachowując ostrożność i dyskrecję. Zasłużona to dla mnie nagana za moje niczem nieusprawiedliwione wścibstwo; może pan być pewien, że powstrzymam się w przyszłości od najlżejszej wzmianki o tej sprawie.
Doszliśmy do punktu, z którego wąska, trawą porosła ścieżka, zbaczała z gościńca i prowadziła przez moczary. Na prawo wznosił się skalisty, stromy pagórek; niegdyś były tu widocznie kamieniołomy. Stok, ku nam zwrócony, pełen był załomów i szczelin, zarosłych paprocią i głogiem. W dali szary słup dymu strzelał w obłoki.
— Niedługa przechadzka tą ścieżką zaprowadzi nas do Merripit House, — odezwał się Stapleton. — Może pan zechce mi poświęcić godzinkę czasu; pragnąłbym bardzo przedstawić pana siostrze.
Zrazu zamierzałem odmówić, boć obowiązek nakazywał mi powrócić do sir Henryka. Lecz wnet przypomniałem sobie stos papierów i rachunków, któremi zasłane było jego biurko. Oczywiście w tej pracy nie mogłem mu być żadną pomocą. A wszak Holmes zalecił mi usilnie, żebym starał się poznać sąsiadów pana zamku. Przyjąłem tedy zaproszenie Stapletona i skręciliśmy na ścieżkę.
— Osobliwe są te moczary — rzekł, rozglądając się dokoła po falistej równinie, przeciętej wyzębionemi grzbietami skalistemi, które przybierały w oddali postać fantastycznych bałwanów morskich. — Widok ich nigdy nie spowszednieje. Takie rozległe, takie bezpłodne i takie tajemnicze. Nie ma pan pojęcia, jakie się w nich kryją dziwne niespodzianki.
— A więc pan zna dobrze te moczary?
— Jestem tu dopiero od lat dwóch. Stali mieszkańcy nazwaliby mnie nowym przybyszem. Zamieszkaliśmy tutaj wkrótce po osiedleniu się sir Karola w zamku. Ale wrodzone upodobania zniewoliły mnie do zwiedzenia całej okolicy i zdaje mi się, że niewielu mieszkańców tutejszych zna ją lepiej odemnie.
— Czy to takie trudne?
— Bardzo. Widzi pan naprzykład tę wielką płaszczyznę na północ, z dziwacznemi wzgórzami w pośrodku?
— Widzę; pyszne miejsce do konnej przejażdżki galopem.
— Takby się oczywiście panu zdawało; a niemało ludzi przypłaciło już życiem to mniemanie. Czy dostrzega pan jaśniejsze zielone kępy, rozsiane gęsto po tej płaszczyźnie?
— Dostrzegam; wydają się żyźniejsze niż reszta obszaru.
Stapleton roześmiał się.
— To jest wielkie trzęsawisko Grimpeńskie — rzekł. — Jeden fałszywy krok przynosi tam śmierć ludziom i zwierzętom. Wczoraj dopiero widziałem, jak wszedł w nie kucyk i już się nie wydostał. Przez długi czas jeszcze łeb nieboraka wystawał nad trzęsawiskiem, dopóki się zupełnie nie zapadł. Podczas wielkiej suszy nawet niebezpiecznie przechodzić tamtędy, a po niedawnych deszczach jesiennych, to miejsce wprost straszne. Ja jednakże potrafię dotrzeć do samego środka i powrócić. Tam do licha! Oto i drugi nieszczęsny kucyk!
Coś brunatnego rzucało się i szarpało śród zielonego sitowia. Potem wystrzelił w górę kark długi, wyprężony w śmiertelnym skurczu i przeraźliwy krzyk rozległ się po moczarach. Zdrętwiałem z przerażenia, mój towarzysz jednak miał widocznie silniejsze nerwy.
— Utonął — rzekł. — Już go trzęsawisko pochłonęło. Dwa w przeciągu dwóch dni; a może ich zginęło znacznie więcej; przyzwyczajają się chodzić tam podczas suszy i nie dostrzegą różnicy, dopóki trzęsawisko nie pochwyci ich w swoje kleszcze. Szkaradna miejscowość.
— A pan jednak może ją przejść bezpiecznie?
— Mogę; są tam ze dwie ścieżki, któremi człowiek bardzo zwinny może się przedostać, i ja je odnalazłem.
— Ale po co pan tam chodzi?
— Czy pan widzi dalej pagórki? Otóż, są to istne wyspy, odcięte ze wszystkich stron przez trzęsawisko, które przyczołgało się dokoła z biegiem lat. Tam znajdują się rzadkie rośliny i motyle, a kto się tam zdoła dostać, może zebrać obfite żniwo.
— Spróbuję szczęścia któregokolwiek dnia.
Stapleton spojrzał na mnie zdumiony.
— Na miłość boską, porzuć pan tę myśl — rzekł. — Krew pańska spadłaby na moją głowę. Zapewniam pana, że nie powróciłby pan żywy. Mnie od zguby chroni tylko to, że pamiętam dobrze pewne, nie dla każdego dostrzegalne, znaki graniczne.
— A to co? — zawołałem. — Co to jest?
Nad moczarami uniósł się pomruk przeciągły i stłumiony. Przepełnił powietrze, a mimo to, niepodobna było określić, skąd pochodził. Stopniowo wzmógł się i zamienił w groźny ryk, poczem znów przycichł i skonał w drżącym, nieskończenie smutnym skowycie.
Stapleton spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem.
— Osobliwe są te moczary! — rzekł.
— Ale, co to jest?
— Chłopi powiedzieliby, że to pies Baskerville’ów domaga się swego żeru. Słyszałem ten odgłos już ze dwa razy, ale nigdy tak wyraźnie.
Z dreszczem trwogi rozglądałem się po rozległej falującej równinie, zasianej zielonemi kępami sitowia. Jak oko sięgało, nie było widać żywego stworzenia na całym obszarze, tylko dwa kruki krakały przeraźliwie, bujając się na trzcinie za nami.
— Wszak pan, jako człowiek wykształcony, nie wierzy podobnym niedorzecznościom — spytałem. — Jaka, zdaniem pana, przyczyna tego szczególnego odgłosu?
— W bagnach odzywają się niekiedy dziwne szmery. To może błoto opada, albo woda się wznosi, czy ja wiem.
— Nie, nie, to był głos istoty żyjącej.
— Może. Słyszał pan kiedy wabienie bąka?
— Nie, nigdy.
— To bardzo rzadki teraz ptak błotny, w Anglji prawie już wytępiony; ale na moczarach wszystko jest możliwe. Tak... nie zdziwiłbym się bynajmniej, gdyby mi powiedziano, że ten odgłos, który nas doleciał, był krzykiem ostatniego z bąków.
— Jak żyję, nie słyszałem nic równie szczególnego i przerażającego.
— Tak, niezwykła to miejscowość wogóle. Spojrzyj-no pan tam, na ten stok pagórka. Co to jest, jak się panu zdaje?
Cały urwisty stok pokrywały wielkie, okrągłe kamienie; było ich przynajmniej ze dwadzieścia.
— Hurty dla owiec, czy co?
— Nie, to siedziby naszych czcigodnych przodków. W czasach przedhistorycznych moczary były gęsto zaludnione, a ponieważ od owej pory nikt tu nie mieszkał, przeto znajdujemy wszelkie urządzenia tych poprzedników naszych w stanie takim, w jakim je zostawili. Oto ich legowiska i jaskinie. Jeżeli pan ciekawy, niech pan wejdzie do wnętrza, a zobaczy pan jeszcze ogniska i łoża.
— Ależ to całe miasto! Kiedyż było zamieszkane?
— W okresie epoki kamiennej... daty ścisłej nikt nie wie.
— Czemże zajmował się człowiek w okresie owym?
— Pasał bydło na tych stokach i uczył się wykopywać kruszec, gdy miecz bronzowy zaczął zastępować siekierę kamienną. Spojrzyj pan na ten wielki rów w pagórku wprost nas. To ślady jego pracy. Tak, tak, doktorze Watsonie, znajdziesz na tych moczarach niejedno wielce osobliwe miejsce... Ach, przepraszam pana... chwilkę tylko!... To z pewnością Cyklopides.
Muszka, czy też ćma przefrunęła przez naszą ścieżkę, i Stapleton w oka mgnieniu, z nadzwyczajną szybkością puścił się za nią w pogoń. Ku memu przerażeniu owad leciał prosto nad wielkie trzęsawisko, ale mój nowy znajomy nie zatrzymał się ani chwili. Gonił za nim, skacząc z kępy na kępę i powiewając w powietrzu zieloną siatką, a szara jego postać w tym urywanym, zygzakowatym pochodzie wydawała się również jakąś ćmą olbrzymią.
Stałem, patrząc na tę pogoń z podziwem dla nadzwyczajnej zręczności Stapletona i z obawą, żeby nie utracił gruntu pod nogami na zdradzieckiem trzęsawisku, gdy nagle dobiegł mnie odgłos kroków. Odwróciłem się i ujrzałem nieopodal na ścieżce kobietę. Szła od strony, w której słup dymu wskazywał położenie Merripit House.
Nie mogłem wątpić, że to panna Stapleton, o której mi mówiono, pań bowiem było w okolicy moczarów bardzo niewiele; pamiętam też, iż ktoś wspomniał, że siostra przyrodnika jest pięknością. A kobieta zbliżająca się ku mnie, była nią niewątpliwie i to typu bardzo niezwykłego.
Trudno było o większy kontrast między rodzeństwem. — Stapleton bowiem miał cerę nieokreśloną, włosy jasne i oczy szare, siostra jego zaś była najciemniejszą brunetką, jaką kiedykolwiek widziałem w Anglji, — smukła, wytworna i wysoka. Twarz miała dumną, o rysach jak wyrzeźbionych, takich regularnych, że mogła się wydawać chłodna i bierna, gdyby nie zmysłowe usta i przecudne, ciemne, namiętne oczy.
Przedziwnie kształtna, wykwintnie ubrana, była istotnie szczególnem zjawiskiem na pustej ścieżce śród moczarów. Gdym się odwrócił, miała wzrok utkwiony w brata, poczem przyśpieszyła kroku ku mnie. Uchyliłem kapelusza i zamierzałem coś powiedzieć dla wyjaśnienia obecności, gdy jej własne słowa zwróciły wszystkie moje myśli w innym kierunku.
— Wracaj pan! — rzekła — Wracaj prosto do Londynu, niezwłocznie.
Patrzałem na nią, ogłupiały ze zdumienia. Oczy jej ciskały na mnie błyskawice, tupała nogą niecierpliwie.
— Dlaczego mam wracać? — spytałem.
— Nie mogę powiedzieć nic więcej — mówiła głosem stłumionym, gwałtownym, szepleniąc zlekka. — Ale, na miłość boską, zrób pan to, o co proszę. Wracaj i niechaj noga twoja nigdy już nie postanie na tych moczarach.
— Ależ ja tylko co przyjechałem.
— Człowieku, człowieku! — zawołała. — Czyż nie możesz pojąć, że ta przestroga ma na celu twoje własne dobro? Powracaj do Londynu! Wyjedź dziś wieczór! Uciekaj stąd za jakąbądź cenę! Cicho, mój brat nadchodzi! Ani słowa o tem, co mówiłam... O, patrz pan, jaki tam śliczny storczyk... Jesteśmy tu, na moczarach, bardzo bogaci w storczyki, ale pan przyjechał zapóźno, i już pan nie będzie mógł ocenić piękności naszej okolicy.
Stapleton zaniechał pogoni i wracał do nas zadyszany, czerwony od wysiłku.
— Beryl! to ty! — rzekł; zdawało mi się, że ton tego powitania nie był nazbyt serdeczny.
— Zgrzałeś się bardzo, Janku?
— Tak, goniłem okaz Cyklopides. To rzadki owad, a w ciągu ostatniej jesieni nie widziałem go prawie wcale. Jaka szkoda, żem go nie mógł schwytać!
Mówił obojętnie, ale małe siwe oczki biegały nieustannie od młodej dziewczyny ku mnie.
— Widzę, żeście się już państwo zapoznali.
— Tak; mówiłam właśnie sir Henrykowi, że przyjechał zapóźno i nie będzie już mógł ocenić prawdziwej piękności moczarów.
— Ach, więc ty bierzesz pana...
— Sądzę, że to sir Henryk Baskerville.
— Nie, nie — rzekłem. — Tylko prosty mieszczanin, ale jego przyjaciel. Nazywam się doktór Watson.
Rumieniec gniewu przemknął po jej wyrazistej twarzy.
— Rozmawialiśmy zatem o sprawach niewłaściwych — rzekła.
— Coprawda, niewiele mieliście czasu na rozmowę, — zauważył jej brat, patrząc tym samym badawczym wzrokiem.
— Mówiłam do doktora Watsona, jakgdyby był stałym mieszkańcem, nie zaś tylko gościem w naszych stronach — rzekła. — Mało go może obchodzić, czy pora dla storczyków jest wczesna, czy późna. Ale pójdzie pan dalej i wstąpi do Merripit House?
Wkrótce stanęliśmy przed skromnym domem, który był pewnie, w dawnych czasach, folwarkiem jakiego hodowcy bydła, teraz zaś został odrestaurowany i przerobiony na siedzibę nowoczesną. Sad otaczał go dokoła, ale drzewa, jak zwykle śród moczarów, były nędzne i skarłowaciałe, tak, że na ogół całe otoczenie wyglądało ubogo i robiło smutne wrażenie.
Stary służący, o szczególnej twarzy, jakby zasuszonej, ubrany w strój wieśniaczy, otworzył nam; on widocznie prowadził tu gospodarstwo. Obszerne pokoje były jednak urządzone z wytwornym smakiem, który wykazywał staranną rękę kobiecą. Spoglądając przez okna na bezbrzeżne, kamieniste moczary, które ciągnęły się do najdalszych krańców widnokręgu, pytałem siebie ze zdumieniem, co mogło zniewolić tego wysoce wykształconego człowieka i tę piękną kobietę do zamieszkania w takiem pustkowiu.
— Zdumiewa się pan, że wybraliśmy taką osobliwą miejscowość — odezwał się Stapleton, jakgdyby w odpowiedzi na myśl moją. — A jednak urządziliśmy sobie życie tak, że jesteśmy szczęśliwi, nieprawda, Beryl?
— Zupełnie szczęśliwi — odparła, wszelako bez przekonania w tonie.
— Utrzymywałem szkołę w jednem z hrabstw północnych — rzekł Stapleton. — Dla człowieka mojego temperamentu była to praca mechaniczna i nudna, ale obcowanie z młodzieżą, urabianie nieświadomych umysłów, wpajanie w nie własnych zapatrywań i pojęć miało dla mnie dużo uroku. Los jednakże był mi wrogi. W szkole wybuchła zaraźliwa choroba i trzech chłopców umarło. Był to ciężki cios dla mego zakładu, który skutkiem tego podupadł zupełnie, ja zaś straciłem bezpowrotnie znaczną część mego kapitału. Gdyby nie żal za chłopcami, których towarzystwo lubiłem tak bardzo, mógłbym się cieszyć własnem nieszczęściem, albowiem, mając wrodzone wielkie zamiłowanie do botaniki i zoologji, posiadam tu nieograniczone pole działania; siostra moja zaś kocha przyrodę niemniej odemnie. Objaśnienie to jest odpowiedzią na zapytanie, jakie wyczytałem w twarzy pańskiej, gdy przyglądałeś się pan przez okno moczarom.
— Istotnie, mówiłem sobie, że pobyt tutaj musi być smutny... Mniej może dla pana niż dla siostry pańskiej.
— O nie, nie, nie znam smutku — wtrąciła żywo miss Stapleton.
— Mamy książki, mamy nasze zajęcia naukowe, wreszcie mamy zajmujących sąsiadów. Doktór Mortimer jest wielce uczonym człowiekiem w swojej specjalności; biedny sir Karol był nieporównanym towarzyszem. Znaliśmy go dobrze; nie jestem wcale w stanie wypowiedzieć, jak dalece odczuwamy brak jego. Jak się panu zdaje, czy przeszkodzę sir Henrykowi, jeżeli odwiedzę go popołudniu? Pragnę bowiem go poznać.
— Sądzę, że będzie panu bardzo rad.
— A zatem może pan uprzedzi go o moim zamiarze. Pragnęlibyśmy, o ile to w naszej mocy, ułatwić mu przywyknienie do nowego otoczenia. Czy zechce pan pójść ze mną na górę i obejrzeć mój zbiór motyli? Zdaje mi się, że w całej Anglji południowej niema obfitszego. Zanim pan skończy oglądanie, śniadanie będzie gotowe.
Ale mnie pilno było wracać na stanowisko. Ponurość krajobrazu, śmierć nieszczęsnego kucyka, piekielny odgłos, mający jakoby związek ze straszną legendą Baskerville’ów, wszystko to przejęło mnie szczególnym smutkiem. A w dodatku do tych mniej lub więcej nieuchwytnych wrażeń, przyłączyła się wyraźna już zupełnie przestroga miss Stapleton, wypowiedziana z taką powagą, że nie mogłem wątpić, iż wywołała ją jakaś tajemnicza konieczność.
Oparłem się tedy wszelkim naleganiom, nie zostałem na śniadaniu i wyruszyłem niezwłocznie w drogę powrotną tą samą ścieżką, którą przyszedłem.
Musiała być jednak dla obeznanych z okolicą jakaś ścieżka krótsza, gdyż dochodząc do gościńca, spostrzegłem ze zdumieniem miss Stapleton siedzącą na kamieniu przy drodze. Zarumieniona od wysiłku, trzymała dłoń na sercu, jak gdyby chcąc stłumić jego bicie.
— Biegłam co sił, żeby panu tu zastąpić drogę — rzekła. — Nie miałam nawet czasu włożyć kapelusza. Nie mogę zatrzymywać się tu dłużej, bo brat spostrzeże, że mnie niema. Chciałam tylko przeprosić pana za tę głupią pomyłkę... Wzięłam pana za sir Henryka. Proszę, niech pan zapomni moje słowa, które pana w niczem nie dotyczą.
— Ależ ja ich zapomnieć nie mogę — rzekłem. — Jestem przyjacielem sir Henryka, a bezpieczeństwo jego obchodzi mnie bardzo blisko. Niechże mi pani powie zatem, dlaczego pani tak nalegała, żeby sir Henryk powrócił do Londynu?
— Kaprys kobiecy, doktorze Watsonie. Gdy mnie pan pozna lepiej, zrozumie pan, że nie zawszę potrafię wyjaśnić pobudki swoich słów i czynów.
— Nie, nie. Pamiętam drżenie głosu pani. Pamiętam spojrzenie pani oczu. Błagam panią, niech pani będzie ze mną szczera, bo od czasu przyjazdu w te strony czuję, że otacza mnie jakaś tajemnica. Życie tutaj stało się podobne do tego wielkiego trzęsawiska Grimpeńskiego: zasiane jest zielonemi kępami, gdzie czyha na człowieka śmierć, a nigdzie niema przewodnika, któryby wskazał drogę właściwą. Niechże mi pani zatem powie, co miało znaczyć to ostrzeżenie, a przyrzekam, że powtórzę je sir Henrykowi.
Zawahała się przez chwilę, ale twarz jej przybrała wnet wyraz stanowczy, a oczy spoglądały chłodno.
— Przywiązuje pan do słów moich zbyt wielką wagę — rzekła. — Śmierć sir Karola była dotkliwym ciosem dla mego brata i dla mnie. Łączyły nas stosunki bardzo zażyłe, a droga przez moczary do naszego domu stanowiła ulubioną jego przechadzkę. Był głęboko przejęty klątwą, ciążącą nad całym rodem, nic zatem dziwnego, że po tragicznym zgonie jego zaczęłam wierzyć, iż obawy, jakie wyrażał niejednokrotnie, były uzasadnione. Stąd moja trwoga, gdy dowiedziałam się, że przybywa do zamku inny członek rodziny Baskerville’ów i uważałam sobie za obowiązek ostrzedz go o niebezpieczeństwie, jakie mu grozi. To jedynie miałam na myśli.
— Ale na czem polega to niebezpieczeństwo?
— Słyszał pan opowieść o psie?
— Nie wierzę w takie głupstwa.
— Ale ja wierzę, Jeżeli pan ma jakikolwiek wpływ na sir Henryka, zabierz go pan z tej miejscowości, która przynosiła zawsze nieszczęście jego rodzinie. Świat jest szeroki. Dlaczego sir Henryk ma pozostać tutaj, gdzie mu grozi niebezpieczeństwo?
— Dlatego właśnie, że mu grozi. Taka już natura sir Henryka. Obawiam się, że o ile pani nie da mi jakich dokładniejszych wyjaśnień, nie zdołam nakłonić go do wyjazdu.
— Nie mogę dać panu wyjaśnień dokładniejszych, bo nic dokładniejszego nie wiem.
— Radbym zadać pani jeszcze jedno pytanie. Jeśli w słowach pani, wypowiedzianych do mnie za naszem pierwszem spotkaniem, nie było istotnie żadnego ukrytego znaczenia, to dlaczego nie chciała pani, żeby je brat słyszał? Nie było w nich nic takiego, co należałoby ukryć przed nim lub kimkolwiek innym.
— Brat mój pragnie bardzo, żeby zamek był zamieszkany, gdyż jest zdania, że wymaga tego dobro ubogich mieszkańców okolicznych. Gniewałby się bardzo, gdyby wiedział, że powiedziałam coś takiego, co mogłoby skłonić sir Henryka do wyjazdu. Ale, spełniłam już swój obowiązek i nic więcej nie powiem. Muszę wracać, inaczej brat spostrzeże, iż mnie niema i domyśli się, że rozmawiałam z panem. Do widzenia!
Zawróciła i w kilka chwil później znikła pośród rozrzuconych odłamków skał, gdy ja z duszą, pełną nieokreślonej obawy, podążyłem do Baskerville Hall.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.