Początek powieści/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Początek powieści. | |
Podtytuł | I. Człowiek i lalka. | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1886 | |
Druk | S. Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Życie człowieka, — to treść do powieści.
W niém są epizody dramatu i komedyi, — źródła łez i wybuchu śmiéchu. W niém są szczególniéj chwile pewne, z których wysnuwają się nici dalszego istnienia. Chwile te stanowczo oddziaływają na przyszłość całą, i potém, kędy się zwrócisz: wokoło siebie, w głębi serca, na tle myśli, — wszędzie dojrzysz ich ślady.
Zejście się mężczyzny z kobiétą bywało dotąd ową chwilą, dostarczającą zwykłéj do powieści osnowy. Poprzez różne zapory i trudy, z tysiącem walk i boleści, powieściopisarz przyprowadzał młodą parę do ołtarza, a niekiedy jedno z dwojga bohaterów składał w mogile.
Dziś powieści, osnute jedynie na owych tragicznych wędrówkach par ku obrączkom ślubnym, spowszedniały, a nawet mało mogą przestawiać prawdy. Dziś niéma już okrutnych ojców, zniewalających córki do zaślubiania bogaczy; klasztory o żelaznych bramach nie zamykają się za ofiarami rodzicielskiego despotyzmu; dziś bohaterki silniejsze jakoś mają piersi i nie tak łatwo, jak dawniéj, umierają z suchot, a bohaterowie nie drżą przed rozkazami ojców i sami dla siebie wybierają towarzyszki życia. Duch kastowy, nierówność stanów, coraz téź mniéj przedstawiają tła dla tragiki romantycznéj; bo byle nastrój umysłów i serc dwojga ludzi był równym, mało kto już wgląda w heraldyczne szpargały, aby niemi rozłączać zakochaną parę. Zdarzają się zapewne wyjątki. I teraz jeszcze na drodze tych, którzy chcą żyć razem, stają niekiedy przeszkody, wynikające z nadzwyczajnych okoliczności i niewykorzenionych całkiem przesądów. Ale są to już tylko wyjątki, a życie istotne, ogólne, któremu podlegają wszyscy, i w którém w obecnym stanie społeczności najwięcéj dramatu i nauki znaléźć można, to nie krótka wędrówka od spotkania się do ołtarza, ale owa długa wędrówka od ołtarza do mogiły.
Więc dzisiaj opis zejścia się mężczyzny z kobiétą, to jeszcze nie powieść, to tylko początek powieści.
Jak w starożytnych tragedyach, przed rozpoczęciem się właściwéj scenicznéj akcyi, chóry zapowiadały w prologu zebranym widzom, jakiego osnucia sztuki spodziéwać się mają; tak przed rozpoczęciem się dramatu życia dwojga ludzi, powieściopisarz, chcący przedstawić życie istotne, opowiedziéć musi prolog ich — spotkanie się, poznanie i powody, które ich połączyły. Namiejętności, interesa, szał, niedoświadczenie, podłość, zbytek szlachetności nawet, najdziwniéj niekiedy ludzi prowadzą. Z początku wszystko pięknie; z zasłoną na oczach idą ku ołtarzowi niedoświadczenie i szlachetność, a interes i podłość cieszą się ze zdobyczy. Potém... potém rozpoczyna się życie właśnie najciekawsze i najwięcéj nauczające, właściwa treść powieści i dramatu.
Wszakże i początkiem pogardzać nie można. To źródło; warto i jemu się przypatrzyć, aby lepiéj módz pojąć późniejsze i zaradzić złemu. Jakim sposobem naprzykład zejść się mogą mężczyzna-człowiek z kobiétą-lalką, albo kobiéta-człowiek z mężczyzną-robakiem? Dlaczego otaczający podają pomoc tym potwornym związkom? Jak i dlaczego robaki i lalki przywdziéwają maski ludzkie, aby zwieść i usidlić ludzi?
Trzeba to widziéć koniecznie, aby módz pojąć potém dramat przyszłego życia.
Trzeba widziéć, jak się schodzą ludzie, aby wiedziéć, dlaczego późniéj tak, a nie inaczéj, idą ze sobą.
Więc chociaż dla tego, kto piórem chce malować dramata tegoczesnych istnień, głównym wzorem powinno być życie par po odejściu ich od ołtarza, toć przecie kreślenie dróg, któremi ludzie do niego idą, pozostanie koniecznym początkiem powieści.
W jednéj z najpiękniejszych okolic nadbużnych stał przed kilkunastu laty duży, dwu-piętrowy dom, ogólnie przez sąsiadów pałacem nazywany. Zgrabne balkony, wsparte na lekkiéj kolumnadzie, wznosiły się nad dziedzińcem, otoczonym pięknemi gospodarskiemi budowlami. Od ganku do murowanéj bramy, zamykającéj sztachety, w przeciwległe półkola, zginały się dwie, osadzone kwiatami i usiane żółtym źwirem, drogi, jakby ramionami obejmując wielkie koło świeżéj i równéj murawy. Za bramą szeroka biała droga biegła coraz wyżéj, pnąc się na górę, — a daleko, na krańcu widnokręgu, jak okiem zajrzéć, ciągnęły się prześliczne wzgórza, to pokryte lasami, to usiane zbożem. Z za lasów i zwgórków gdzie-nie-gdzie wychylały się wioski, rysując na tle krajobrazu grupy szarych chat i wysokich krzyżów. Z drugiéj strony domu w tysiące wzorów łamały się klomby z kwiatami, a między niemi ścieżki wiodły ku wstędze wązkiéj i bystréj rzeczki, biegnącéj w wężowych kręgach między zielenią krzewów i traw. Daléj stare lipy i smutne jodły tworzyły cieniste ogrodowe aleje, a w śród nich otwierały się szerokie, jasne przestrzenie, oblane słońcem, usiane murawą i kwiatami.
Miejsce to, nazywające się Próżnowo, wraz z kilku wsiami i obszernemi łanami pól, należało do pana Swatowskiego.
Pan Andrzej Swatowski miał w owéj porze lat przeszło 50, majątek wynoszący blizko milion, córkę jedynaczkę i opinią porządnego człowieka. W dwudziestym roku życia, skończywszy siedm klas szkół gimnazyalnych, zaczął gospodarować w majątku ojcowskim. Po śmierci rodziców ożenił się i pojechał parę razy za granicę. Wróciwszy z ostatniéj podróży, postawił dom, zwany w okolicy pałacem, sprowadził piękne meble, powozy i dwie guwernantki cudzoziemki dla swojéj jedynaczki. A że gospodarstwo szło mu dobrze, że nie grał w karty, nie pił i wyraźnie nikogo nie krzywdził, z żoną żył bardzo przykładnie i córkę bardzo starannie wychowywał, za te wszystkie cnoty swoje jakże nie miał otrzymać nazwy porządnego człowieka?
W roku 1857, w połowie Czerwca, pola zieleniły się, kwiaty żywemi jaśniały barwami, słońce oświecało ziemię ciepło, radośnie.
W ładnym salonie próżnowskiego domu, wielki bronzowy zégar oznajmił trzecią godzinę po południu. Pan Swatowski, w-pół leżąc na fotelu, oddawał się codziennemu poobiedniemu spoczynkowi. Na okrągłém i rumianém jego licu rozlewał się spokój zupełny; wąsy sumiaste, nieco siwe, pokrywały usta, złożone jakby do smakowania potrawy. Głowę miał wspartą na poduszkach fotelu, a ręce splecione spoczywały na zaokrągleniu figury, która przez regularny sen i posiłek przybrała dość znaczne rozmiary.
W rogu salonu, na małéj kanapce, z francuzkim romansem w ręku, siedziała kobiéta około lat czterdziestu. Pani Leokadya Swatowska piękną była-by jeszcze, gdy-by nie wyraz pychy i chłodu, zalewający twarz jéj i mówiący przez wpół zmrużone oczy. Córka dawnéj, arystokratycznéj a zrujnowanéj rodziny, z wychowaniem skrzywioném, przyzwyczajona do zbytków i błyskotek, wyszła za mąż nie z popędu serca, ale dlatego, że pan Swatowski miał znaczny majątek. Pan Andrzej zaś ożenił się z nią dla stosunków, a że oboje nie mieli skłonności do marzeń i pragnieniem nie wybiegali po za rzeczywistość, dobrze było pani Swatowskiéj z majątkiem pana Swatowskiego, i panu Swatowskiemu ze stosunkami pani Swatowskiéj. Oboje cenili wysoko to, co nabyli. Pan Andrzej często mówił o arystokratycznych stosunkach swoich, brzmiącemi imionami imponując słuchającym sąsiadom; pani Leokadya ubierała się bogato, z głębi miękkich foteli rozkazywała licznym sługom, jeździła często za granicę, i wróciwszy, o niéj tylko mówiła.
Między śpiącym ojcem i czytającą romans francuzki matką, w białéj, lekkiéj sukience, z wachlarzem w drobnéj rączce, przechadzała się panna Zofia Swatowska. Piękne było bardzo to ośmnasto-letnie dziéwczę. Wysmukła i kształtna, lice miała przezroczystéj białości. Włosy bardzo jasne wznosiły się wysoko, jakby aureolą promieni, a dziwną sprzecznością, czarne brwi i czarne długie rzęsy otaczały duże, szafirowe oczy, to pałające tysiącem ogni, to wabne, łzą jakby zamglone. Usta małe, karminowe, jakby gałązka korali, rozkwitały śród białéj twarzyczki; głos miała dźwięczny, srebrny, mowę dziwnie miękką, pieszczoną. Wychowana przez matkę dumną, próżną i pamiętającą o swojém wysokiém pochodzeniu, od dzieciństwa uczyła się próżności i dumy. Bony i guwernantki od kolébki mówiły jéj o piękności, bogactwie i blasku, jako o jedynych dobrach ziemi. Uczono ją czterech obcych języków, muzyki, rysunku, tańców; uczono, jak się ma znaléźć w każdém towarzystwie, jak ma siedziéć, chodzić, stawać i mówić, aby jéj ruchy i słowa miały jak najwięcéj arystokratycznéj dystynkcyi.
Mając lat siedmnaście, skończyła wychowanie. Mówiła obcemi językami, grała na fortepianie, śpiéwała dźwięcznie i słodko; wiedziała, jak w towarzystwie odróżnić ludzi według sfer, kiedy i komu uchodzi, albo nie, podać rękę, uśmiechnąć się, przemówić uprzejmie. O dziejach, naturze, o poważnych prawdach życia, najlżejszego nie miała wyobrażenia; rodzinnym językiem z trudnością wypowiadała myśli; o gorących a zacnych uczuciach nie zasłyszała nawet. Słowem, córka porządnego człowieka i arystokratki z rodu, była piękna... piękna kobiéta-lalka.
Kiedy po raz piérwszy włożyła sukienkę dorosłéj panny, i M-me Lacour, ostatnia z guwernantek, opuściła Próżnowo, Zofia pobiegła do swojego pokoju, stanęła przed dużém lustrem i długo patrzała na swoję postać, wdzięcznie uśmiéchniętą w zwierciedlanéj szybie. Powiodła dłonią po aureoli jasnych włosów, poprawiła osuwające się na ramiona warkocze, uśmiéchnęła się, podniosła główkę i zawołała:
— Śliczna jestem!
Potém zaśmiała się przeciągłym, śrebrnym śmiechem, i nuta walca wpół skoczna, wpół tęskna w tysiącznych spadach wypłynęła z różanych ustek. Za chwilę lekka, wesoła, zbiegała z szerokich schodów; biała sukienka owijała ją jak obłoczkiem, a myśl walcowym wirem krążyła około jednych wyrazów: w świat! w świat bogactwa! w świat blasku i wielkości!
Pan Andrzej usypiał w fotelu snem błogosławionych, pani Leokadya zamknęła książkę i z roztargnieniem patrzała przed siebie, Zofia zaś przechodziła od okna do okna, uderzała się wachlarzem po ręku, śliczne usta złożyła z wyrazem niezadowolenia, a na białém czole zarysowała się lekka zmarszczka.
— Mamo, — rzekła po chwili, zbliżając się do matki, — nudzę się!
Pani Swatowska podniosła głowę, spojrzała na córkę i odrzekła:
— Ma chère, każ konie założyć i jedź na spacer.
— Nie chcę jechać na spacer, mamo, — z niecierpliwością zawołała Zosia.
— Więc graj albo czytaj, — mówiła znów matka
— Oh, j'en ai assez muzyki i czytania! Chcę ludzi, towarzystwa, świata... nudzę się!
— Przyjedzie dzisiaj pan Warzecki, to cię rozerwie. Je crois, qu'il vous fait sa cour. Jeżeli się o ciebie oświadczy, wyjdziesz za niego, a będzie ci daleko weseléj. On jest bogaty i ma dobre w świecie stosunki. C'est un mariage tout à fait sortable pour vous
Gdy pani Swatowska wymówiła te słowa, ocknął się pan Andrzej i przetarł oczy.
— O panu Warzeckim mowa, o ile się domyślam, — rzekł, poziéwając.
— Tak, — odpowiedziała pani Leokadya; — Zosia nudzi się, my dla niéj do miasta wyjechać nie możemy. Il faut la marier. Pan Warzecki, zdaje mi się, zupełnie odpowiada warunkom dobréj partyi. Znam jego krewnych na Wołyniu, ma piękny majątek et l'extérieur tout à fait distingué.
— Chłopoman! — mruknął pan Andrzej.
— To prawda, — mówiła znowu pani Leokadya, — que sa tournure d'esprit n'est pas taut à fait aristocratique. Niéma się jednak czém zastraszać. Pan Warzecki, choć chłopoman, gospodaruje dobrze, jak mówiła mi sąsiadka jego, marszałkowa Z. Cóż ty na to wszystko, Zosiu?
— Je trouve, maman, że pan Warzecki strasznie jest nudny ze swoją powagą. Bywa tu często; ani razu żadnéj miłéj nie powiedział mi grzeczności. Kiedym mówiła mu, że nudzę się na wsi, on, zamiast przyznawać, jak inni panowie, żem stworzona do wielkiego świata i uwielbień, a nie do ciszy wiejskiéj, zaczął prawić o książkach, pracy, o szczęściu i zadowoleniu w jakiémś uczuciu, jak mówił, serdeczném i gorącém. Myślałam, że usnę!... Mais enfin, quoique il m'assomme avec sa morale, gdybym była pewną, że po ślubie powiezie mię za granicę, a potém, że będziemy mieszkali w Warszawie, je serais prête à l'epouser.
— Bądź pewna, że tak będzie, — zawołała pani Swatowska. — Un homme de race, comment donc! C'est toujours si galant! zrobi, co zechcesz...
— Za prędko, za prędko, moje panie, — przerwał pan Andrzej. — Warzecki nie oświadczył się jeszcze o Zosię, a jeżeli się i oświadczy, trudno wprawdzie odrzucać taką partyą, przecież wolał-bym kogo innego na zięcia.
W téj chwili na szerokiéj drodze zbiegała z góry czwórka siwych koni, zaprzężonych do wołyńskiego wózka.
— Otóż i jedzie! — zawołała pani Leokadya.
— Ale nie pan Warzecki, — rzekła Zofia, patrząc w okno.
Pan Andrzej wstał i zaczął się téż przypatrywać. Czwórka szybko zbiegła z góry, i po chwili była już na dziedzińcu.
— To Michał Starski! — zawołał pan Andrzej, wytaczając się z salonu na spotkanie gościa.
— Michał! — powtórzyła pani Swatowska.
— Kuzynek Michaś! — zawołała Zofia.
Drzwi się otworzyły, i wszedł mężczyzna średniego wzrostu, szerokich ramion, z włosami jasnemi, wpadającemi w rudawy kolor, z okrągłemi, blado błękitnemi oczyma.
— Jak się ma ciocia? — rubasznie zawołał u drzwi i, zbliżywszy się, głośno ucałował rękę pani Swatowskiéj.
— Dzień dobry, kuzyneczko! — rzekł, zwracając się do Zofii. — Od roku nie widziałem kuzynki. Jakże wyładniała! Już, dalibóg, śliczna panna!
Zofia zimno podała rękę panu Michałowi, który złożył i na niéj głośny całus.
— Pewno bez obiadu? kiedyż z domu? jak się mają znajomi? — pytał pan Andrzej.
Gość usiadł, prosił o obiad i zaczęła się rozmowa.
Pan Michał Starski był krewnym pani Swatowskiéj. Silny, barczysty, z białém, szerokiém czołem i okrągłemi, rumianemi policzkami, był, w pospolitém znaczeniu tego wyrazu, przystojnym mężczyzną; ale umysłowe kształcenie się swe skończył, niestety! na pięciu powiatowych klasach, i młodość przepędził śród polowań, jarmarków i odwiedzin sąsiadów lub krewnych. Po śmierci rodziców odziedziczył niewielki i zadłużony majątek ziemski. Mimo zaniedbanego wychowania i małego funduszu, piękne imię i liczne stosunki dały mu pewną pozycyą w świecie, i ogólnie utrzymywano, że, aby został całkiem porządnym człowiekiem, brakło mu tylko w układzie pewnych cech arystokratycznych, startych z niego śród jarmarków i hulanek z przyjaciołmi różnych sfer.
Niezbyt go téż lubiła za ten brak arystokratycznéj dystynkcyi pani Swatowska; ale pan Andrzej imponował sąsiadom pokrewieństwem ze Starskimi, lubił więc i pana Michała, który to imię nosił. Wiedząc o bardzo krytycznym stanie jego majątku, postanowił wydźwignąć Starskiego ze złych interesów, i za najstosowniejszy ku temu środek uznał wezwanie w pomoc bożka hymenu.
— Jakież tam u was urodzaje? — zapytał pan Andrzej.
— Złe; pszenica wymarzła, jarzyny poschły.
— A w Jałówce?
— Gorzéj niż wszędzie.
— To źle z tobą, panie Michale.
— Oj źle, źle panie Andrzeju. Kredytorowie na karku siedzą, niech ich dyabli wezmą! Trzeba będzie wziąć bizun za pas i pójść na ekonoma.
Pani Swatowska powąchała flakonik z perfumami.
— Fi donc! co téż to mówisz, kuzynku! — wyrzekła pogardliwie.
— Na ekonoma! fi donc! — powtórzyła Zosia.
— A i cóż uczynię, proszę cioci, jak mi Jałówkę zabiorą? A nastąpi to niezawodnie, bo długu bankowego mam zaległe dwie raty, prócz prywatnych opłat, których i nie zliczę. Sprzedadzą majątek z publicznego targu.
— Poczekaj, może się znajdzie na to rada, — odezwał się na to pan Andrzej. — Czy otrzymałeś mój list?
— Otrzymałem, i właśnie na wezwanie przybywam.
— Jeżeli tak, to wiész, że możesz tu doskonale się ożenić. Toby wszystko uratowało. Panna młodziutka, kaprysić nie będzie, a rodzice z chęcią wydadzą ją za ciebie, bo to parweniusze, Żytowscy, a ty przecież Starski. Posag zaś co się zowie!...
— Lolę Żytowską swatasz Michałowi? — rzekła pani Leokadya. — To dobra partya.
— A ile ma posagu? — spytał pan Michał.
— Dadzą jéj zaraz 80 chat, śliczny majątek! Oprócz tego Żytowscy mają niezły folwark, w którym mieszkają, i podobno kapitały.
— Mniejsza o kapitały. Ośmdziesiąt chat, nie bagatelka! Ale czy tylko panna za mnie wyjdzie?
— Już ja w tém... pomówimy.
Drzwi się otworzyły, lokaj zaprosił do stołu. Przy obiedzie pan Michał jadł za czterech; perspektywa wyjścia z kłopotów dodawała mu apetytu.
— Wyborny u ciebie kucharz, panie Andrzeju, — mówił, zajadając. — Ale, ale, przywiozłem ci dwie sarny. Kiedym otrzymał twój list, wychodziłem na polowanie. Myślę sobie: jeżeli co zabiję, panna moja, jeżeli nie, dostanę harbuza. Ledwiem wszedł do lasu, słucham, Doskocz goni! Wypuściłem Lutnią i stanąłem na przesmyku; aż i sarna skacze. Strzeliłem! ani tchnęła! Myślę sobie: dobrze!... Jeszczem się nie ruszył z miejsca, aż i druga! Fuzya do oka... paf w nią... i wyciągnęła cztery łapy! Kazałem wziąć obie i przywiozłem tutaj. Dobra wróżba, panie Andrzeju, nie prawdaż?
Obadwaj porządni ludzie mieli błonki oczne skłonne do wypuszczenia łez; gdy więc pan Michał, uniesiony wdzięcznością, rzucił się w objęcia pana Andrzeja, obaj wydobyli z kieszeni chustki do nosa, i obiad skończył się rozczuleniem publiczności, jak wielkopostne kazanie księdza proboszcza. Panie nie były obecne przy téj rzewnéj scenie, a z salonu dochodził srébrny głos Zofii, śpiewającéj pieśń o Kalinie.
Po obiedzie pan Andrzéj i pan Michał naradzali się o jutrzejszéj wyprawie do państwa Żytowskich, pani Leokadya czytała romans, leżąc na kanapie, a Zofia poziewała, bawiąc się wachlarzem i chodząc po pokoju, gdy na drodze, z góry, ukazała się znowu czwórka koni, ale czarnych, i zaprzężonych do ładnego koczyka.
— Pan Warzecki jedzie, — zawołała Zofia, patrząc w okno.
Pani Swatowska wyprostowała się na kanapce, pan Andrzej wybiegł na ganek. Koczyk zajechał przed dom, i po chwili wszedł do salonu mężczyzna, około lat trzydziestu, kształtnéj postaci i poważnych ruchów. Czarne włosy trochę niedbale spadały mu na wysokie i nieco opalone czoło; czarne, ogniste oczy patrzały z wyrazem zamyślenia i pewnéj dumy, a nawet surowości. Ten-to wyraz dumny a surowy był jedynym zarzutem męzkiéj i pięknéj twarzy wchodzącego, ale przy uśmiechu, rzadkim wprawdzie, znikał zupełnie, i serdeczna dobroć zalewała lica młodego człowieka.
Pan Wacław Warzecki, właściciel znacznego majątku, wychował się w stolicy. Kilka lat młodości przepędził na uniwersyteckich pracach; z pojęciem i zamiłowaniem badał naturę, dzieje ogólne i wszelkie nauki, rzucające światło na cudowną budowę ludzkości i świata. Po ukończeniu uniwersytetu, długo podróżował; znał stolice Zachodu i Południa, wiele widział i czytał, więcéj jeszcze myślał i rozważał. Ztąd na twarzy jego rozlał się wyraz surowości i powagi; śmiał się rzadko, mówił poważnie i treściwie. Trudny do zawierania związków przyjaźni, badawczo zaglądał w serca ludzkie. Nazywano go za to dumnym i zimnym; ale on mało zwracał uwagi na pochwały i nagany, a jeżeli komu raz podał dłoń przyjaźni i szacunku, dla tego już zawsze serce miał otwarte z radą i pociechą, i ramię, gotowe do pomocy. Kwestye społeczne zajmowały go żywo, wzbudzając w nim wiele głębokich rozmyślań, i właśnie to zamiłowanie kwestyi społecznych miał mu za złe pan Andrzej; więc téż i teraz ceremonialnie raczéj niż uprzejmie wprowadził go do salonu.
Wacław ukłonem powitał panie, a po wzajemném przedstawieniu, zimno podał rękę Michałowi. Zofia usiadła przy matce i ogólna rozpoczęła się rozmowa.
Ubranie, ruchy i sposób mówienia Wacława, obok smaku i powagi, nacechowane były znajomością najoświeceńszych towarzystw, co nieskończenie podobało się pani Leokadyi. Zosia, chociaż znudzona powagą gościa, z przyjemnością jednak na jego piękną twarz spoglądała. Pan Andrzej tylko, jak ciężar, niósł w sercu chłopomanią młodego człowieka; pan Michał zaś, onieśmielony grzecznym ale zimnym układem i pełną myśli rozmową przybyłego, usunął się ku oknu, a blademi oczyma patrząc na płynące chmury, myślał o pannie Żytowskiéj, która ukazywała się jego wyobraźni, otoczona uroczym wieńcem swoich ośmdziesięciu chat.
Po herbacie Zofia usiadła do fortepianu i poważne melodye Mendelssohna popłynęły z pod jéj ręki. Pani Swatowska wyszła z salonu, pan Andrzej z panem Michałem rozmawiali w przyległym pokoju, Wacław zaś stał naprzeciw Zofii, z założonemi na piersi rękoma, wsłuchany w muzykę, zamyślony. Przez otwarte okno płynęły do salonu potoki woni różanéj, łącząc się w powietrzu z tonami cichéj, miękkiéj muzyki; po niebie przesuwały się obłoczki złote; zachodzące słońce purpurą rysowało krańce widnokręgu. Zofia, w białéj sukience, z szafirowym kwiatem nad skronią, z rumieńcem, wywołanym muzyką i rozmową, bardzo była piękna. Wacław zwiedził wiele krajów, zachwycały go czarnookie Włoszki i zgrabne Paryżanki, ale zawsze tęsknił za czémś inném, marzył o jasnowłosém, młodém i czystém dziewczęciu, z przezroczystém licem i szafirowém okiem, które-by jego mówiło językiem, pojęło go i kochało nieskażoną duszą.
W obcych stolicach i w gorących południa krajach, wśród atmosfery miłości i blasku, płonącą wyobraźnią marzył Wacław o lekkiéj, białéj, jasnowłoséj dziewczynie, i myślał, że znajdzie ją tylko pośród swoich. Wrócił do kraju i poznał Zofią; zachwyciły go piękne formy dziewczęcia; zdało się mu, że wyczytał w jéj oczach skarby miłości i rozkoszy, że w głosie dosłyszał harmonią uczucia i słodyczy. Dojrzał on wprawdzie fałszywy kierunek, jaki nadano jéj sercu i myślom, ale témbardziéj żałował pięknego kwiatu, nieumiejętną pielęgnowanego ręką; zapragnął wyrwać Zofią ze sfery próżności i głupoty, ogrzać jéj serce siłą własnego uczucia, podnieść ją, uszlachetnić, ukochać i postawić na piedestale ideału kobiéty.
Pieścił Wacław to marzenie swoje, i dla niego porzucił z wiosną postępową gospodarkę, którą się był niedawno zajął, prace swoje i swój piękny pałacyk, a przyjechał do domu siostry, aby ztamtąd często widywać Zofią.
Zalotna i piękna dziewczyna przykuwała go co raz mocniéj do siebie. Przy nim biegléj mówiła po polsku, wkładała w oczy wyraz tęsknego zamarzenia, który wabił tysiącem obietnic, w mowę wlewała miękkie i słodkie tony. Wiedząc, że Wacław lubi muzykę cichą i poważną, grywała mu śpiewy Mendelssohna, Szopena, śpiewała smutne piosenki Szuberta. Wacław coraz bardziéj rozkochany, wpatrywał się w głąb' jéj oczu, wsłuchiwał się w głos, i odjeżdżał zawsze upojony, pieszcząc wspomnienie chwili, w któréj dotknął białych palców dziewczyny, podając jéj kwiat zerwany, albo téj, w któréj spotkały się ich spojrzenia, i zdało się jemu, że w oczach Zofii były obietnice miłości i szczęścia.
— O, gdyby ona mnie kochała! — myślał zawsze Wacław, opuszczając Próżnów. — O, gdy-by tylko mnie kochała! nauczył-bym ją myśléć i kochać to, co sam miłuję. Uniósł-bym ją z atmosfery głupoty i próżności, podniósł ku sobie i ku światłu. Gorącém tchnieniem moich pocałunków wlał-bym w jéj piersi wszystkie miłości moje i wiary; byłbym jéj kochankiem i nauczycielem, jéj mistrzem i jéj stróżem. Ale czy ona mnie kocha?!...
Uczucie paliło mu piersi, nadzieje pieszczące, to znowu gorzkie obawy, rozrywały głowę. Raz tworzył sobie obrazy pełne niewysłowionego wdzięku, jak wśród ciszy swego pięknego domu będzie uczył Zofią prawd życia, których dotąd nie znała, jak będzie jéj tłómaczył cuda natury i opowiadał dzieje ludzkości, jak gorącą pieszczotą rozgrzewać będzie jéj serce młode, ale chłodem owiane. Marzył, że Zofia, wkrótce podniesiona, stanie obok niego, jako rozumna i silna towarzyszka, i będzie dzieliła jego prace, myśli i dążenia; że ręka w rękę pójdzie z nią poprzez bóle i radości ziemskie, osłaniając ją męzkiém ramieniem i wzajemnie z ust jéj pijąc rozkosz życia, ze słów słodkich czerpiąc zachętę i pociechę.
To znowu gorzka obawa obręczą bólu ściskała mu serce. A może Zofia go nie kocha? Może nie poda mu ręki na wspólną wędrówkę? Może od moralnéj nędzy rodziców przejdzie do człowieka im podobnego; wtedy na zawsze upadnie, a on pojedzie do pustego domu, z tęsknotą i gorzkim żalem.
Silna, bogata była natura Wacława. Zdolny czuć potężnie, gwałtownie nawet, umiał jednak wśród uczucia zawładnąć sobą. Dotąd myślał on zawsze, że miłość dla kobiéty nie powinna pochłaniać całkiem istnienia poważnie myślącego człowieka. Stawiał on kobiétę bardzo wysoko, jako dozgonną towarzyszkę mężczyzny, równą mu prawem i rozumem, dzielącą z nim całą treść życia; ale myślał, że miłość dla niéj nie powinna, nie może być jedyném uczuciem życia, jedynym celem wszystkich pragnień i walk. To téż, gdy po kilko-miesięczném bywaniu w Próżnowie zajrzał w głąb' siebie i przebiegł ów czas, upłyniony w miłosném rozmarzeniu, uznał, że pora już była skończyć sprawę swojego serca i wrócić do prac rozpoczętych. A choć wewnętrznie pragnął oddalić stanowczą chwilę, zdrowa myśl przemogła i przyjechał tym razem do domu państwa Swatowskich, aby stanowczo oświadczyć się o rękę Zofii i, bądź co bądź, z nią czy bez niéj, wrócić do życia godniejszego mężczyzny.
Zofia grała długo, Wacław zadumany wpatrywał się w jéj twarz. Słońce zaszło, zmrok zaczął zapadać; zaczynała się pora, tak trafnie u nas nazwana szarą godziną. Pani Swatowska nie wróciła jeszcze do salonu, pan Andrzej z panem Michałem rozmawiali półgłosem w przyległym pokoju. Rozmowa między dwoma porządnymi ludźmi toczyła się o domu państwa Żytowskich, o młodéj Loli i jéj 80 chatach. Ostatni przedmiot był niewyczerpany. Pan Andrzej opowiadał panu Michałowi o gruntach poleskich, o doskonałości tamecznych lasów, — dodając często:
— Znam ja, znam Polesie; bywam tam u hrabiny O. i u marszałka Z.
Tymczasem Zofia przestała grać i jedną tylko ręką wydobywała z klawiszy oderwane tony. Wacław usiadł przy niéj.
— Przyjechałem tu dzisiaj, — rzekł, — aby powiedziéć pani ważne słowo i zadać bardzo téż ważne pytanie.
Zofia podniosła głowę, śliczny uśmiech otworzył na-pół jéj usta i ukazał białe ząbki. Spojrzała na Wacława pytającym wzrokiem i odrzekła:
— Słucham pana.
Lekko zsunęły się brwi młodego człowieka. Jakby walcząc z wewnętrznym bólem, potarł ręką czoło; — ale po chwili wyraz nieopisanéj słodyczy i miłości zalał mu twarz, — schylił się do Zofii i, głęboko patrząc w jéj oczy, rzekł:
— Kocham panią i pytam, czy chcesz być moją żoną?
Zofia pochyliła głowę. Przez chwilę trwało milczenie.
Zmrok zapadał coraz ciemniejszy, przez otwarte okna płynęły wonne tchnienia kwiatów i przeciągłe echa dalekiéj, żałośnéj pieśni ludowéj.
Po chwili Zofia podniosła głowę, uderzyła nóżką o posadzkę, a szybko powstawszy, podała obie ręce Wacławowi i rzekła:
— Oto moja odpowiédź! Niech pan o naszéj rozmowie powié moim rodzicom.
Wysunęła ręce z dłoni Wacława i szybko, lekko, jak biały śród zmroku obłoczek, wybiegła z salonu.
Młody człowiek, upojony, szczęśliwy, zbliżył się ku otwartemu oknu. Ciepły, wonny wiatr owiał mu twarz gorącą; wpatrzył się w błękitne niebo, na którém gdzieniegdzie mrugały gwiazdy nocne, i pełną piersią pił powiew letniego wieczora. W myśli jego przesuwały się obrazy przyszłości, pełnéj szczęścia i spokoju, przyszłości z myślą, pracą i miłością. Życie witało go radośnie, jak różany promień wschodzącego słońca wita pragnącą światła ziemię. Rozumny, kochany, bogaty, wszak wszystkie uroki życia miał posiąść.
W tém — z dala, z powiewem cichego wiatru, przypłynęły smutne nuty ludowego śpiewu. Przykrém wrażeniem pieśń ta owiała Wacława; pochylił czoło, zadumał się. Dlaczego w chwili, gdy widział przed sobą otwarte życie nadziei i szczęścia, tęskne echo tchnęło nań smutkiem? Czemu pieśń żałosna przypłynęła do jego ucha wtedy właśnie, gdy mu życie najżywiéj zaśpiewało hymn wesela?
Wniesiono światło, wrócili do salonu państwo Swatowscy, a po chwili z zarumienioném licem weszła Zofia.
Czy uderzyło serce w jéj 18-letniéj piersi? Czy, gdy podawała ręce Wacławowi, uścisk jego gorącéj dłoni obudził w niéj struny życia? Gdyby Wacław patrzał w głąb' jéj istoty, jęknął-by z rozpaczy i ściskając swoje męzkie serce, aby nie pękło od żalu, porzucił-by kobiétę-lalkę. Zofia była wychowaną w Próżnowie, i kiedy Wacław obejmował ją wzrokiem gorącym, ścigał płonącemi oczyma, w jéj myśli roiły się obrazy przyszłéj swobody, niedalekich zabaw, i blasku, i gwaru, i tłumów, bijących przed nią czołem. Wpatrywała się w te rojenia swoje, a twarz jéj się rozpromieniała i rozmarzało oko, i piękną była, jak nigdy. Tak była piękną, że nawet kuzynek Michaś, stojąc z daleka i pokręcając rudawe wąsy, pomrukiwał:
— Dalibóg, ładna kuzynka! Niech ją dyabli, co za oczy!...
Około północy koczyk pana Warzeckiego biegł znowu po szerokiéj drodze, pod górę. Wacław odjeżdżał po oświadczynach, przyjęty, szczęśliwy.
W salonie Próżnowa, pani Swatowska mówiła do męża:
— Mon cher, trzeba myśléć o wyprawie dla Zosi. Za tydzień pojedziemy do Warszawy.
O dwie mile od Próżnowa, między pięknemi sosnowemi lasami, stał dwór państwa Żytowskich. Dom jedno-piętrowy, drewniany, gankiem na czterech słupach opartym patrzał na zielony dziedziniec i wybiegającą z niego, wijącą się wśród lasów, drogę. W koło dziedzińca, drewniane, szare zabudowania, wyglądały z poza krzewów rosnących gęstemi klombami, z za włoskich topoli, wysoko strzelających ku niebu. Ogród nie wielki, przerznięty kilku cienistemi alejami, dotykał także lasu, w którym, na ciemném tle jodeł i sosen, jak dziewice w białych sukienkach, stały białą korą ubrane brzozy. Poza lasami dopiéro odkrywały się pola żyzne, pszeniczne, sławne obfitością urodzajów. Mnóztwo dróg i dróżek, najeżonych korzeniami drzew i wijących się między kolumnadą gładkich, grubych i wyniosłych sosen, wyprowadzało z lasu na równinę otwartą, széroką, jak okiem zajrzéć, usianą zbożem, albo pokrytą kwiecistą barwą łąk. Daleko na krańcu widnokręgu, szare wioski strzelały ku niebu wysokiemi krzyżami, a wązki pas lasów i sine wzgórza rysowały na tle obłoków nierówne zęby.
Piękne są podobne zakątki, ciche, milczące, wonne zapachem łąk i owiane szumem lasów. Przejeżdżając przez Żytów, podróżny z miłém wrażeniem mógł wsłuchywać się w tajemniczy szept sosen, ścigać okiem białe sukienki brzóz i oddychać wonném lasów powietrzem. Zdawało się, iż echo nawet od świata walk i ludzi nie może doleciéć do téj wiejskiéj ustroni, że w niéj życie powinno płynąć cicho i słodko, między błękitem niebios i zielenią drzew.
Do zupełnéj piękności natury w Żytowie brakło tylko rzeki, jeśli nie szerokiego koryta Niemna, to przynajmniéj jednéj z tych wązkich a bystrych rzeczek, które, wijąc się w wężowe zakręty, z szumem spadają ze wzgórz, albo, płynąc po równinach cichemi falami, zielone łąki opasują wstęgą błękitu, pożyczonego od nieba.
O tym braku jednak nie myślał właściciel litewskiéj ustroni, był to bowiem człowiek całkiem nie poetycznych usposobień i marzeniami niesięgający ideału.
Traf, figlarz wielki, często ludziom dziwne wyrządza psoty. Wśród prześlicznych wzgórz i lasów, w okolicy pełnéj uroku i poezyi, osadza czasem człowieka z ołowianą myślą i kamienném sercem, który nietylko nie uwielbi tych otaczających go piękności, ale ich nawet nie dojrzy. Ludzi zaś, z duszą pragnącą piękna, z myślą pojętną i żywą, ludzi, którzy tęsknią za ideałem, a w piękném otoczeniu podnoszą się i doskonalą, rzuca na piaski i wydmy jałowe, na błota i płaskie, nudne równiny.
Ten-to właśnie traf figlarny osadził w pięknym Żytowie wysokiego i chudego, z długą, żółtą twarzą i małemi, czarnemi, złośliwemi oczkami, pana Jana Żytowskiego. Syn okolicznego szlachcica, p. Żytowski nauczył się u wiejskiego proboszcza czytać, pisać i rachować, póżniéj z ekonoma wyszedł na komisarza i ciemnemi drogami, których źródła i rozmaite kierunki kryją się przed ogółem, zebrał znaczne pieniądze. Handelek końmi, ciche zmowy i spółki z przemyślnymi Żydkami, czasem przechowanie kontrabandy, wzięcie porękawicznego za korzystną dla nabywcy, a niekorzystną dla dziedzica, sprzedaż albo dzierżawę, — oto były elementa składowe sum, za które pan ex-ekonom nabył Żytów. Dodać do tego trzeba wyrachowane, wytrwałe, niczém niedające się zrazić skąpstwo i mnóztwo środków i środeczków zbierania pieniędzy, które, jak podziemne płazy, kryją się w najgłębszą ciemność, unikając słonecznych promieni.
W kilka lat po nabyciu Żytowa, kupił pan Jan piękny i duży majątek Bławacin, od zrujnowanego pana, który go musiał sprzedać za bezcen. Pozostał jednak w Żytowie, a 80 chat poleskich wydzierżawił za 5,000 rs. rocznie.
Kiedy mu dzierżawca corok odwoził pieniądze, pan Żytowski, po przerachowaniu ich, wołał do żony:
— Duszko! śliczny będzie posażek dla Lolki! Złapiemy jéj jakie hrabiątko na męża, będzie wielką panią dziewczyna!...
Pani Żytowska, blada i powolna kobiéta, z krzyżem na piersi i różańcem na ręce, odpowiadała zawsze na te wykrzykniki mężowskie:
— Będzie tak, jak Bóg zechce, mój Jasiu.
To: „jak Bóg zechce“ i: „dla miłości Pana Boga,” było osnową, wolą i myślą całego życia pani Żytowskiéj. Z ubogiego szlacheckiego domu, młodą będąc i dość ładną, wyszła pani Magdalena za komisarza Żytowskiego, bo jéj rodzice powiedzieli, że taką snadź była wola Pana Boga.
Po ślubie kochała męża, choć ją często łajał i skąpstwem męczył, bo myślała, że nie kochać go, było-by to obrażać Pana Boga. A kiedy biédaczka poczuła żal do małżonka za niesprawiedliwe i przykre obejście się, albo, zmęczona życiem ciężkiéj pracy i odmawiania sobie wszystkiego, pomyślała, że mogłaby szczęśliwszą być z p. Ignacym albo Antonim, którzy się ongi do niéj adresowali, — to wnet, po rachunku sumienia, szła piechotą o mil kilkanaście do cudownego miejsca i na klęczkach po kilkadziesiąt razy obchodziła ołtarz, błagając Boga o przebaczenie ciężkich popełnionych grzechów. Po przeniesieniu się do Żytowa, z razu zakłopotana nieco była nowém położeniem, ale wkrótce oswoiła się z niém, przybrała układ naturalny i poważny, a blada, powolna, zimna, w białym czépeczku i ciemnéj wełnianéj sukni, niczém nie raziła.
Kiedy jedyna córka państwa Żytowskich dorosła lat 10-ciu, pan Jan osądził, że trzeba wychować ją po obywatelsku; ale że koszt utrzymania nauczycielek uważał za zbyt znaczny, pozostał środek oddania jéj na pensyą.
Pani Żytowska o innym zakładzie, jak o klasztornym, i słuchać nie chciała, a to pragnienie matki zgadzało się i z wolą ojca Loli.
Pewnego więc dnia pani Żytowska wyjechała z córką do Warszawy, i za dni kilka wprowadziła ją na uczennicę do klasztoru panien Wizytek. Gdy powierzyła jedynaczkę opiece zakładu i pożegnała ją uśmiechem, raz jeszcze zwróciła się ku przełożonéj i ze złożonemi błagalnie rękoma prosiła, aby wychowano jéj dziécię przedewszystkiém pobożnie. Przełożona, kobiéta wysokiego wykształcenia, przyrzekła gorliwéj w wierze matce, że w serce jéj córki wszczepioną będzie religia, ale że przytém i innych środków wykształcenia dziewczynki nie zaniedbają. Furta klasztoru zamknęła się za panią Żytowską, a zakonnica z bladą i łagodną twarzą, przytuliła do piersi płaczącą Lolę, pocałowała ją w czoło i przez długie kurytarze zawiodła do sali, w któréj poleciła nowoprzybyłą opiece nauczycielek i przyjaźni towarzyszek.
Sześć lat zbiegło Loli w klasztornych murach. Obdarzona żywém pojęciem i gorącą wyobraźnią, kształciła, stroiła umysł. A kiedy wesołe towarzyszki biegły od pracy do zabawy, lekkie i swawolne, trudno było nie odróżnić między niemi zadumanéj dziewczynki, choć wesołéj, ale zawsze jakby marzącéj.
Do ciemnookiéj Loli często zbliżała się zakonnica, przełożona zakładu, brała ją za rękę i wiodła ze sobą przez kurytarz i ogrody, miękką dłonią pieszcząc lice dziewczynki, nauczając ją długo a słodko. Wysokie sklepienia długich, niknących w cieniu kurytarzy, odgłosy śpiewów pobożnych, posępném echem wśród ciszy nocnéj dochodzące do sypialni dziewczynek, blade lica i czarne zasłony zakonnic, słodkie a smętne rozmowy przełożonéj, rozbudzały gorącą z natury wyobraźnią Loli, poetyzowały ją i rozmarzały. Nauki zwracały wprawdzie jéj umysł od marzeń ku myśleniu, ale świat rzeczywisty, świat ludzi i życia pozostawał dla niéj zagadką tajemniczą i ciekawą, którą jéj wyobraźnia stroiła w uroki i cuda zaczarowanych, bajecznych krain.
Kiedy po 6-ciu latach, pani Żytowska przywiozła córkę z Warszawy do Żytowa, podziwiano wiadomości i piękną mowę dziewczęcia i z zachwyceniem słuchano jéj czystéj, cichéj a miękkiéj muzyki.
Drobnéj postaci, ciemnych, dużych oczu i bladego lica, Lola nie była piękną, ale uroczą jakoś i wdzięczną. Było to dziécię słodkie, uległe i marzące, z żywém pojęciem, z sercem gorącém, ale słabe, poddające się wpływom, potrzebujące wsparcia, nauki życia, kierunku.
Gdy przybyła do Żytowa, pan Jan z dumą słuchał jéj płynnéj, czystéj mowy i harmonijnéj muzyki, a patrząc na drobną postać, blade lice i małą, zgrabną rękę córki, wołał do żony:
— Duszko! arystokratka dziewczyna, dalibóg arystokratka! Mówiłem, że będzie z niéj wielka pani.
Pani Żytowska spoglądała na córkę i odpowiadała:
— Jak będzie wola Pana Boga. Wychowało się dziecko w klasztorze, powinno być pobożne.
Pobożną téż była Lola. Poważne śpiewy zakonnic, wspaniałe celebry biskupie i długie nauki kapłanów tchnęły w jéj duszę gorącą wiarę. Żywa wyobraźnia ukazywała jéj Boga, odzianego purpurą wszechmocy, oblanego światłem mądrości i łaski. Lubiła myśléć o jasnych i pięknych aniołach, którzy zstępują z nieba, aby stróżami zostać ziemskich, ludzkich dróg, — i gdy zamykała do snu oczy, nieraz jéj się zdawało, że czuje na licach wonne tchnienie anioła stróża, i że, jak niegdyś w kolébce, tak na jego miękkiém skrzydle kołysana usypia. Modliła się rzadko i krótko, ale gorąco, i słowami, które żywemi potoki płynęły z jéj serca. Religia dziewczęcia była miłością i poezyą, jak całe jéj czyste a gorące serce.
W piérwszych dniach pobytu w rodzicielskim domu, bawiła się Lola nowością położenia, powagą dorosłéj panny, swobodą rozporządzania się czasem. Ale im bardziéj oswajała się z nowém życiem, tém więcéj odkrywała sprzeczności między tém, co ją otaczało, a marzeniami swojemi. Będąc w zakładzie, mało pamiętała rodziców; gdy ich opuszczała, dziesięcioletni umysł nie zdawał jéj sprawy z niczego. Marzyła więc o ojcu poważnym, rozumnym, nauczającym, o matce słodkiéj, kochającéj, pojmującéj każdą jéj myśl i uczucie. Przykro uderzyły ją gospodarskie krzyki pana Żytowskiego, jego grube obejście się z domownikami i wykrzykniki podziwu nad jéj arystokratyczną powierzchownością, których niedorzeczność całą pojmowała. Zimne obejście się pani Żytowskiéj mroziło serce młodéj dziewczyny; długie litanie i koronki, odmawiane wspólnie, nudziły ją i więziły. W krótce poczuła się w otoczeniu zimném, jakoś nie swojém, i smutek, piérwszy smutek życia, owiał jéj serce.
Pan Żytowski po pewnym czasie przestał podziwiać córkę i oddał się nanowo gospodarstwu. Pani Żytowska, jak zwykle, powoli przesuwała się przez pokoje, odmawiając różaniec, albo dzwoniąc kluczami; cicho więc i smutnie płynęły dni dla Loli. Gość rzadko zawitał do domu pana Jana, a chociaż dwóch czy trzech konkurentów zjawiło się w cichéj ustroni, że byli to ludzie niebogaci i skromnych imion, pan Jan zrażał ich odrazu przyjęciem, gorzéj niż zimném i odprawiał z niczém, — bo powiedział sobie, że córka jego musi być wielką panią, a on teściem arystokraty z rodu.
Nudno było młodéj dziewczynie, samotno jakoś i tęskno. Latem wybiegała do lasu, siadała na wzgórzu i zadumana patrzyła na drogę, biegnącą w dal, myśląc, że ona wiedzie w świat széroki, piękny, nieznany. Zimą, tęsknie schylona nad krosienkami, myślą odbiegała od barwnéj roboty daleko, albo, rozgrzewając tchnieniem zamarzłe szyby okien, patrzała na drogę, czy nie dojrzy jakiego gościa, który-by przywiózł echo od ludzi i przerwał nudną, ciężką jednostajność dnia. W Żytowie były książki, bo pan Jan, kwalifikując się na porządnego człowieka, uznał za konieczne sprowadzić kilka romansów francuzkich i polskich powieści, aby leżały na stole. Czytała więc Lola, co znalazła w domu rodziców, a czytanie to bardziéj ją jeszcze zaciekawiało do świata i zrażało do otaczającéj rzeczywistości. Grała wiele, w tę grę wlewała tęsknotę swoję i marzenia; a nieraz, przy dźwiękach pieśni Szopena albo Schuberta, kilka łez, piérwszych łez życia, spadło z jéj oczu na białe klawisze fortepianu. Tak upłynął rok cały; Lola skończyła lat siedmnaście.
W r. 1857, w połowie czerwca, nazajutrz po przybyciu do Próżnowa pana Michała Starskiego, na drodze, prowadzącéj do żytowskiego dworu, szybko toczyły się dwa powozy. W piérwszym jechała wystrojona i drzémiąca pani Swatowska, a obok niéj znudzona, co chwila wyglądająca przez okno karety, Zofia. Daléj, w małym i lekkim koczyku, siedział rozparty, z cygarem w ręce, pan Andrzéj, a przy nim barczysty i bladooki, zasępiony myślami o zadłużonéj Jałówce, pan Michał. Kiedy z jasnéj, zalanéj słońcem i falującéj zbożem, równiny, wjechali w chłodny, cienisty i pachnący las, pan Swatowski wyprostował się, rzucił cygaro, zmierzył okiem wysokość sosen, a wychylając się nieco z powozu i rozglądając po lesie, zawołał:
— Co za sosny! masztowe drzewo, panie. Każda kłoda najmniéj 5 rs. warta, bo i spław niedaleko. Śliczny las! a takiego włók ze 20 w Żytowie. Cóż ty na to, Michasiu?
To mówiąc, zwrócił się do towarzysza. Pan Michał, znużony jazdą i myślami o Jałówce, zamknął był przed chwilą oczy i, kołysany lekkim ruchem powozu, zdrzémnął się. Na głos pana Andrzeja przetarł oczy i spytał:
— Co mówisz, panie Andrzeju?
Pan Swatowski ruszył ramionami i rzekł z niecierpliwością:
— A rozbudź-że się, Michasiu! co za nieszczęśliwe przyzwyczajenie do drzémania! Jak się zaspany pokażesz, panna najpewniéj da ci harbuza. Przypatrz się lasom, które, jak się spodziéwam, będą twoją własnością.
Michał przeciągnął się, przetarł oczy, ziéwnął szeroko i rzekł:
— Dyabelnie gorąco jechać! Nim przyjdzie do małżeństwa, człowiek porządnie się umęczy. Gdybyż przynajmniéj co z tego było!...
Po chwili, na ganku żytowskiego domu, pan Jan nizkiemi ukłonami witał gości.
— Witam, witam szanownego sąsiada dobrodzieja! kopę lat nie widziałem! do nóżek ścielę się pani dobrodziéjki! rączki całuję panny Zofii! Królewna, panie, coraz piękniejsza! A gdzież to moja żona i córka?... musiały wyjść do ogrodu, ale wnet wrócą. Nie spodziewały się dzisiaj szczęścia powitania tak szanownych gości. Proszę do salonu, proszę tymczasem do salonu!...
Przy tych wszystkich wykrzyknikach, uniżony gospodarz ściskał ręce pana Swatowskiego, pomagał paniom zdejmować w przedpokoju okrycia i kapelusze, a rzucając na wszystkich biegające, złośliwe spojrzenia małych czarnych oczu, z ciekawością zwracał je na Michała, któremu, jako nieznajomemu, tylko się był ukłonił.
Pan Swatowski z nieco dumną grzecznością przyjmował uniżone ukłony ex-ekonoma, a wskazując mu Michała, rzekł:
— Przedstawiam tobie, panie Janie, pana Michała Starskiego. Przybył wczoraj z Wołynia i chce zaznajomić się z tutejszém sąsiedztwem. Przywiozłem go najprzód tutaj, aby się przyjemnie zabawił.
Na dźwięk imienia Starskiego, słodko przymrużyły się oczki pana Jana; zgiął się wpół nizkim ukłonem, w obie dłonie pochwycił dużą rękę pana Michała, a trzęsąc nią i zmrużonemi oczkami patrząc w twarz gościa, wołał:
— Pan Starski w mojéj chatce! co za honor! Wdzięcznym, wdzięczny nieskończenie! Witam pana Starskiego dobrodzieja, polecam się łaskawéj znajomości! Niech pan raczy wejść, niech państwo wejdą!...
I otwierał drzwi salonu, i kłaniał się, i zapraszał.
Salon w Żytowie nosił na sobie cechę usposobień właściciela. Wszystko w nim tchnęło pretensyą do wykazania bogactwa, a razem skąpstwem i brakiem smaku. Kosztowne obicie różowo-ceglastego koloru pokrywało ściany; u drzwi i okien rozpościerały się ciężkie, adamaszkowe firanki, żółtą barwą kłócące się z obiciem; zielone sztory wlewały trzeci, sprzeczny żywioł w mieszaninę kolorów. Meble starannie pokryte były płóciennemi zasłonami, na posadzce leżały dywany duże, ale w najgorszym gatunku. Fortepian, przywieziony z Lolą z Warszawy, ukazywał tylko palisandrowe nogi, całą postać mając oszytą płótnem; krzesła stały w porządku, równo, pod ścianami, jak żołnierze na musztrach; wchodzący mógł myśléć, że nigdy poruszanemi nie bywały. Na stolikach między oknami leżały książki, stykając się z sobą równo, porządnie i symetrycznie.
W tym sztywnym i kłócącym się barwami salonie, w kilka chwil po przybyciu państwa Swatowskich znaleźli się zebrani gospodarze i goście. Pani Żytowska, w swoim białym czépeczku i ciemnéj sukni, powolną rozmową bawiła strojną i dumną panią Leokadyą; gospodarz opowiadał gościom o urodzajach i zapytywał pana Michała o grunta, lasy i spławy wołyńskie; panienki, ująwszy się pod ręce, wybiegły do ogrodu.
Lola samotna, stęskniona do towarzyszek młodych, z radością spotkała Zofią, którą już wprzód widziała kilka razy. Zofia, światowa i dumna, mało znajdowała przyjemności w towarzystwie dziewczyny, wychowanéj w klasztorze, nieznającéj świata, nieśmiałéj. Wdzięczna jednak i sympatyczna powierzchowność Loli pociągała ją nieco; zresztą pochlebiała jéj żywa radość, jaką młoda rówieśniczka okazała z jéj przybycia, i spojrzenie uwielbienia, którém ją przy powitaniu okryła. Gdy więc ręka w rękę wyszły do ogrodu, żywa między niemi zawiązała się rozmowa.
Nigdy przyjaźń nie zawiązuje się tak szybko, ufność nie obudza tak łatwo, jak w bardzo, bardzo młodym wieku. Zaledwie rozkwitające serce nie zna ciemnych stron ludzi, pragnie ukochania, nie przypuszcza fałszu, oddaje się szczerze i ślepo. Wprawdzie owe przyjaźnie młode, krótkie są najczęściéj i nietrwałe. Doświadczenie dojrzalszego wieku zdziéra zasłonę z oczu, ukazując niedostatki tych, których młoda wyobraźnia okryła pięknością bez skazy. Zrywają się więc łatwo, łatwo zawiązane zamłodu, stosunki; — ale po nich nazawsze, jak tęcza duszy, zostaje w głębi serca pełne młodego uroku wspomnienie.
Dwie młode panienki chodziły szybko po cienistéj alei. Promienie słoneczne, przedzierając się przez splecione gałęzie drzew, ozłacały niekiedy ich czoła. Zofia, w śnieżnéj, przezroczystéj sukni, z purpurowym kwiatem w jasnych włosach, słuszna, śmiała i dumna, była wspaniale, przedziwnie piękną. Lola niższa, drobnych i delikatnych kształtów, z dużém, ciemném okiem, w lekkiéj, błękitnéj sukience i z białą różą w czarnych warkoczach, mniéj piękna, bardziéj była słodka, urocza. Patrząc na piérwszą, trzeba było klęknąć w podziwie, albo szaléć żądzą i namiętnością; drugą można było ukochać słodko a głęboko i w rozkoszném rozmarzeniu przytulić do piersi.
— Czy wiész, Lolciu, — mówiła Zofia, — że za tydzień wyjedziemy z mamą do Warszawy?
— Doprawdy? — zawołała Lola — Jakaś ty szczęśliwa, Zosiu, że tam będziesz! Mnie tak tęskno do Warszawy! tyle tam moich towarzyszek. A tu... tu...; dodała ciszéj, — tak smutno!..
— Prawda, że ci smutno być musi w Żytowie. Ale pewnie wkrótce wyjdziesz za mąż, to się i nudy skończą. A propos, zgadnij, poco jadę do Warszawy?
— Aby się dobrze zabawić?
— Niezupełnie dlatego.
— Więc dla podróży tylko?
— Non pas, ma toute belle.
— Może chcesz widziéć teatr?
— Non pas.
— A więc uczyć się jeszcze?
— Fi donc!
— To już doprawdy nie wiem, poco jedziesz.
— Zgadnijże, zgadnij!
— Nie zgadnę.
Zofia mocniéj oparła się na ręku towarzyszki, spojrzała jéj figlarnie w oczy i rzekła:
— Po wyprawę!
— Po wyprawę! — zawołała Lola, — więc idziesz za mąż?
— Za kilka miesięcy, ma mignonne. Wczoraj oświadczył mi się pan Warzecki i przyrzekłam mu.
Lola uścisnęła Zofią i mnóztwo zadała jéj pytań.
— Jak wygląda twój narzeczony? czy dobry, czy rozumny, czy piękny? Czy bardzo go kochasz?
— Mądry, jak Salomon, — odpowiadała narzeczona, — piękny, jak Apollo, mówią, że bardzodobry, — a czy go kocham? entre nous soit dit, il m'embete quelquefois. Strasznie poważny! Ale, jak mama zwykle mówi: l'amour vient après le mariage.
I długo, długo opowiadała Zofia młodéj towarzyszce o wszystkich błyszczących marzeniach swoich. Lola słuchała; obrazy ludzi i świata, tego świata, którego była tak spragniona i ciekawa, jak w magicznéj latarni przesuwały się przed jéj oczyma w słowach Zofii.
I długo, długo jeszcze młoda narzeczona mówiła o pięknéj wyprawie, jaką będzie miała, o ślubnéj sukni, wieńcach, brylantach, koronkach, a Lola szła obok niéj ze schyloném czołem, zadumana; — Któż mnie ukocha, kto mi da to wszystko, kto mnie wprowadzi w ciepły, jasny świat? O, gdyby prędzéj!....
Gdy wreszcie zawołano na herbatę i młode towarzyszki weszły do salonu, pan Michał piérwszy raz uważnie spojrzał na Lolę. Lubił on słuszne, silne, o żywych rumieńcach i wydatnych kształtach kobiéty; drobna więc, blada i jakby smutna dziewczyna, wydała się mu prawie brzydką. Ale gdy przypomniał sobie wołającą o ratunek Jałówkę, ośmdziesiąt chat stanęło mu w oczach na miejscu, gdzie siedziała Lola i, udając zajęcie, blademi oczyma zaczął się w nią wpatrywać.
Gdy zmrok zapadł, powozy państwa Swatowskich toczyły się drogą, wiodącą do Próżnowa, a pan Andrzéj, wypuszczając z ust dym cygara, pytał Starskiego:
— Cóż, panna nieszpetna, nieprawdaż?
— Blada jakaś i nikła, at, stworzenie Bozkie! Ja! panie, lubię dziewczynę jak piwonią, kiedy krew tryska z twarzy, uroda w sosnę, a wesołą. Ta panna Żytowska zamyślona jak rabin, a blada jak suchotnica.
— To cóż? Może nie chcesz się z nią żenić? z niezadowoleniem zapytał pan Swatowski.
— A cóż to ma jedno do drugiego? — przerażony pytaniem zawołał pan Michał. — Gdybyś, szanowny panie Andrzeju, znalazł na drodze woreczek brzydki, ale pełen pieniędzy, wziąłbyś go sobie i schował do kieszeni, nieprawdaż?
Wpół złośliwie, wpół z zadowoleniem, uśmiechnął się pan Andrzéj i odpowiedział:
— Niezawodnie, gdybym szczególniéj, jak ty, miał zadłużoną Jałówkę.
Księżyc srebrnemi promieńmi zalewał drogę; po łąkach, daleko, biała mgła rozlała się, jakby wielkie jezioro; wśród cichéj i pięknéj natury, potworną sprzecznością brzmiała rozmowa dwóch porządnych ludzi.
W salonie żytowskim, po wyjeździe góści, pan Jan mówił do żony:
— Duszko, tęgi ten Starski! Jaki to być musi gospodarz! Całą godzinę opowiadał mi o wołyńskich pługach. Starscy, to wielka familia, panie! A jaki popularny! tak się ze mną na ganku całował, aż mi gęba zabolała. A zaraz znać, że pan z panów, bo u nich wszystkich myśliwstwo, to rzecz konieczna, — a on tylko o polowaniu mówi.
Zamilkł po monologu pan Żytowski, włożył ręce w kieszenie i, z widoczném zadowoleniem na twarzy, przechadzał się po salonie. Po chwili stanął przed żoną i rzekł:
— Duszko! a gdyby ten Starski pomyślał o naszéj Lolce?
Na to pytanie Lola, która dotąd stała oparta o okno, patrząc w zamyśleniu na piękną noc letnią, drgnęła i zwróciła się ku ojcu.
— Duszko, a gdyby on pomyślał o naszéj Lolce? — powtórzył pan Jan, patrząc na milczącą żonę.
Pani Żytowska poprawiła na głowie czépeczek i rzekła powoli:
— Zdaje się, że to jest bardzo porządny człowiek,, Zresztą, będzie tak, jak Pan Bóg zechce, mój Jasiu.
Dalszego ciągu rodzicielskiéj narady nie słyszała Lola. Wychyliła się przez okno, patrzała w głęboki szafir nieba i myślała.....
Myślała... któż opisze myśli rozmarzonego dziecka które sobie własnych pragnień wyraźnie określić nie umié, a którego dusza cała rwie się ku miłości, swobodzie i światu? Kto określi myśli młodziuchnéj, tęskniącéj a niedoświadczonéj dziewczyny, gdy jéj po raz piérwszy powiedzą: oto człowiek, który cię ukocha i wywiedzie z samotności, tęsknoty i chłodu, na światło, na radość, na promienie!...
W parę dni potém pan Michał sam jeden zjawił się w Żytowie i, w imieniu swoich krewnych, zaprosił państwa Żytowskich do Próżnowa. Tym razem zbliżał się do Loli, zapytywał ją, jak czas przepędza? czy bywa w sąsiedztwach? zauważył, że dnie czerwcowe są bardzo długie, nareszcie prosił ją, żeby zagrała. Dziewczyna, z lekkim rumieńcem na bladéj zawsze twarzy, usiadła do fortepianu. Śliczny walc Schulhoffa rozległ się po salonie i kilka chwil czyste nuty szalały walcowym wirem. Potém łagodnym spadem żywa muzyka spłynęła w coraz poważniejsze tony, i fortepian zaśpiewał pełną gorącego uczucia aryą z Łucyi; — nareszcie śpiéw miłosny zmieniał się powoli w coraz pełniejsze akordy i z pod palców grającéj zabrzmiała pieśń rycerska, marsz tchnący energią i męztwem.
Państwo Janowstwo w czasie muzyki córki wysunęli się do przyległego pokoju; Michał siadł na fotelu, wsparł głowę na dłoni, układając się w zadumaną postawę.
Z razu nuta walca bawiła go nieco; potém początek miłosnéj aryi wprowadził go w stan blizki drzémania; na trzecim takcie ziéwnął, na piątym zamknął oczy i w samym środku przekleństw Edgara, miła drzémka ogarnęła go całkiem. Dłoń, jakby w zamarzeniu zsunięta na oczy, pokrywała jego stan istotny. Głośny, rycerski marsz nie rozbudził go jeszcze; dopiéro kiedy zabrzmiały huczne akordy finału, drzémiący ocknął się nagle, a przestraszony myślą, że ktokolwiek mógł spostrzedz jego stan senny, roztworzył: szeroko oczy, gwałtownie zerwał się z krzesła i, jednym susem przesadziwszy cały salon, stanął przy fortepianie. Lola przelękła się gwałtownego skoku, ale, widząc wprzód marzącą postawę Michała, sądziła, że muzyka pogrążyła go w poetyczną zadumę, a niespodziewany sus z fotelu do fortepianu naiwna dziewczyna przypisała w myśli gwałtowności wrażenia, jakie jéj gra wywarła na młodym człowieku.
Gdyby ta katastrofa, wydarzona w żytowskim salonie, mogła być znajomą w świecie, posłużyłaby za naukę konkurentom nie-melomanom, aby muzyki swoich wybranych nie słuchali w miękkich fotelach i z dłonią na oczach, bo mogą uledz pokusie snu; — a młodym i naiwnym dziewczynom, aby zbyt nie ufały marzącym postawom pretendentów, bo pod niemi kryje się często bezmyślny i bezwładny sen.
Z Próżnowa Lola wracała do domu, zamyślona i marząca.
Zofia, chodząc z nią po salonie, rzekła półżartem:
— Moja miła, zdobywasz serca! Mój kuzynek Michał tak się w tobie zakochał, że nie chcę wracać do domu. Tu n'as qu'à vouloir, et tu seras Mme Starski.
A pan Michał, usiadłszy przy niéj, powiedział półgłosem, że, wróciwszy ostatni raz z Żytowa, śnił niebo i piekło, i że w jéj mocy było dać mu jedno, albo pogrążyć go w drugiém. Ten katechizmowy komplement zasłyszał był gdzieś w wołyńskiém sąsiedztwie i w naglącéj okoliczności zużytkował dla siebie.
Dziéwczę więc, jadąc do domu, marzyło: Może on mnie bardzo kocha, może on mnie tak kocha, jak pan Warzecki Zofią! Ciekawam, kiedy się oświadczy!... I myślała: co tu robić? wyjść za niego, czy nie wyjść? Wprawdzie on mi się nie bardzo podoba, najpewniéj nie kocham go... o nie, co za myśl!... nie kocham go najpewniéj.... ale.... nie mam téż do niego wstrętu.... W Żytowie tak nudno, tak smutno, a on mnie powiedzie w świat daleki, na Wołyń; tam podobno są góry piękne i ludzi wesołych wiele... Tak mi teraz zimno na świecie, tak tęskno ciągle... On mnie musi bardzo kochać... on mnie upieści, do serca przytuli!....
Patrzała w niebo pełne gwiazd, ścigała okiem cienie drzew, — i znowu myślała: Ależ ja go nie kocham! co tu robić? co tu robić?...
Czemuż wówczas jaki mądry i dobroczynny głos nie szepnął do ucha Loli zbawczéj rady? Czemu jaka kochająca ręka nie zdjęła z jéj ocz zasłony niedoświadczenia i błędu? Czemu ten anioł-stróż, o którym, usypiając, marzyć lubiła, nie starł wtedy z jéj myśli obrazu pana Michała?.... Niestety! Ojciec Loli, wsparty na poduszkach powozu, chrapał, śpiąc snem głębokim; matka odmawiała różaniec, — a anioł-stróż?... Aniołowie przemawiają do ludzi tylko w poetycznych bajkach dziecinnych!....
Zaledwie dwa tygodnie upłynęły od przybycia pana Michała do Próżnowa, gdy w okolicy głośno mówiono o konkurach pana Starskiego do panny Żytowskiéj. Niektórzy przebąkiwali, że to zrujnowany człowiek, niemający nic, oprócz pańskiego imienia i odłużonéj wioszczyny; rozsądniejsi zwracali uwagę na to, że podobno bardzo zaniedbane otrzymał wychowanie i zanadto lubi jarmarczki i handelki; byli i tacy, którzy szczerze żałowali ładnéj i sympatycznéj dziewczyny, dla rubasznego i ciężkiego karyerowicza.
Wszystkie te nagany i pożałowania były jednak ciche i nie dochodziły do mało nawiedzanego Żytowa; a gdyby doń i doszły, niewieleby pomogły, bo panu Janowi bardzo się podobał popularny i całujący, że aż gęba bolała, Starski, a pani Żytowska w przybyciu i zamiarach młodego człowieka widziała wyraźną wolę Pana Boga. Byli téż sąsiedzi, którzy połączenie się ze Starskimi uważali za bardzo zaszczytne dla Żytowskich, i winszowali ex-ekonomowi świetnéj perspektywy małżeństwa córki. Po każdém z podobnych powinszowań pan Żytowski prostował się, brał się w boki i wołał do żony:
— Duszko! czy śniło się kiedy tobie, że będziesz miała zięcia Starskiego? Dalibóg, szczęśliwa dziewczyna! Ależ-bo, panie, stworzona na wielką panią; blade to i delikatne, jak hrabiątko! Cóż ty na to duszko?
Duszka, przechodząc powoli przez pokój z kluczami w ręku, poprawiała na głowie biały czepek i odpowiadała mężowi:
— Snadź taka była wola Pana Boga, mój Jasiu! Niech będą Jemu dzięki za wszystko!
Pan Michał często przyjeżdżał do Żytowa, a nauczony doświadczeniem, nigdy już nie rozpiérał się w fotelu w czasie muzyki Loli, o którą prosić miał sobie zawsze za obowiązek. Zato stawał naprzeciw grającéj przy oknie i, blado-błękitnemi oczyma ścigając po niebie obłoki, myślał jakby najprędzéj skończyć na kobiercu nudne konkury, — albo machinalnie liczył włoskie topole ogrodu, ponad innemi drzewami rysujące się na tle nieba.
Lola, grając, ukradkiem rzucała nań spojrzenia i myślała: Jak on lubi moję muzykę! zawsze mnie o nią prosi. A jak się zamyśla, kiedy gram! tak się zawsze we mnie wpatruje! O, on mnie bardzo kocha!
W szybkim pasażu drobną rączką przebiegała klawisze i, kształtnemi paluszkami wydobywając miękkie akordy ukraińskiéj pieśni, znowu spoglądała na Michała. — Jakie on ma nieładne włosy, — myślała, — jakieś rude! Nie podoba mi się, że on tak groźnie mówi i takich nieładnych używa wyrażeń. To brzydkie przyzwyczajenie!
Tu wypadała jakaś trudność muzyczna; grająca zwracała uwagę na nuty i przestawała myśléć o niezupełnie miłych stronach swojego pretendenta. A po jego wyjeździe, z główką pełną zmieszanych myśli, biegła do lasu na wzgórek i tęskno patrzyła na drogę. Serce jéj nie rwało się wcale ku temu, co nią pojechał przed chwilą; ale od ciszy i samotności domowéj biegło w świat inny, wesoły, wymarzony. Długo siedziała na wzgórzu, z głową o dłoń opartą, ze wzrokiem utwionym w dalekie zakrety drogi, a wstając i zwracając się ku domowi, myślała:
— Pójdę za niego! dosyć już nudnego i zimnego życia! Wprawdzie nie kocham go, ale on mnie kocha, więc go uszczęśliwię, a przecież Zosia mówi: l'amour vient après le mariage!
Pewnego pięknego lipcowego dnia, przed ganek w Żytowie zajechał znów koczyk pana Swatowskiego. Pan Andrzej, chociaż spocony i zmęczony lipcowym upałem, więcéj był ożywionym i grzeczniejszym niż zwykle; ściskał pana Żytowskiego, panią Janową pocałował w rękę, a kłaniając się Loli, patrzał na nią z dobroduszną czułością. Pan Michał uroczyście jakoś wyglądał, wyświeżony, wyperfumowany, z szerokim krawatem w kraty ponsowe i zielone, zawiązanym na ogromną kokardę.
Odrazu usiadł przy Loli, trzymającéj wzrok na rozpoczętym hafcie; wydobył z piersi głębokie, trzypiętrowe westchnienie, a schyliwszy okrągłą i rumianą twarz ku blademu licu dziewczęcia, zaczął mówić zniżonym głosem:
— Są chwile w życiu człowieka......
Tu zabrakło konceptu. Spojrzał na sufit, spojrzał na piec i myślał: co u licha!..
Lola zwróciła oczy na zakłopotanego pretendenta, a przewidując oświadczyny, których się spodziewała, przypisała jego zmieszanie się silnemu wzruszeniu, i z taktem nadała inny kierunek rozmowie, zapytując o Próżnów, o Zosię. Tymczasem pseudo-zakochany młodzieniec, lepiéj obmyśliwszy formułę wypowiedzienia swoich quasi-uczuć, wypalił ją jednym tchem, poczém znowu głęboko, trzema coraz cichszemi spadkami, westchnął.
Po kilku chwilach Lola zarumieniona wybiegła z salonu, a pan Michał wstał z krzesła, tryumfująco poprawiał ogromną kokardę swego krawatu.
Tymczasem pan Swatowski, wziąwszy pod rękę gospodarza, przechadzał się z nim po przyległym pokoju.
— Porządny chłopiec, — mówił, prowadząc daléj rozpoczętą rozmowę, — złote serce i z pięknéj familii.
Pan Jan czule przymrużył złośliwe oczki i rzekł:
— A już to, łaskawy sąsiedzie dobrodzieju, znajoma wszystkim familia Starskich; panowie z panów; toż to podobno z hrabianki S. rodzi się nasz kochany pan Michał.
— A tak, — odpowiedział, siadając i rozpierając się w fotelu, pan Andrzej. — To téż kuzyn jego po matce, hr. S., swata mu swoję córkę. Jak róża dziewczyna i 100,000 rs. posagu daje mu z nią zaraz. Może-by co z tego i było, gdyby nie przyjechał tutaj i nie zakochał się w twojéj córce, panie Janie.
Tu dobrodusznie rozśmiał się pan Andrzej i dodał, kiwając głową:
— Tak to młodzi, zwyczajnie, łatwi do zakochania.
Panu Janowi błyszczały zmrużone oczki; złożył ręce, uśmiechnął się czule, zgiął do ukłonu i zawołał z udaném zdziwieniem:
— Być-że to może! poczciwy, panie, chłopiec! Wpadła mu w oko moja Lolka, a ja ani spostrzegłem tego! Zwyczajnie, panie, stary, zapomniałem już jak za młodu bywa. Ależ bo złota, panie, dziewczyna! Jak gra! znać, że po dukacie brała lekcye muzyki w Warszawie.
— To téż mój kuzynek, — odparł pan Andrzej — bardzo się zapatrzył na śliczną rzeczywiście twoję córeczkę, panie Janie, i zobowiązał mnie, abym w jego imieniu prosił cię dzisiaj o jéj rękę. Chociaż nie lubię się wdawać w podobne sprawy, ale, jeżeli potrzeba mojego słowa do uszczęśliwienia porządnego chłopca, wstawiam się za nim do ciebie, panie Janie, i ręczę słowem honoru, że w przyszłym mężu twojéj córki znajdziesz porządnego człowieka, w całém znaczeniu tego wyrazu. Nie gra w karty, nie pije, pobożny, skromny i poczciwy, a złote serce!
To mówiąc, pan Andrzej powstał, wziął rękę pana Jana, uściskał ją silnie i, jakby w rozczuleniu, opuścił się na krzesło. Pan Jan zgiął się uniżonym ukłonem, jeszcze czuléj przymrużył oczki i mówił:
— Z całéj duszy, łaskawy sąsiedzie, z całego serca rad jestem, że Lolka podobała się tak porządnemu człowiekowi, jak pan Michał. Trzeba się tylko zapytać o zdanie mojéj żony i jéj saméj. Co do mnie, zgadzam się i błogosławię, a kochanego swata ściskam i całuję.
I pochwycił w objęcia pana Swatowskiego, i całował go z całéj siły.
Pan Andrzej, z trudem wysunąwszy się z uścisku ex-ekonoma, rzekł:
— Kiedy tak, to jestem pewny, że sprawa Michasia wygrana. Młode serce łatwo się oddaje, a za wolą córki pójdzie i zgodzenie się matki. Twoje veto, panie Janie, było najważniejsze, a gdy kładziesz afirmatywę, pomówmy o innych rzeczach.
Pan Jan przysunął krzesło, usiadł, szerzéj otworzył oczy i rzekł:
— Pomówmy, pomówmy, łaskawy sąsiedzie dobrodzieju. O cóż idzie?
— Bo to widzisz, panie Janie, — mówił pan Swatowski, bębniąc palcami po stole, — młodzi, zwyczajnie jak zakochani, mało myślą o powszednim chlebie; nam więc starszym za nich myśléć o tém potrzeba. Michałowi zdarzały się świetne partye, mógł wziąć półmiliona i milion złp. posagu. Ale poczciwy chłopiec bez miłości nie chciał się żenić. Teraz, gdy już kobierzec niedaleki, ja za niego myślę o pieniądzach, i ot tak otwarcie zapytuję ciebie, panie Janie: jaki posag dasz córce?
Pan Jan uśmiechnął się złośliwie, szybko jednak powściągnął uśmiech i zawołał:
— Masz słuszność! piéniążki przedewszystkiém, nic bez nich! Otóż-to kiedy rozumny człowiek! A nie powstydzę się posagu. Bławacin dam Lolce, 80 chat, panie, 50 włók lasu, złote jabłko!
— To dobrze, — odpowiedział pan Andrzej; — ale na nową gospodarkę cośby gotówki potrzeba. Dasz, panie Janie, w dodatku ze sto tysiączków złp.?
— Sąsiedzie dobrodzieju, żałosnym głosem zawołał ex-ekonom, dalibóg nie mam! jak cię z serca kocham i szanuję, tak nie mam! Nic, oprócz Żytowa, nie zostawiam sobie, a przecież i nam starym trzeba kawałka chleba do śmierci. Ależ przecie i kochany pan Michał musi miéć swoje dobra, albo kapitały; alboż to świat nie wié o bogactwie familii Starskich?...
I śmiał się dobrodusznie ojciec Loli, kiwając głową i patrząc zmrużonemi oczkami w twarz pana Andrzeja.
— Ma ona majątek, — odpowiedział pan Andrzej, mocniéj bębnąc palcami, — piękny i duży majątek, żyzny i leśny. Ale trochę to... trochę zadłużone, no, niewiele... ale jest troszkę grzeszków. Nie jego grzechów, broń Boże! to chłopiec skromny, jak panienka, a wyrachowany, jak stary; ale tak... ojcowskich... Wieczny jemu pokój, nieboszczyk Starski lubił pohulać.
Pan Jan posmutniał i zamyślił się. Widocznie ojcowskie grzeszki nie bardzo mu się podobały. Ale imię Starskiego brzmiało w uszach ex-ekonoma nieopisanym urokiem; osnuł już był sobie całą nić marzeń, jak będzie nazwiskiem zięcia imponował sąsiadom, którzy, zdawało mu się, pamiętali początek jego zawodu.
Wstając więc z krzesła, rzekł:
— Zobaczymy, panie Andrzeju, zobaczymy; może się i znajdzie jeszcze grosz jaki. Wszakże to jedynaczka; wszystko, co nasze, będzie jéj własnością.
— Ale musisz dla młodéj pary dom urządzić w Bławacinie, — dodał jeszcze pan Andrzej, poufale uderzając gospodarza po ramieniu. — W majątku Michała dom, choć piękny, ale tak... nadrujnowany. Ojciec jego, zwyczajnie jak wielki pan, w jednych dobrach mieszkał, a inne folwarki opuszczał. Trzeba przecież urządzić ładne gniazdo dla takich ślicznych ptasząt. Nie prawdaż?!
I rozrzewniony czułą metaforą, pan Swatowski wydobył chustkę z kieszeni i otarł zwilżone łzami oczy.
W niespełna miesiąc po dniu, w którym Wacław Warecki, szczęśliwy i rozkochany, opuścił Próżnów po przyrzeczeniu Zofii, — z żytowskiego dworu wyjeżdżał około północy pan Michał, z rozwiązaną od radości kokardą kraciastego krawatu, przyjęty także i szczęśliwy.
O, jakże różne od siebie są serca ludzi, jak różne źródła ich radości!
Za bramą narzeczony Loli rzucił się w otwarte objęcia pana Swatowskiego.
— Niechże ci powinszuję, Michasiu, — wołał pan Andrzej, — oto partyą robisz nielada! Wielu ci pozazdrości.
— Wdzięcznym ci, wdzięcznym do śmierci, — mówił Michał, dusząc się w uścisku swego swata. — Otóż o takich krewnych daj Boże miéć każdemu poczciwemu człowiekowi!
I znowu duże chustki, wyciągnięte z kieszeni, ocierały dwie pary oczu.
W salonie żytowskim pan Jan mówił do żony:
— Duszko! coś, widzi mi się, przyszły nasz zięć goły, jak święty turecki. Źle panie. Nie chciałem córki wydać za hołysza. Jednak, zawszeć to Starski. I cóż robić, stało się!
— Mój Jasiu, — odpowiedziała cicho i powoli pani Żytowska — przecież Lola ma, chwała Panu Bogu, własny fundusz. Pan Starski porządny człowiek, i kiedy się już tak złożyło, snadź taką była wola Pana Boga. Dla kobiéty, która powinna zająć się domem, gospodarką i chwałą Bozką, niewiele potrzeba.
W czasie téj rozmowy państwa Żytowskich, Lola w cichym pokoiku, oświeconym bladą lampką, klęczała przed swojém dziewiczém łóżeczkiem, twarz ukryła w obie dłonie i z oczu płynęły jéj łzy gorące. Smutno było biédnemu dziecku w tym dniu stanowczym życia, bez serdecznéj rady i pieszczoty; — czuła się dziwnie samotną i słabą, bardzo słabą, zostawiona swojéj woli, tak niepewnéj jeszcze, chwiejnéj i dziecinnéj.
Zresztą, któż wypowiedziéć zdoła smutne przeczucia, te wieszczby złowrogie, które żelazną obręczą bólu ściskają pierś wtedy, gdy nieszczęście ukryte jeszcze pod tajemniczą zasłoną przyszłości!
Biédna Lola łzami smętnego przeczucia płakała w przeddzień godów weselnych!...
Śluby dwóch młodych par w Próżnowie i Żytowie odbyły się w przeciągu jednego tygodnia. Na konieczne żądanie pana młodego, państwo Warzeccy brali ślub cichy, w obecności rodziców panny młodéj i kilku świadków.
Inaczéj było w Żytowie. Pan Jan, pragnąc całemu sąsiedztwu przedstawić zięcia Starskiego, zaprosił na wesele córki wszystkich znajomych. Lola tak była spragniona świata i ludzi, tak mało zajmował ją przyszły małżonek, że szczerze cieszyła się nadzieją weselnéj zabawy. W kilka więc dni po ślubie państwa Warzeckich, w parafialnym kościele Żytowa, oświeconym a giorno, organista z całéj siły cisnął organy, śpiewając Veni Creator; pan Swatowski, uroczyście wygolony i wyfrakowany, w białych rękawiczkach i bielszym jeszcze krawacie, z wielką pompą, wśród tłumu znajomych i ciekawych, prowadził od ołtarza młodziuchną panią Starską, a potém w stubarwnym salonie Żytowa noc całą tańczono.
Wyrzeczone przysięgi ślubne, skończone weselne obchody, a więc i dramat skończony, — nie prawdaż?
Tak, — przysięgą ślubną i tańcem weselnym kończy się zwykle dramat w powieści, ale nie w życiu. W tém dziwaczném, figlarném a psotném życiu dramat najczęściéj zaczyna się właśnie wtedy, gdy najmniéj spodziewany, a boleści i łzy jego nie dają się odegnać i stłumić, ani stułą kapłańską, ani skocznemi akordy weselnéj orkiestry.
Śluby Zofii i Wacława, Loli i Michała nie zakończyły dramatu ich życia; owszem, rozpoczęły go, i dlatego opis dróg, jakiemi szli oni wzajem ku sobie, jest tylko „początkiem powieści”. Dalszy ciąg i koniec powieści téj rada-bym z serca opowiedziéć wam, czytelnicy; ale wiécie zapewne sami, że na tym biédnym świecie, dla różnych i przeróżnych powodów, wiele niekiedy przemilczéć trzeba. Złośliwe demony, rojami unosząc się około człowieka, zamykają mu usta i wołają: tego nie mów! tego nie mów! wstrzymują mu rękę, krzycząc hałaśliwie: o tém nie pisz! o tém nie pisz! I, chcąc nie chcąc, człowiek usta zamyka, pióro odrzuca, i myśl jego niedopowiedziana w świat ulatuje.
Tymczasem, czytelnicy, jeżeli chcecie uzupełnić w myśli swojéj to, czegom nie dopowiedziała wam tutaj, okiem badawczém wpatrzcie się w głębie otaczających was istnień. Tam, gdzie huczą burze niezaspokojonych pragnień, gdzie pod wpływem goryczy krzywią się dobre istynkta, a w prochu zagasłego rodzinnego ogniska, jak zjadliwe żmije, roją się i wiją bóle i grzechy — tam szukajcie dalszego ciągu powieści mojéj. A gdzie znajdziecie jasną myśl ludzką, przyświecającą w najgłębszych nawet przepaściach, gdzie ujrzycie pracę wytrwałą — tam będzie powieści téj koniec.
Spójrzcie więc uważnie wokoło siebie i w istnieniach otaczających ludzi dojrzyjcie dalszego ciągu historyi bohaterów moich; a nim historyą tę kiedyś, kiedyś dopowiedziéć wam sama będę mogła, żegnam was tymczasem, czytelnicy, słowem: do zobaczenia.